Dodany: 28.04.2018 22:57|Autor: cordelia
Spotkanie w Poznaniu. Relacja
Byłyśmy trzy, w każdej z nas inne sny, a przyświecały nam lampiony w zacisznym ogródku pewnej kawiarni nieopodal Starego Rynku. Przede mną, realne i namacalne, siedziały Sowa i Kojot (właśc. illerup). Nigdy dotąd nie widziałam żadnego biblionetkowicza poza tym, którego obraz codziennie podsuwa mi lustro i którego widok przejadł mi się tak, że dla poznania innych po trwającym dziesięć lat namyśle zdecydowałam się wreszcie na dewirtualizację (termin wprowadzony do mojego wokabularza przez Sowę). Uprzedzając nieuniknione spostrzeżenie, zawczasu poinformowałam Sowę o swojej neurotyczności. – Pokaż mi takiego, co nie jest neurotyczny – powiedziała – a zaraz go znielubimy. – I ze swojej strony powiadomiła mnie, że obie będą wyglądać dziwnie, co jednak nie znalazło potwierdzenia w rzeczywistości. Uświadomiła mi też, że Kojot jest osobnikiem płci żeńskiej, a zarazem osobliwością gramatyczną przyjmującą rodzaj męski w trzeciej osobie obu liczb. Wymiana znaków rozpoznawczych okazała się zbędna, ponieważ, jak ustaliłam, biblionetkowicze rozpoznają się z daleka, zwłaszcza gdy są umówieni i w pobliżu nie ma osób postronnych.
Sączyłyśmy napoje bezalkoholowe. Dziewczyny były zmęczone podróżą i wielogodzinną kontemplacją zbiorów muzealnych. Kojot był pod wrażeniem doskonale zmumifikowanej głowy krokodyla. Sowa wspominała „Potyczkę jeźdźców w krajobrazie” flamandzkiego malarza batalisty Pietera Muelenera. Czy tytułowa potyczka jest drugorzędnym czy pierwszorzędnym elementem krajobrazu, pozostaje przedmiotem dyskusji. Bezdyskusyjnie natomiast zostało ustalone, że nie ma jak Sherlock Holmes i całe szczęście, że to nie Moriarty zmartwychwstał po pojedynku przy wodospadzie.
Kojot cierpiał za sprawą obcierających butów i perspektywy pobudki nazajutrz o 7.15, by nie przesadzić z planowanym spóźnieniem na zajęcia w Collegium Chemicum. Budynek ów swą szpetotą zaimponował Sowie do tego stopnia, że nie pozwalała nazywać go brzydkim. – Jest charakterystyczny – mówiła. – To brzydota z epoki. – Myślałam, że przemawia przez nią pobłażliwość albo delikatność, lecz musiał to być respekt przed siłą emanującą z tego przytłaczającego gmachu. Później na miniaturowym piesku w parku nie pozostawiła suchej nitki.
Następnego dnia Kojot od dawna już chłonął wiedzę, gdy Sowa i ja wyruszyłyśmy na wycieczkę po mieście, nieco mniej bladym świtem, niż planowałyśmy, bo około godziny 12.00. Komunikacja miejska nie pozwoliła mi wykazać się punktualnością. – Czekam na ciebie jak ten głupi pingwin – powiedziała Sowa przez telefon, gdy byłam między pierwszą a drugą przesiadką. Koniec końców jednak, zaopatrzone w barszcz ukraiński odgrzany w hostelowej mikrofalówce, pojechałyśmy razem do Parku Sołackiego. – Wiesz coś o tym parku? – zagaiła Sowa. – Nie – odpowiedziałam radośnie. I tak, bacznie lustrowane przez dzieci w mijających nas wózkach, przeszłyśmy przez park w błogiej nieświadomości tego, że pod ziemią, po której stąpamy, rosną takie mykologiczne rarytasy jak trufla ruda i grzyb o wdzięcznej nazwie podziemniaczek.
Tereny zielone ciągnęły się (i nadal ciągną) za ulicą Nad Wierzbakiem, za którą Sowie rozbłysły oczy na widok podmokłych łąk na potokiem, nad którym estakadą przemykał raz po raz Poznański Szybki Tramwaj. Po żwawym marszu, o którym nazajutrz miały przypomnieć mi zakwasy w mięśniach nóg, nastąpiła konsumpcja barszczu, ostygłego zupełnie, lecz pożywnego wciąż. Sowa odmówiła popicia wodą, pomna efektu, który w „Sensie życia według Monty Pythona” wywołuje płatek miętowy. W poszukiwaniu toalety dotarłyśmy do Biblioteki Raczyńskich. – Tu nie ma co oglądać – oświadczyła Sowa w wypożyczalni.
Opóźnienie realizacji planu dnia rosło. O 15.30 byłyśmy umówione pod Palmiarnią z Kojotem, który tymczasem w przerwie między zajęciami zdążył kupić nowe buty. Planowana przechadzka po Jeżycach miała pomóc jej przestać utożsamiać Poznań z Collegium Chemicum. W Palmiarni pocałowałyśmy z uszanowaniem klamkę. Kojot bez nas przeniósł się był w tropiki. Zanim powrócił, Park Wilsona, w którym stoi Palmiarnia, stał się niemym świadkiem gwałtownej wymiany poglądów na temat filmów i książek. Pojednał nas Lem, w odkrytej przez Kojota kawiarni, w której zasiadłyśmy już wszystkie trzy, pod kwitnącymi magnoliami, które okazały się pachnieć tuż przy kwiatku. W stojących obok stolika donicach kwitły brunnery, udając niezapominajki, lecz nie dałyśmy się zwieść. Kojot utyskiwał na życie z Internetem w telefonie i na nowe buty, obcierające ją nie mniej niż poprzednie. Sowa polecała urban fantasy w wydaniu Helprina. Mnie słońce świeciło w oczy. Czas płynął wartko i nieubłaganie. Ruszyłyśmy w stronę Starego Zoo. Po drodze Kojot zaprowadził nas na ulicę Skrytą, gdzie nawet ja zrobiłam parę zdjęć kamienicom. Nie dało się uniknąć widoku Chemicum. Stare Zoo było jeszcze otwarte i miało pozostać takim przez cały następny kwadrans, gdy dotarłyśmy tam, a ja pożegnałam się i nie wiem, co było dalej. Nie wiem nawet, czy to wszystko nie było tylko snem albo jednym z tych nieznanych mi filmów, które przykazała mi obejrzeć Sowa.