Dodany: 06.12.2006 16:34|Autor: dot59
Miłość, nadzieja i ZMP
Między powtórkami z klasyki zrobiłam sobie miejsce na repetycję z literatury mniej ambitnej, ale wspominanej z ogromnym sentymentem. Kiedy pierwszy raz wpadła mi w ręce ta książka, odkryłam w niej klimat bliski zapamiętanemu ze szkolnych wspomnień rodziców, rówieśników głównej bohaterki – może bliższy nawet, niż ten obecny w najgłośniejszej powieści dla młodzieży z owych lat, „Słonecznikach” Snopkiewiczowej, mimo że Wieczerska usytuowała akcję we Wrocławiu, a nie w powiatowym miasteczku, zacisznym i prawie nietkniętym przez wojnę. A oprócz klimatu – coś, co nie mogło romantycznej nastolatki pozostawić obojętną: historię szkolnej miłości, dodającej skrzydeł, przydającej życiu barw, niespełnionej, ale cały czas pozostawiającej nadzieję...
Ćwierć wieku później udało mi się wejść w posiadanie tej książki. Wyrósłszy definitywnie z epoki, kiedy „kocha się smętnie i na wieki wieków”* w jakimś „anielskim blondynku z romantyczną czuprynką”*, mogłam pozwolić sobie na dystans. I cóż znalazłam? Pogodną, niepozbawioną humoru, realistyczną opowieść, przedstawiającą młodych ludzi u progu dorosłości w dość specyficznym momencie najnowszej historii Polski (akcja zaczyna się we wrześniu roku 1948, kończy w czerwcu 1950).
Dzisiejszym rówieśnikom Joasi i jej kolegów bohaterowie mogą się wydać jakimiś istotami nie z tego świata. Bo jakże można zwracać się do osoby w swoim wieku: „proszę kolegi...” albo „niech koleżanka...”, a do starszego o kilka lat - i oficjalnie przedstawionego – znajomego per „pan”? W wieku lat prawie siedemnastu trwać w błogiej nieświadomości, nie orientując się, co ma na myśli koleżanka opowiadająca o „swoim chrzcie bojowym”* i dlaczego wkrótce po tym wydarzeniu rzuca szkołę, by w pośpiechu wychodzić za mąż? Czekać aż do maturalnej klasy z wypiciem pierwszego kieliszka alkoholu? Niewiarygodne! Ale tak było, takie wówczas obowiązywały powszechnie respektowane normy. A jeśli je pominąć, to uczniowie „X humanistycznej” nie różnią się specjalnie od dzisiejszych 17-latków. Zdarzają się wśród nich pracusie i lenie, ambitni i lawiranci, karierowicze i ideowcy, błyskotliwi ironiści i ofiary losu zapominające języka w gębie w każdej trudniejszej sytuacji, egzaltowane romantyczki i trzeźwi realiści... jak wszędzie. Są normalni, mimo że na całej otaczającej ich rzeczywistości kładzie się jeszcze cień wojny, która tego i owego pozbawiła kogoś z najbliższych, innemu zabrała dom i skazała na poniewierkę. Są normalni, mimo że do ich codziennego życia coraz dobitniej wkracza nienormalność, która dojdzie do zenitu dwa czy trzy lata później. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić, że w ramach przygotowań do matury trzeba „zrobić streszczenie z »Rodziny« Engelsa”*, że „bez względu na to, jakie pytanie dostanie się z zagadnień**, trzeba zręcznie wspomnieć, że imperializm gnije”*, że „aktyw klasy ma wypisać opinie wszystkim kolegom”* i „dać do Dzielnicy***. (...) Do weryfikacji czy coś”*. To prawda, nieliczni się tą nienormalnością zarażają – jedni z powodów rzeczywiście ideowych, jak Henio, który jest „z przekonania socjalistą”* i święcie wierzy, że „religia to opium dla ludu”*, inni, żeby „się wykazać”*, jak Jurek, którego wysiłki zyskują w oczach myślących kolegów zupełnie oczywisty wymiar: „uważa za swoje najgłębsze przekonania to, co aktualnie dobrze widziane”*. Ale są i tacy, którzy – jak Joasia, Janka czy Marek – nie zastanawiają się specjalnie nad słusznością polityczną tego, co się wokół dzieje; wstępują do ZMP, bo im „zależy na przydawaniu się”* i traktują to jak najbardziej dosłownie: jeśli mają wydawać opinie o kolegach, to „tak, żeby nikomu nie zaszkodziły, a komu się da, to pomogły”*, jeśli organizują zespoły uczniowskiej samopomocy, to nie po to, by „dzielić kolegów na zdolniejszych i mniej zdolnych”*, a samemu przy okazji zabłysnąć, lecz po to, by rzeczywiście skorzystali ci, którzy pomocy potrzebują. Oczywiście, można i ich potępić, można uznać, że zamiast poprzestawać na „tworzeniu pozytywnych wartości”* i zyskiwaniu przyjaciół, powinni byli robić kolejną rewolucję albo uciekać za berliński mur – ale czy naprawdę tak trudno uwierzyć, że nawet w najgorszych czasach dało się pozostać uczciwym i zorientowanym nie tylko na siebie?
Kwestie orientacji politycznej czy religijnej bohaterów nie wysuwają się jednak na pierwszy plan, pozostawiając na nim problemy jak najzupełniej typowe dla ich wieku i środowiska. Czy uczymy się z musu, dla ocen, czy dla siebie? Czy, odkrywszy nieetyczny postępek kolegów, należy o nim natychmiast informować zwierzchność, czy próbować rozwiązać sprawę we własnym zakresie? No i najważniejsze: czy lepiej czekać na tego jedynego, chwilowo (a może nigdy?) nieosiągalnego, czy zadowolić się tym, który zawsze jest pod ręką, choć nie przystaje do wymarzonego ideału?
Wszystko to składa się w ciepłą, sympatyczną całość, której upływ lat dopisał nieprzewidzianą przez autorkę puentę: młodość ma swoje atrybuty i swoje prawa, jednakowe w każdym miejscu i w każdym czasie, w słusznym i niesłusznym ustroju – a jednym z nich jest wiara, że zawsze mamy przed sobą jakieś jutro...
---
* Janina Wieczerska, „Zawsze jakieś jutro”, wyd. Czytelnik, Warszawa 1986 (wyd. VI).
** Mowa o przedmiocie „zagadnienia współczesne” – teoretycznie będącym odpowiednikiem późniejszej „nauki o Polsce i świecie współczesnym” i dzisiejszej „wiedzy o społeczeństwie” - w ramach którego starano się wpajać uczniom obowiązującą ideologię (przyp. rec.).
*** Tak nazywano w skrócie zarząd dzielnicowy ZMP (przyp. rec.).
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.