Dodany: 15.06.2023 16:56|Autor: pawelw

Książki i okolice> Konkursy biblionetkowe

POŻARY I ZGLISZCZA W LITERATURZE - konkurs nr 269


Przedstawiam konkurs numer 269, który przygotowała i poprowadzi minutka.

POŻARY I ZGLISZCZA W LITERATURZE

Witam wszystkich. Pożary zdarzają się dość często, dotykają zarówno samych ludzi jak i różnego rodzaju obiekty. Występują też w naturze jako zjawiska kojarzące się z nimi. Interesująco opisują to pisarze i poeci, co staram się pokazać w poniższych dusiołkach. Może zachęcę kogoś do lektury którejś z nieznanych mu książek.

Za rozpoznanie każdego fragmentu można zdobyć 2 punkty – po jednym za autora i tytuł - maksymalnie 50 punktów. Gdy więcej osób zdobędzie taką samą liczbę punktów, zostaną one wymienione w kolejności nadesłania finałowych odpowiedzi. Imiona/nazwiska ważnych postaci ukrywam pod literami X,Y, mniej ważne oznaczone są pierwszymi literami imion/nazwisk.
Termin nadsyłania odpowiedzi upływa 30 czerwca o 23.00.
Odpowiedzi wysyłajcie na PW. W tytule podajcie swój nick biblionetkowy. Jeśli ktoś nie chce informacji o znajomości dusiołków/rodziców, proszę o zaznaczenie tego w pierwszej odpowiedzi.
Wszystkie dusiołki mam ocenione. Ilość strzałów nieograniczona. Mataczenia mile widziane.
Powodzenia w poszukiwaniach :)


1.
Tak pracowali dzielni strażacy,
Że ich zalewał pot podczas pracy;
Jeden z drabiny przy tym się zwalił,
Drugi czuprynę sobie osmalił,
Trzeci, na dachu tkwiąc niewygodnie,
Zawisł na gwoździu i rozdarł spodnie,
A ci przy pompie w żałosnym stanie
Wzdychali: Pomóż, święty Florianie!

Tak pracowali, że już po chwili
Pożar stłumili i ugasili.
Jeszcze dymiące gdzieniegdzie głownie
Pozalewali w kwadrans dosłownie,
Jeszcze sprawdzili wszystkie kominy,
Zdjęli drabiny, haki i liny,
Jeszcze postali sobie troszeczkę,
Załadowali pompę na beczkę,
Z ludźmi odbyli krótką rozmowę,
Wreszcie krzyknęli: Odjazd! Gotowe!


2.
Widziałem ich przy robocie przed dwoma laty, już późną nocą, kiedy wyszedłem z teatru Balbi. Dochodziłem właśnie do ulicy Roma, gdy ujrzałem jakieś niezwykłe światło i tłum biegnących ludzi. Palił się dom. Języki ognia i chmury dymu wydobywały się z jego okien i z dachu. Mężczyźni i kobiety ukazywali się w nich i znikali zaraz, wydając okrzyki rozpaczy. Przed bramą tłoczył się tłum i wołał:
- Ratunku! Żywcem się palą! Ratunku! Straż! Straż!
W tej chwili stanął przed bramą wóz. Czterech strażaków, którzy byli w tym momencie w ratuszu, skoczyło z niego i rzuciło się do płonącego domu.
Tylko co tam weszli, kiedy okropny widok zmroził nam krew w żyłach. Jakaś kobieta z nieludzkim rykiem podbiegła do okna trzeciego piętra, chwyciła za rynnę, przerzuciła się na zewnątrz muru i zawisła w próżni, smagana dymem i ogniem, które buchnęły za nią przez okno. (…)
Ale żeby się dostać do zamkniętego mieszkanka od strony dachu, trzeba było przejść przez niezmiernie wąską przestrzeń między wylotem strychowego okienka a kominem. Nie było innej drogi, gdyż pożar wszystko już objął. Jedyną drogę, która wiodła po spadzistym dachu, pokrywał o tej porze śnieg i lód, a nie było się czego uchwycić.
- Nie przejdzie! Niemożliwe! - wołał tłum z ulicy.
Kapral posunął się aż na brzeg dachu. A kiedy dosięgnął punktu, na którym mógł wesprzeć nogę, zaczął gwałtownie rozbijać belki, krokwie, rynny, żeby sobie zrobić otwór do wnętrza. A kobieta ciągle wisiała za oknem. Ogień huczał jej nad głową, a dym owijał ją jak w śmiertelny całun. Jeszcze chwila, a upadnie na bruk ulicy. Ale otwór już został wybity, kapral wsparł się na haku i zsunął do wewnątrz. Tymczasem inni nadbiegli i skoczyli za nim. (…)
Nagle w okienku nad rynną ukazała się czarna postać kaprala, oświetlona jaskrawym płomieniem. Schylił się kobieta chwyciła go za szyję, ujął ją oburącz wpół i wciągnął do wnętrza. Okrzyk tysiąca głosów zagłuszył na chwilę huk ognia.


3.
Wtem u drzwi hałas się podniósł, bieganina, wołania i do salonu wpadł dozorca – w poszarpanej bluzie, bez czapki, czerwony jak upiór.
- Czego chcesz? Co się stało? - zawołał naczelnik.
- Palą się baraki E., magazyny, piwnica, wszystko!
Damy zaczęły krzyczeć i mdleć. Inżynierowie rzucili się do drzwi i okien. Istotnie, przez szyby biła łuna pożaru.
- Sikawki! Pobudzić robotników! Ratować! My zaraz idziemy! - zakomenderował naczelnik.
- Robotników nie trzeba budzić! Oni sami podpalili! Ż. upiekli podobno! Bunt – bełkotał dziesiętnik. - Niech pan wyjdzie! - zwrócił się do Y. (…)
- Panie naczelniku, panie naczelniku! - zawołała tłuszcza.
Otworzył okno. Na dole roiło się jak mrowia czarnych postaci.
- Czego chcecie? - krzyknął.
- My, panie naczelniku, założymy swoje pieniądze za Y.! My założym, zniesiem do grosza! Jego nam oddajcie!
- Dziadku! - szepnął znów Y. - Chodźmy! Mnie tak strasznie słabo.


4.
- Na koń!…
Ruszyło się, co żyło, ku drzwiom. Nie upłynęło i pół godziny, już stu przeszło jeźdźców leciało na złamanie karku po szerokiej, śnieżnej drodze, a na ich czele leciał pan Y, jakby go zły duch opętał, bez czapki, z gołą szablą w ręku. W ciszy nocnej rozlegały się dzikie okrzyki:
- Bij! morduj!…
Księżyc dosięgnął właśnie najwyższej wysokości w swej drodze niebieskiej, gdy nagle blask jego począł się mieszać i zlewać z różowym światłem wychodzącym jakby spod ziemi; stopniowo niebo czerwieniało coraz bardziej, rzekłbyś, od zorzy wstającej, aż wreszcie krwawa czerwona łuna oblała całą okolicę. Jedno morze ognia szalało nad olbrzymim zaściankiem B., a dziki żołnierz Y, wśród dymu, pożogi i skier buchających słupami do góry, mordował w pień przerażoną i zślepłą z trwogi ludność…
Zerwali się ze snu mieszkańcy pobliskich zaścianków. Większe i mniejsze gromady G. D., S., G. i D. zbierały się na drogach, przed domami, i poglądając w stronę pożaru podawały sobie z ust do ust trwożliwe wieści:
„Chyba nieprzyjaciel wtargnął i pali B. … To nie zwyczajny pożar!”


5.
A gdy uspokoiło się w Serbii i na pograniczu, strażnica straciła swoje znaczenie i rację bytu. Nadal jednak mieściła się w niej straż, chociaż przejście przez most od dawna było wolne i bez dozoru. W każdym wojsku zmiany zachodzą powoli, a w tureckim wolniej niż w jakimkolwiek innym. I stan ten trwałby Bóg raczy wiedzieć jak długo, gdyby pewnej nocy od zapomnianej świecy nie wybuchł pożar. Strażnica, sklecona ze smolnych desek, jeszcze gorących po całodziennym upale, spłonęła do szczętu, to jest do kamiennych płyt mostu i kapii.
Przejęci mieszkańcy kasaby przyglądali się olbrzymim płomieniom, które oświetlały jasno nie tylko biały most, lecz także okoliczne góry i odbijały się niespokojną, ognistą łuną w powierzchni rzeki. Z nastaniem dnia wyłonił się most w dawnym, pierwotnym kształcie, otrząsnąwszy się z drewnianej, ciężkiej budowli, która latami całymi kryła jego kapiję. Białe płyty były osmalone i czarne od sadzy, ale deszcze i śniegi wnet je omyły. Tym sposobem ze strażnicy i krwawych, związanych z nią wydarzeń nie pozostał inny ślad prócz kilku smutnych wspomnień, które coraz bardziej zacierały się i znikały wraz z pokoleniem, oraz jednej dębowej belki, ocalałej z pożaru, jako że była wkopana między stopnie na kapii.


6.
Tymczasem N., Ż. i oficer sztabowy stali razem w pewnym oddaleniu, by nie narażać się na nieprzyjacielski ostrzał, i patrzyli na małą gromadkę ludzi, którzy w ciemnozielonych mundurach
z pętlicami, w żółtych kiwiorach, w granatowych rajtuzach, żywo krzątali się przy moście, podpalając go. Od czasu do czasu spoglądali na drugi brzeg, gdzie można było dostrzec już zbliżających się żołnierzy francuskich, a za nimi idące oddziały konne, w których dało się
z łatwością rozpoznać artylerię.
„Spalą, czy nie spalą mostu? Kto pierwszy go zdobędzie? Ogień rosyjski czy francuskie kartaczownice, które wszystkich zmiotą?” - to pytanie zadawał sobie każdy, kto obserwował miejsce zdarzeń. (…)
Francuzi znowu ładowali działa. Ich piechota w niebieskich mundurach biegła w stronę mostu. Znowu, w różnych odstępach czasu, pojawiły się dymki, a wystrzelony pocisk załomotał na moście. Tym razem N. nic więcej nie zobaczył. Gęsty dym zasłonił wszystko i wszystkich. Huzarom udało się nareszcie most zapalić i francuskie działa strzelały na chybił trafił dlatego jedynie, że były nabite, bo na palącym się moście nie było już nikogo.


7.
Skoro ostatni żołnierz znalazł się po drugiej stronie Dunaju, most łyżwowy stanął w płomieniach. Dął wiatr zachodni, a most cały posypany był suchą słomą; w ciągu pięciu minut ogień ogarnął go od końca do końca. Błękitny Dunaj wyglądał w tej chwili jak olbrzymi drgający wąż, przepasany płomienistą wstęgą.
Teraz nietrudno było się domyślić, co nastąpi.
Wódz cesarski pali mosty za swymi tyłami. (…)
A któż bieży w ślad za nim?
W chwili właśnie, gdy ogień stał się panem mostu łyżwowego, wpadł do miasta rogatką kerespeską samotny jeździec.
Huzar to, a sądząc po mundurze niezawodnie wyższy oficer. Sadzi przez długą Kerespeską ulicę na koniu szarogniadym pełnej krwi, pałasz jego w pochwie, krucice w olstrach.
W pewnej odległości za nim podąża hufiec huzarów, usiłujących nadaremnie zrównać się ze swym naczelnikiem.
Na odgłos uderzających o bruk kopyt końskich ukazują się w oknach twarze przestraszonych mieszkańców i jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, w jednej chwili zmienia się z szybkością myśli fizjognomia całego miasta. (…)
Jak w dniu zmartwychwstania, gdy groby zaczną wyrzucać powierzone ich pieczy ciała, gdy każda grudka zatętni życiem, tak i teraz ulice zaczęły się napełniać tłumami ludu, tłumem pełnym radości, upojonym, rwącym się do czynu. (….) Wszystkie kwiaty wszystkich cieplarni zakupywano na wieńce, a wieńce i kwiaty rzucały piękne rączki pod kopyta huzarskich koni.


8.
Y siedział nieruchomo z dziwnie markotnym wyrazem na swej śniadej twarzy. A potem w pobliżu rozległ się trzask pękających belek i X zobaczyła cienki jęzor ognia wystrzeliwujący ponad dach magazynu, w którego cieniu się ukryli. Dym uderzył ich w nozdrza, P. i W. zaczęli kaszleć. Niemowlę kichało cichutko.
- Na Boga, Y! Czyś ty oszalał? Pośpiesz się! Pośpiesz!
Y bez słowa trzykrotnie uderzył gałęzią konia z tak okrutną siłą, że zwierzę aż podskoczyło. Ruszyli z taką szybkością, na jaką tylko mógł zdobyć się koń, i trzęsąc się w wozie, przejechali przez Marietta Street. Wjechali w tunel ognia płonącego po obu stronach wąskiej uliczki wiodącej ku torom kolejowym. Łuna zdawała się jaśniejsza, niż gdyby w oczy świeciło im dwanaście słońc. Żar palił im skórę, a łoskot, trzask i huk uderzały w uszy bolesnymi falami. Zdawało się, że przez całą wieczność przebywali w środku tej płonącej sali tortur, a potem raptownie znaleźli się ponownie w półmroku.
Kiedy pędzili ulicą, a potem przejeżdżali przez tory kolejowe, Y ciągle okładał konia gałęzią.
Twarz miał spokojną i trochę nieobecną, jakby zapomniał, gdzie się znajduje. Szerokie ramiona miał przygarbione, a podbródek wysunięty, jak gdyby kłębiące mu się w głowie myśli nie były zbyt przyjemne. Żar ognia sprawił, że po czole i policzkach spływały mu strużki potu, jednak nie ocierał go.
Skręcili w boczną uliczkę, potem w jeszcze jedną. X zupełnie straciła orientację. Huczące płomienie zamierały za nimi. Siedzący nieruchomo Y nie odzywał się, lecz tylko co jakiś czas wymachiwał gałęzią. Czerwona łuna na niebie zbladła teraz i droga stała się tak ciemna i przerażająca, że X ucieszyłaby się, słysząc jakieś wypowiedziane przez niego słowa. Nawet szydercze, obraźliwe docinki. On jednak nie odzywał się.


9.
Pamiętam ten wieczór, kiedy dostaliśmy list i dowiedzieliśmy się wreszcie, gdzie jest D.
Było to tuż przed Bożym Narodzeniem w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym czwartym, po tym jak Jankesi spalili Jefferson i odeszli, a my nawet nie wiedzieliśmy na pewno, czy wojna jeszcze się toczy, czy nie. Wiedzieliśmy tylko tyle, że kraj był przez trzy lata pełen Jankesów, a potem nagle się wynieśli i zniknęli też w ślad za nimi wszyscy mężczyźni. Nie mieliśmy nawet żadnej wiadomości od ojca od czasu tamtej w czerwcu, z Karoliny, i żyliśmy na świecie popalonych miast i domów i zniszczonych plantacji i pól, zaludnionym tylko przez kobiety. R. i ja mieliśmy wtedy piętnaście lat; czuliśmy się prawie zupełnie tak, jakbyśmy musieli jeść, spać i przebierać się w hotelu przeznaczonym tylko dla kobiet i dzieci.


10.
„Pali się!”
Chociaż nie, ona nie mogła tego krzyknąć - ona raczej powtarzała: „Prędzej! Prędzej!”, i teraz też wychylona na siedzeniu do przodu - mała, zaciekła, posępna, nieubłagana staruszka, niewiele większa niż dziecko. Ale ambulans nie mógł jechać szybciej tą aleją; niewątpliwie C. przewidziała to, liczyła na to; upłynęły więc dobre trzy minuty, zanim podjechali do domu, do tej potwornej, jak pieprz suchej skorupy już przesączającej dym przez szczeliny w wypaczonym oszalowaniu, jak gdyby to była jakaś klatka z siatki drucianej, wypełniona wyciem, za którym gdzieś się czaiło coś ludzkiego, bo chociaż to brzmiało jak ryk bydlęcy, przecież wiązało się w jakąś mowę ludzką, chociaż nawet powód tego na pozór był nieludzki. Zastępca szeryfa i kierowca wyskoczyli z ambulansu, panna C. wyturlała się za nimi i poszła, a raczej też pobiegła na werandę, gdzie dołączył do nich ten ryczący czarnuch z rozdziawioną gębą, wyzierając jak widmo z kłębów dymu; zastępca szeryfa nawet się odwrócił i podbiegł do niego, ale on cofnął się, uciekł, chociaż to wycie ani nie przycichło, ani nawet się nie oddaliło. Więc pobiegli na werandę, też prosto w ten dym. Panna C. wrzeszczała ochryple:
„Okno! Okno!”
Wrzeszczała do tego drugiego, do kierowcy, który już stał przy drzwiach; ale tym razem drzwi nie były zamknięte, ustąpiły od razu i buchnęło na nich gorąco z hallu. Cała klatka schodowa była już w ogniu. A przecież oni musieli pannę C. trzymać. Q. to nieomal widział; jak ta lekka, chuda, zaciekła istota walczyła z milczącą, zażartą pasją, jak wpijała się paznokciami, drapała i kąsała tych dwóch mężczyzn, którzy ją trzymali, którzy ją ściągnęli ze schodów i wywlekli przed dom, kiedy przeciąg wlatujący przez otwarte drzwi zdawał się jak proch wybuchać wśród płomieni, aż wreszcie cały dolny hall zniknął w dymie.


11.
Znalazłszy się przy grobie M. stwierdził, że drewniana tablica nagrobna tak spękała i odbarwiła się, że niepodobna odcyfrować wyrytych na niej runicznych symboli. Zachowały się one jednak w jednym z zeszytów dziennika, postanowił więc postawić tablicę z trwalszego tworzywa i otoczyć grób barierką, żeby nie zakłócano jego spokoju.
Wzgórek zarastały obecnie wiosenne chwasty. Wyrywając wiechlinę łąkową i preriowy szczaw, które wdarły się między kępy liliowca, Y złapał się w pewnej chwili na tym, że przemawia do M., informując ją, że część jej ludu mieszka bezpiecznie w Tamie.
Zimna złość, jaka nań wcześniej biła z tego miejsca - choćby i pochodziła z głębi jego jestestwa - zniknęła. Teraz czuł już tylko spokój. Chociaż…
Coś jeszcze pozostało do zrobienia.
Przez chwilę stał tam i walczył z opanowującym go nakazem, po czym ustalił kierunek północny i licząc kroki oddalił się od grobu.
Dziesiąty wypadł w samym środku ruin hedonoso-te. Długa chata rozpadła się przez te lata do szczętu i przeistoczyła w niski, bezładny stos wąskich bali i płatów butwiejącej kory, poprzerastanych trawą i dzikim indygowcem.
Nie miałoby sensu, tłumaczył sam sobie, odnawianie grobu, przenoszenie łaźni, gdyby miała tu zostać ta szpetna ruina. Poszedł ścieżką do stodoły, gdzie stał duży dzban z naftą do lampy, prawie jeszcze pełny. Wziął go i opróżnił nad rumowiskiem. Składające się na nie szczątki były mokre od rosy, siarczana zapałka zajęła się jednak przy pierwszym potarciu, nafta się zapaliła i buchnął ogień.
Po chwili hedonoso-te zniknęło pod żółtoniebieskimi płomieniami i w górę wzbił się słup szaroburego dymu, który następnie, porwany wiatrem, rozwiał się nad rzeką.


12.
Kilka dni biegł T. ze swoim wiernym grizzlim na wschód. Minęli dwa kaniony, weszli na płaskowyż i wieczorem znaleźli się przy wspaniałej hacjendzie Don F., ojca pięknej R.
Przybyli za późno: pałac płonął! Parintintinsowie – nie mogąc zdobyć hacjendy – podpalili wszystko.
T. zostawił torbę oraz łuk pod opieką niedźwiedzia U. i dobiegł do drzewa, którego olbrzymi zwalony pień opierał się gałęziami o parapet okna. Po pniu wspiął się T. do wnętrza pokoju, skąd wydobywały się kłęby dymu. Po jakimś czasie ukazał się ponownie, niosąc przerzuconą przez ramię białą kobietę w mokrych szatach. Trzymając ją przedostał się przez zasłonę ognia do miejsca, gdzie grizzli U. pilnował łuku i torby. W tej chwili pojawiła się grupa jeźdźców. To była spóźniona pomoc. T. podniósł rękę, aby zwrócić na siebie uwagę jeźdźców, a gdy go dostrzeżono, złożył na ziemi zemdlone ciało seniority R. Sam z grizzlim usunął się w cień dżungli.
Po dokonaniu tego czynu mógł wreszcie odpocząć.


13.
- Miałam cztery lata zaledwie, ale takie chwile dziecku nawet ryją się w duszy. Pewnej nocy Indianie nas zaskoczyli, przez chwilę bronił się ojciec, strzelał, matka broń nabijała; potem wdarli się do środka, jeden matce tomahawkiem pierś rozszczepił, dwóch rzuciło się na ojca, reszta, jak stado szatanów, rozbiegła się za rabunkiem. (…)
Panu się zdaje, że już koniec to, com mówiła? Nie, widziałam gorsze chwile! Matka nie słyszała mojego płaczu, ale ojciec usłyszał. Miał na sobie ran kilkanaście, broczył krwią, porzucono go jako trupa, a jednak on posłyszał i znalazł siłę powstać, wziąć mnie na ręce i wypełznąć z chaty… Noc była czarna jak piekło; na kolanach, bo nogi miał pokaleczone, zaczołgał się w gąszcz, tam mnie ukrył, a sam legł… Myślałam, że umarł, straszno mi było; przytuliłam się do niego i nie śmiałam odetchnąć ani płakać…
Wrzawa w naszej chacie wciąż trwała; musiały powstać bójki o nędzną zdobycz, krzyki triumfu… Potem coś błysnęło w tej stronie, potem w drugim miejscu i w trzecim. Wycie wzmagało się ciągle… Aż nagle buchnęła jasność pod niebo, rozświeciła polanę i drzewa lasu. Nasza chata stała w płomieniach. Indianie otoczyli kołem pożar i miotając się w bojowym tańcu zaintonowali jakiś śpiew dziki i przejmujący… Przerażona, zaczęłam skubać ojca za rękę i odzież, wołając „mama tam”, „mama pali się!”, ale on omdlał z upływu krwi i nie ocucił się. A łuna rosła, pożerała trud tyloletni, cały nasz skarb i – zwłoki matki…
Zgliszcza i ruiny zostały na polanie - jak tutaj!… Wróg wszystko zabrał!...


14.
Nagle, widocznie drzwi do pokoju panny E. otworzyły się szeroko, blask na przeciwległej ścianie stał się ogromny i wyglądał jak płomień… Netta złapała się za serce i zachwiała na nogach. Na tle ognia na ścianie zarysował się ludzki cień. Rósł z każdą chwilą i wychylił się z pokoju na korytarz, potem płomienie ogarnęły tę postać, aż iskry leciały. Rozległ się przeraźliwy krzyk człowieka w śmiertelnym strachu. Głuchy upadek, potem cisza i ciemność. (...)
Pułkownik spytał, co to był za krzyk i hałas na schodach, ale Netta mogła tylko wykrztusić parę słów bez związku:
- Pokój panienki… we własnej osobie… dymiło się z niego… iskry leciały… to panienka tak strasznie krzyknęła…
- Hm - pułkownik nagle otrzeźwiał i zachwiał się. Stał oniemiały, nie mógł chwycić oddechu. Twarz nagle pomarszczyła się cała. Malował się na niej wyraz bólu i przerażenia. Podniósł świecę w górę, odsunął wszystkich na bok, zataczając się wbiegł jak szalony na schody, pędzony strachem.
Wszyscy patrzyli w ślad za nim, dziewuchy dygotały ze strachu. Parobek stał niezdecydowany. Dopiero gdy pułkownik dobiegł do rogu korytarza, poszedł za nim. Po chwili wrócił na palcach bez tchu, pełen tajemniczości.
- Panna nie żyje – powiedział. Ale nie mówił od razu, jak skrzętnie i niepojęcie szybko pułkownik zbierał drzazgi i gałgany rozrzucone po podłodze, gdy chłopak zajrzał za nim do pokoju.
Więc stało się, diabeł porwał pannę żywcem.
- Nieostrożnie manewrowała światłem - powiedział pułkownik – suknia była cała z przodu spalona.
Nikt jej nie chciał dotknąć, musiał więc sam ułożyć ją w trumnie. Mówiono później, że „pokarało” go niegojącymi się ranami na rękach.


15.
- Urodził im się synek i któregoś roku A. wyjechała na Boże Narodzenie do swoich rodziców. I tam stała się ta rzecz. Poszli całą rodziną na pasterkę, a tu nagle krzyk, że w mieście pożar. To palił się drewniany dom rodziców A. Płonął jak pochodnia, a w domu było dziecko i niania. A. pierwsza wpadła na piętro i wyniosła z płomieni chłopczyka. Jeszcze miała na tyle przytomności, że go owinęła w kocyk tak, że ogień tylko liznął mu włoski.
X milczała, a ja cichutko uderzałam łyżeczką o szklankę.
- Umarła po kilku dniach, przed śmiercią powierzyła synka swojej siostrze, ale wzięła od niej najświętsze słowo, że go zaadoptuje tak, żeby malutki nigdy nie dowiedział się, że A. straciła dla niego życie. Za nic nie chciała, żeby jej syn żył z taką myślą. I tyle, X, jest tego opowiadania.


16.
Niech to pana nie obraża, Tatuńciu. Nie chcę przez to powiedzieć, że Dom imienia Johna Griera jest zupełnie podobny do Instytutu Lowood. My pod dostatkiem mieliśmy jedzenia i byliśmy ubrani, nie brakło nam też nigdy wody do mycia; ochronka nasza posiada nawet ogrzewanie centralne. Jedno tylko zachodzi między nami tragiczne podobieństwo: życie nasze i życie tamtych sierot upływało tak samo zabójczo jednostajnie, bez żadnych urozmaiceń. Nie zdarzało się w nim nigdy nic przyjemnego z wyjątkiem lodów co niedzielę, a i te nawet zjawiały się z potworną regularnością. W ciągu całych spędzonych tam przeze mnie siedemnastu lat jedną jedyną tylko przeżyłam przygodę – pożar drwalni. Zbudzono nas wśród nocy i kazano ubrać się pośpiesznie, abyśmy były gotowe w razie zajęcia się domu. Nie zajął się jednak i musiałyśmy powrócić do naszych łóżek.


17.
Kumpel J. właśnie ruszał, ale na widok wybiegającej z furtki dziewczyny przydepnął hamulec. J. wyskoczył.
- Dymi się – zawiadomiła go X przestraszonym szeptem.
- Co się dymi?
- Nie wiem. Ze środka. Jezus Mario, może dom się pali? Trudno, wchodzę drzwiami, obudzi się ciotka czy nie, wszystko jedno!
- Razem wchodzimy.
Zamek, jak zwykle, szczęknął przy otwieraniu, ale w pokoju F. nic się nie ruszyło. Hol wydawał się czysty. X ostrożnie otworzyła drzwi do kuchni i natychmiast runęły na nią kłęby duszącego dymu. Rzeczywiście coś się paliło, czy może tliło, bo szalał sam dym, bez płomienia. J., wstrzymując oddech, rzucił się do kuchennego okna. X skoczyła do swojej służbówki i pchnęła wąskie okienko, otwierając je na oścież. Pozostawili otworem także drzwi wejściowe, przeciąg zaczął wyganiać duszące kłęby. J. wywlókł X na zewnątrz. (…)
- Wzywać straż…? Nie, czekaj, trochę się uspokaja. Pójdę zobaczyć…
X nie krzyczała, że ona też i że J. ma się nie narażać, tylko zwyczajnie poszła za nim. W kuchni ujrzeli istną orgię, paliło się coś zarówno w owej nie używanej kuchni węglowej, jak i w pozbawionym rury piecyku. Ściśle biorąc, nie tyle się paliło, ile dymiło, tajemniczy produkt wydzielał z siebie duszące opary, nie płonąc.
- Obudź ciotki – rozkazał J. - Sprawdź, czy jeszcze żyją. Ja to spróbuję wywalić...


18.
Całe Sallisaw nie przyszło patrzeć, jak się pali dom X, ale wyglądało na to, że co najmniej połowa ludności miasta, zarówno białej, jak czarnej, stłoczyła się w pobliżu na Morningside Street.
Płomienie odbijały się od zaciągniętego chmurami nieba i rzucały jaskrawą łunę na miasto; ze wszystkich stron, w samochodach i pieszo, ciągnęli ludzie obejrzeć pożar. Kłęby dymu płynęły ulicami ku pobliskim polom uprawnym i pastwiskom.
Niektórzy mężczyźni, zwabieni łuną na miejsce wypadku, czepiali się dachów sąsiednich domów, żeby nie stracić ani fragmentu widowiska; na gankach i stopniach tłoczyły się kobiety z drobnymi dziećmi, rozmawiały z ożywieniem o pożarze; chłopcy i młodzi mężczyźni znaleźli dobre punkty obserwacyjne na płotach, drzwiach i słupach telefonicznych. (…)
Przyjechały wszystkie wozy strażackie w mieście i strażacy skierowali strumienie wody bezpośrednio na ogień. Potoki wody przydusiły jaskrawoczerwone i żółte płomienie palących się wysuszonych belek sosnowych, z pogorzeliska buchnęły teraz gęste kłęby czarnego dymu zmieszanego z białą parą. Po chwili tlił się już tylko żar w splątanej masie sprężyn, stopionego szkła, rur żelaznych, koślawej lodówki i pieca kuchennego. Nad wszystkim górował komin z cegieł, przypominający wzniesiony w pośpiechu, strzelisty grobowiec.


19.
Wypadł z gęstwiny na polanę i prawie runął na ziemię, uderzony falą gorąca.
L. płonęła.
- Sz. … K. … - wykrztusił przez ściśnięte gardło, osuwając się na kolana. P! L!
Zerwał się z ziemi, gotów skoczyć w płomienie, gdy silna dłoń na ramieniu osadziła go w miejscu.
- Won! - wrzasnął, odwracając się do tyłu, gotów trzasnąć w mordę każdego, kto spróbuje go zatrzymać, lecz to dłoń niespodziewanie trzasnęła jego.
- Uspokój się pan! - syknął K., łapiąc Y za fraki. Wokół trawionego ogniem domu, oprócz dwóch jednostek straży pożarnej i policji, krążyły grupki podekscytowanych ludzi, których pożar przyciągnął nie wiadomo skąd, jak padlina wygłodniałe sępy z drugiego końca pustyni. Kilka osób zaczęło zerkać w ich stronę z zaciekawieniem, kto też się tam pod lasem szamocze i dlaczego. -Ludzka ciekawość to ostatnie, czego nam teraz potrzeba! Nic im nie jest, słyszysz pan? Nic im nie jest! NIC A NIC! Tam siedzą, w samochodzie! (…)
- No, już, niechże się pan teraz zbierze do kupy, panie Y – rzekł poważnie K. - nie pora na histerię. L… nasza L. płonie. (…)
Podmuch wiatru podpalił również samotne drzewo pod domem i strawił gęstwinę tataraku nad stawem. Nim nadciągnął świt, z gotyckiego domu pośrodku lasu zostały tylko dymiące zgliszcza.


20.
Ostro wziął zakręt, aż ich zarzuciło na burtę i nieco wody chlapnęło do środka. S. tylko się zaśmiał z uciechy, przechylił głowę do ucha Y:
- Najszybszy motor. Tu kiedyś jedni kłusowali z motorkiem, szwedzkim, myśleli, że dadzą nam radę. Tośmy dopiero zrobili wyścigi! Całą godzinę ich gnaliśmy, ale wreszcie stanęło na naszym... Sam go tak przemajstrowałem, lata jak zwariowany. Zaraz i Łeba. Ładny pożarek mieliśmy w nocy.
- Co się paliło?
- Chałupa. Połowa jej poszła z dymem, część tylko ocalała. Spaliły się też szopy, składziki, stodoła i magazyn. Inna sprawa, nie na biednego trafiło.
- Kto to taki?
- Kierownik największego sklepu spożywczego… A jeszcze i gospodarstwo ma, i norki trzyma. Lisy także, niebieskie. Obrotny gość - obejrzał się , czy porucznik nie słyszy, zaszeptał ciszej, ledwie go Y w hałasie motoru zrozumiał. - Ludzie gadają, że to nie zwykły pożar, ale podpalenie. Tylko nie wiadomo, czy to ktoś zrobił z zemsty, czy on sam ogień podłożył… Taki bal. No, my już na miejscu.
- A gdzie się mieścił ten dom?
- Na Trzeciego Maja.
Zgasił motor, dobił do pomostu już tylko siłą rozpędu.


21.
- Ej, W.! - zawołał. - Rzuć mi swoją zapalniczkę.
W., namyślając się głęboko, czy przebić H., sięgnął do kieszonki na piersiach i rzucił za siebie swoją ciężką zapalniczkę. Kiedy przelatywała w powietrzu, jej wieczko się odemknęło, a lądując na jednej ze skrzyń, uderzyła akurat kółkiem, które potarte w ten sposób wykrzesało snop iskier. Gdyby ktoś chciał świadomie uzyskać taki efekt, mogłoby się nie udać, choćby tysiąc lat próbował. Iskra z zapalniczki padła na źdźbło słomy, w którą były owinięte butelki z alkoholem, co wywołało natychmiastowy ogień.
Żaden z mężczyzn nie wiedział, że faktyczny właściciel łodzi, pan A. L., zdobył pewną ilość kradzionego dynamitu, którego zamierzał użyć w przyszłości jako argumentu w dyskusji o interesach. Ukrył go w sekretnym schowku usytuowanym na dolnym pokładzie „Betty Raye”.
Galony łatwopalnego formaldehydu, skrzynie z wysokoprocentowym alkoholem, do tego ładunek dynamitu na dnie - okazały się mieszanką wybuchową. Dwaj mężczyźni, którzy tego wieczoru wybrali się na ryby, zeznali, że zobaczyli ogromną kometę, jak zwalała się na ziemię. Mówili, że rozdarła linię horyzontu i walnęła gdzieś w górze rzeki. Mylili się jednak. To, co widzieli tamtej nocy, to nie była kometa, tylko łódź, która wyleciała w powietrze wraz z H. i jego kompanami.


22.
McW. przechylił samolot jeszcze bardziej na skrzydło i nagle, jakimś cudem, znaleźli się poza zasięgiem ognia. Wybuchy pozostały w tyle. Działka przestały do nich grzać. I byli żywi.
A za nimi umierali ludzie. Rozciągnięte na przestrzeni wielu mil w udręczoną, krętą, wijącą się linię, pozostałe klucze pokonywały tę samą usianą niebezpieczeństwami trasę nad celem, lawirując wśród wezbranego morza nowych i starych wybuchów jak stado szczurów wśród własnych bobków. Jedna z maszyn płonęła i wlokła się kulawo z dala od innych, buchając ogromnym płomieniem jak monstrualna krwawoczerwona gwiazda. W oczach Y płonący samolot przechylił się na bok i zaczął spiralą zsuwać się w dół wielkimi, drżącymi, coraz to węższymi kręgami, a jego wielka ognista masa świeciła pomarańczowym blaskiem ciągnąc za sobą długą, trzepoczącą pelerynę ognia i dymu. Pokazały się spadochrony, jeden, dwa, trzy… cztery, a potem samolot wpadł w korkociąg i dalej spadał podrygując już bez czucia w środku swego jaskrawego stosu jak strzępek kolorowej bibułki. W innej eskadrze cały jeden klucz został rozbity.


23.
Tego wieczoru, po zapadnięciu zmroku X wróciła do hangaru pełnego starych wspaniałych samolotów. Po jednym wytaczała te kruche, majestatyczne, uwielbiane ptaki na otwartą trawiastą przestrzeń po drugiej stronie pasa startowego. Każdy z nich mógłby jeszcze wzlecieć, mógłby unieść mężczyznę… lub kobietę… daleko, daleko na spotkanie błękitnego horyzontu.
Zgrupowała je ciasno, przepchnęła najlżejsze tak, by zachodziły skrzydłami na pozostałe, potem wyniosła kanister z benzyną i ostrożnie rozlała ją na samoloty i dookoła. Obchodziła maszyny powoli, po raz ostatni pieszcząc ich skrzydła, dźwigary i kadłuby, wprawiając śmigła w ostatni obrót i głośno wymawiając legendarne nazwy, które w ustach M. brzmiały z taką miłością. Nad każdym z tych samolotów M. spędził setki godzin, przywracając im pierwotny blask.
W końcu, czując w sobie opór, lecz stanowczo, zapaliła zapałkę i przytknęła ją do najbliższego samolotu. Kiedy ogień strzelał już wysoko, a szlachetna eskadra duchów wyruszyła śladem M., X przed odwróceniem się wypowiedziała jeszcze trzy słowa:
- Spokojnego lotu, M.!


24.
Chciałem już zamknąć dzień na klucz,
Jak doczytaną księgę,
Owinąć się czarną ciszą
I zasnąć na potęgę.

Aż tu za oknem wściekła zorza,
Budząca radość i przestrach,
Rozbłysła niczym pożar,
Wybuchła jak orkiestra.

Oto dzień nowy i świat nowy
Tysiącem dziwów gra mi.
Zerwałem się na równe nogi,
Przed wysokimi stanąłem schodami.


25.
Dnia 6 września około godziny 22.30, gdy wszyscy spokojnie pracowaliśmy w domku, wpadł nagle dyrektor L. wołając „Zorza! Zorza!”. Głos jego świadczył o niezwykłym podnieceniu. Po chwili zrozumieliśmy przyczynę: przed oczyma naszymi roztoczył się jeden z najpiękniejszych cudów przyrody. Na niebieskim tle nieba zapaliły się tysiączne, wielokolorowe wstęgi. Falując zmieniały swe kształty i ukazywały się w coraz nowych, fantastycznych pięknych formach i barwach.
„Raptem cały strop niebieski zamienia się w jeden wielki fajerwerk – pisze dyrektor L. w swych pamiętnikach – Snopy światła spadające jakby z zenitu pełzają po szczerbatych graniach skał. Przez chwilę wydaje się, że ten ogień z nieba wznieci pożar na ziemi. Olbrzymie, poskręcane, zielonkawo fosforyzujące węże, to znów szerokie pasma fioletowych frędzli kłębiąc się wystrzelają z jarzącego ogniska.”

==========
Aktualizacja po zakończeniu konkursu:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:

rozwiązanie konkursu


Wyświetleń: 1284
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 13
Użytkownik: pawelw 15.06.2023 17:21 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Zmieniamy żywioł z wody na ogień. Tym razem do ugaszenia jest 25 pożarów przygotowanych przez ogniomistrzynię minutkę.
Zapraszam do konkursu.


Wśród wszystkich uczestników konkursu wylosuję nagrodę od ePWN. Szczęśliwy zwycięzca będzie mógł wybrać książkę z oferty księgarni PWN (do 50zł). Tym bardziej zachęcam do uczestnictwa.
Użytkownik: Marylek 18.06.2023 20:12 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Czołem ogniomistrze! Wszystkie pożary już ugaszone?

Jeśli komuś zostało trochę wody w sikawce, to może chluśnie na 14, 15, lub 17? Wygląda na to, że przy czytaniu skrupulatnie omijam opisy pożarów... :/
Użytkownik: Tygrysica 19.06.2023 10:33 napisał(a):
Odpowiedź na: Czołem ogniomistrze! Wszy... | Marylek
Mamusia 17 to niezwykle płodna rodzima autorka, a tytuł dusiołka nawiązuje do tych ciotek, które trzeba było obudzić.
Do prośby o 14 i 15 się dołączam - ponoć znam, przynajmniej częściowo.
Użytkownik: jolekp 19.06.2023 16:34 napisał(a):
Odpowiedź na: Mamusia 17 to niezwykle p... | Tygrysica
15 opowiada o rodzinie, w której w każdym pokoleniu jest bohaterka o imieniu "X".
Użytkownik: Marylek 20.06.2023 10:27 napisał(a):
Odpowiedź na: Mamusia 17 to niezwykle p... | Tygrysica
Podpowiedź niedźwiedzia z tobołem poniżej - bardzo pomocna! Dodam, że rodzina jest bardzo ważna, ta realna, w której się wychowałeś.
Użytkownik: minutka 19.06.2023 15:28 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Krótkie podsumowanie zmagań z pożarami. Prawie wszystkie zostały ugaszone, poza 14. i 15.
Dodatkowa informacja - dwoje z rodziców ma w konkursie po dwa dusiołki. Występujące języki utworów: polski - 11, angielski - 9, po jednym - włoski, węgierski, serbski, rosyjski, norweski.
Użytkownik: jolekp 19.06.2023 16:29 napisał(a):
Odpowiedź na: Krótkie podsumowanie zmag... | minutka
No jakże to. Ja rozpoznałam 15 (to była jedyna rzecz, którą rozpoznałam na pierwszy rzut oka).
Użytkownik: minutka 19.06.2023 17:12 napisał(a):
Odpowiedź na: No jakże to. Ja rozpoznał... | jolekp
Przepraszam, źle spojrzałam, właśnie chciałam poprawić swój wpis. Do odgadnięcia pozostaje tylko 14.
Użytkownik: jolekp 19.06.2023 17:42 napisał(a):
Odpowiedź na: Przepraszam, źle spojrzał... | minutka
Ależ nie ma za co :)
Użytkownik: minutka 22.06.2023 20:21 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Minął półmetek konkursu, czas więc na małe podsumowanie. Wszystkie dusiołki są już rozszyfrowane, najłatwiej poszło z 16 i 19, rozpoznali je wszyscy. Kłopoty sprawiają - 7, 14, 20, 21, 23. Spróbuję trochę pomataczyć, choć niezbyt mi to wychodzi, może ktoś z Was pomoże? 7- rodzic jest naszym przysłowiowym bratankiem; 14 - geograficznie kojarzy się z 25., a główni bohaterowie noszą to samo imię; 20 - młodzieżówka, popularnego w ubiegłym wieku rodzica; 21 - rodzicielka bardziej znana z innego utworu, z potrawą wege; 23 - lubiana seria ze szklanego ekranu, z aktorem znanym m.in. z filmu o kontrastowych uroczystościach. Zapraszam wszystkich chętnych do zabawy :)
Użytkownik: Marylek 24.06.2023 11:13 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Kto wie coś bliższego o 14?

W zamian służę wszystkim, z wyjątkiem samej końcówki ;)
Użytkownik: janmamut 24.06.2023 12:07 napisał(a):
Odpowiedź na: Kto wie coś bliższego o 1... | Marylek
Nie znałem, ale bardzo cenne okazały się informacje Minutki na temat języków, w których dusiołki są napisane. Wtedy wybór był już niewielki.

Ty nawet eliminować języków nie musisz, skoro mniej więcej wiesz, gdzie dzieje się 25, a więc i 14. Bo przecież 6 znasz.
Użytkownik: minutka 29.06.2023 18:39 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Zakończenie konkursu się zbliża (30.06., godz. 23.oo). To już ostatnie chwile na włączenie się chętnych do zabawy, zapraszam :)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: