Przedstawiam
KOŃkurs nr 96 pt.
"KOŃ w LITERATURZE", który przygotowała
Marylek:
"Koń, jaki jest, każdy widzi"
[Benedykt Chmielowski "Nowe Ateny"]
"Piękno jest w oku patrzącego"
[przysłowie angielskie]
Koń jest obok człowieka od tysiącleci. Pomaga mu w pracy, towarzyszy w zabawie, w czasie wojen i w trakcie zmagań sportowych, pomocny jest w różnych terapiach i w zdobywaniu nowych sprawności. Potrafi być przyjacielem, dobrym kompanem, choć nierzadko jest przez człowieka wykorzystywany. Stanowi też nieustanną inspirację dla wszelakich twórców – malarzy, rzeźbiarzy, poetów.
Niech każdy więc spojrzy własnym okiem na to, jak widzieli konia różni ludzie pióra. Wszystkie konie są piękne, a każdy inaczej. Zapraszam do rozpoznawania poszczególnych sztuk, łapania ich i przyprowadzania do mnie, celem weryfikacji stopnia oswojenia. Koni literackich hasa tutaj trzydzieści, co pozwala na zdobycie sześćdziesięciu punktów (po jednym za autora i tytuł).
Ponadto, niektóre konie mają swoje imiona - proszę o ich podanie. Takich koni (ogierów, wałachów, klaczy i kucyków) jest 18, w sumie więc można zdobyć 78 punktów.
Odpowiedzi proszę przysyłać
do godziny 23.59 do dnia 14 lutego (niedziela)
na adres
[...] ;
w każdym mailu proszę o podanie swojego nicku biblionetkowego.
UWAGA!
1. Do koni nie wolno strzelać! Należy je łapać na lasso. Ilość rzutów lassem dowolna, aż do spłoszenia konia, bo rzucanie koniowi nie szkodzi;
2. W przypadku wierszy proszę tylko o podanie autora i tytułu;
3. Jeśli ktoś nie życzy sobie wiedzieć, które z książek ma ocenione, proszę o poinformowanie mnie o tym w pierwszym mailu;
4. Przepraszam wielbicieli trudnych konkursów za rozczarowanie. Może następnym razem? ;)
Na koń!
WAŻNE!!!
Odpowiedzi nie zamieszczamy na Forum! Wysyłamy mailem!
FRAGMENTY KONKURSOWE
1.
Najpierw było upojenie jazdą. Tym, że jedzie konno, tak po prostu, zwyczajnie. Szczęście zespolenia z koniem. Bułanek biegł lekkim, swobodnym kłusem, radosny.
"On mnie lubi! – myślał Oko upojony. – Konie mnie lubią" – stwierdził, pewien, że to, co pomyślał, jest absolutną prawdą. I zaraz potem przypłynęło to niesłychane: podobno urodziła również trzy czarne źrebaki. Nienawidziły synka Królowej. Podobno porwały go, kiedy podrosły (ale to straszna tajemnica). "Trzy Czarne Konie Tracza Obojętność. Skąd on je przyprowadził? Skąd one go przyprowadziły? Czyżby… czyżby Tracz Obojętność, ten człowiek, którym mówiono, że żyje, jakby nie żył, że nic go nie obchodzi, niczego nie chce, czyżby ten człowiek więc próbował przejść Granicę?" Pytania spadły na jadącego jak drapieżne ptaki, gotowe rozszarpać. Jak gdyby pragnąc uciec przed nimi, Oko popędził bułanka. I od razu odnalazł poprzednią radość: jak dobrze! Jak dobrze pędzić tak konno przez cudowną równinę, czuć pod sobą, przy sobie, duże, ciepłe, przyjazne zwierzę, przyjaciela, i w ogóle czuć radość, taką radość jakby z niczego, na którą przecież tak wiele się składało.
2.
(…) widzę konia. Gapię się w osłupieniu, przekonany, że to halucynacja. Jest duży: prawie dwa metry w kłębie, sierść o dziwacznej, pręgowanej maści jak u tygrysa. (…)
Tańczy niepewnie po dziwacznej polance, po kręgu posiwiałej, przygiętej do ziemi trawy. (…) Tuli uszy, wydaje dziwne, warczące odgłosy. (…)
Znajduję wreszcie linkę i robię pętlę na jednym końcu, po czym przeplatam przez nią resztę i mam lasso.
Zwierzę wydaje z siebie nerwowy, przeciągły kwik i odbiega kawałek, ale tylko na skraj polanki, jakby bało się ją opuścić.
Krążymy jak po arenie. Ja, powolnymi, niemal hipnotycznymi krokami, jednocześnie układam linę w duże koła, równo, jedna przed drugą, tak jak mnie uczono. Zaciskającą się pętlę na końcu rozciągam szeroko i układam w palcach tak, żeby móc wykonać obszerny , okrężny ruch nad głową i rzucić. Koń nie spuszcza ze mnie oczu, drepcząc bokiem i starając się utrzymać jak największy dystans.
* Jak miał na imię koń?
3.
Koniu krzywy, koniu siwy,
Ozdobiony łachem grzywy,
Kocham zawiew zmydlonych twym potem rzemieni
I oddech juchą parnej dymiący zieleni.
Łeb kościaty, ale krewki,
Z wargą miękką, jak pierś dziewki,
Przewieś mi poprzez ramię w rzewną bezrobotę,
Bym twarzą prężnej szyi wyczuwał ciągotę.
Koniu smutny aż do śmierci
Z białą pręgą lejc na sierści,
Zaprzyjaźnij się ze mną, jak to czynisz z wołem,
Wejdź do mojej chałupy, siądź razem za stołem.
Dam ci wody z mego dzbana,
Dam ci cukru, dam ci siana,
Dam bryłę szczerej soli, gleń świeżego chleba
I przez okno otwarte przychylę ci nieba.
Nie sęp oczu brwi sitowiem,
Powiem tobie, wszystko powiem!
A gdy noc już nastanie, pozamykam dźwierze
I wspólnie odmówimy wieczorne pacierze.
4.
(…) Wkrótce usłyszeli tętent kopyt, zrazu tak stłumiony jak lekkie drganie ziemi (…), potem coraz głośniejsze, wyraźniejsze, a szybkie w rytmie.
- Koni jest kilka – rzekł A.
- Pewnie! – odparł G. – Za wielu nas na jednego.
- Trzy! – rzekł L. wpatrując się w step. – Spójrzcie, jak mkną z wichrem, Hasufel, a przy nim mój przyjaciel Arod. Ale na przedzie cwałuje inny jeszcze koń, ogromny. Nie spotkałem jeszcze w życiu takiego rumaka.
- I nie zobaczysz drugiego – powiedział G. To X. (…) Nawet T. (…) nigdy lepszego rumaka nie widział. Błyszczy jak srebro, a mknie gładko jak żywy strumień. Po mnie przybywa. (…)
Nim G. skończył te słowa, ogromny rumak już zaczął wspinać się ku nim po stoku wzgórza. Sierść migotała srebrem, grzywa powiewała w pędzie. Dwa inne konie szły jego śladem. Na widok G. X zwolnił kroku i zarżał głośno. Lekkim truchtem podbiegł i schylając dumną głowę przylgnął nozdrzami do szyi starca. G. pogłaskał go.
* Jak miał na imię koń?
5.
Nazywali to "poniedziałkową chorobą". Niemal niewiarygodnie wielka opuchlizna tylnych kończyn u koni pociągowych, które przez weekend stały w stajni. Najwidoczniej nagła przerwa w normalnej pracy i brak wysiłku powodowały zapalenie naczyń chłonnych oraz obrzmienie, co wielu farmerów zauważało ze zgrozą na początku tygodnia.
Jednak teraz była środa wieczór i wielki wałach pana Crumpa miał się znacznie lepiej.
- Ta noga jest już o połowę cieńsza niż była – stwierdziłem, przesuwając ręką po wewnętrznej stronie pęciny i czując pod palcami pozostałości odmy. – Widzę, że włożył pan w to sporo pracy.
- Owszem, zrobiłem tak, jak pan radził – odparł pan Crump w typowy dla siebie, lakoniczny sposób, jednak wiedziałem, że musiał całymi godzinami nacierać i masować tę nogę, a także zmuszać konia do wysiłku, tak jak zaleciłem mu w poniedziałek, podając arekolinę.
Zacząłem napełniać strzykawkę, żeby powtórzyć zastrzyk.
- Nie dawał mu pan kukurydzy, prawda?
- Nie, tylko owies.
- To dobrze. Myślę, że za dzień lub dwa powinien dojść do siebie, jeżeli będzie pan kontynuował leczenie.
Farmer mruknął coś pod nosem, a jego szeroka, rumiana twarz o wiecznie zdziwionym spojrzeniu nie zdradzała śladu aprobaty. Jednak wiedziałem, że jest naprawdę zadowolony; lubił tego konia i podczas mojej pierwszej wizyty nie potrafił ukryć niepokoju oraz troski o cierpiące zwierzę.
6.
W ostatnim biegu zagrałam górą na X wyłącznie z miłości, bo nie miała żadnych szans. To był sprint na 1600 metrów, a X nadawała się raczej na długie dystanse. W dodatku szły tu konie, mające znacznie lepsze rekordy, 18 albo 19 z ułamkiem, podczas gdy X miała 20,4 sekundy jako swoje osiągnięcie życiowe. Ale trudno, musiałam ją zagrać. (…)
Konie zaraz po starcie przeleciały przed nami, obleciały tor, na początku prostej wyszedł do przodu Fluks Garbo i nagle, zaraz za nim, wyszła X! ale jak wyszła!!! Nie wierząc własnym oczom patrzyłam, jak bez żadnego trudu, bez wysiłku, dogoniła tego Fluksa Garbo, przeszła obok niego, przegoniła go, wyszła na pierwsze miejsce, przyszła do mety, jak chciała, o półtorej długości, o dwie!!! Hrabia Petersen wdzięcznie potrząsał lejcami w górze…
Dostałam szalu radości chyba większego niż Norweg po vifajfie. X pobiła swój rekord, zrobiła 18,8 sekundy! Słoneczko złote, kwiatuszek kochany, przyszła pierwsza na sprincie!!!
* Jak miała na imię klacz?
7.
Przeciągłe ciche rżenie odezwało się raz jeszcze.
- X! - wrzasnął Felek i porwawszy na siebie katankę, ku schodom sutereny się rzucił. (…)
Istotnie, przed bramą, zaprzężona do prostego, zasłanego kilimkiem woza, stała nasza X. U karku jej wisiał już Felek objąwszy go oburącz, o ile dostać mógł; przy wozie stał pan Łukasz Smolik i częstował stróża tabaką.
Podnieśliśmy zaraz wrzask nie do opisania.
- X! Nasza X! Nasza droga, kochana, stara! - wołaliśmy na przemian, głaszcząc ją, klepiąc, tuląc się do niej, gdzie kto mógł. Piotruś gwałtem gramolić się chciał na nią.
- Stęskniła się bez nas X, co?... Przyszła do nas X?... Przyszła?... Poczciwa, dobra, stara X nasza.
I nuż jej zaglądać w zęby, nuż jej obmacywać nogi, nuż jej grzywę palcami czesać. (…)
Ale i ona poznała nas także, i ona cieszyła się nami; przednią nogą, którą szpat znacznie pogrubiał, uderzała po bruku wesoło, ochoczo, jakoby krzesząc dla nas iskierki radości; łeb jej to podnosił się, to schylał, nozdrza parskały raźno; to znów na głosy nasze i śmiechy strzygła uszami, wyciągała szyję, a donośne jej rżenie przenikało nas niewymowną rozkoszą.
* Jak miała na imię klacz?
8.
Wyszli na dwór. Nadchodził Luster prowadząc starego siwego konia zaprzęgniętego do zniszczonego, przechylonego na jedną stronę powozu. (…)
Klepnął lejcami szeroki koński zad i powóz ruszył. (…)
- Wio, stara – popędził konia. Jeszcze raz klepnął lejcami. Kopyta X zadudniły o ziemię, powóz potoczył się wolno podjazdem i skręcił w ulicę, gdzie Luster wymusił na koniu kłus przypominający długotrwały i jakby zawieszony w powietrzu upadek na pysk.
Ben przestał kwilić. Siedział pośrodku powozu, trzymając w dłoni naprawiony kwiatek. Miał spokojny, niepojęty wzrok. Tuż przed nim głowa Lustera obracała się raz za razem w kierunku domu, aż wreszcie, kiedy zniknął im z oczu, chłopak zatrzymał się na poboczu i obserwowany przez Bena wysiadł i zerwał witkę z żywopłotu. X opuściła łeb i zajęła się skubaniem trawy, dopóki Luster nie wsiadł i nie podciągnął jej pyska do góry. Strzepnął lejcami i zmusił konia do kłusa, potem zgiął ręce w łokciach i trzymając wysoko witkę i lejce przyjął wyzywającą postawę, która zupełnie nie przystawała do sennego klapania podków X i basowego buczenia jej wnętrzności. Mijały ich samochody i piesi. Przeszła grupa murzyńskich wyrostków. (…)
* Jak miała na imię klacz?
9.
Hetyci zatrąbili w rogi, dowódcy ich podnieśli w górę swoje proporczyki i wozy bojowe ruszyły nabierając coraz to większej szybkości, a gdy zbliżyły się do zapór, zobaczyłem, ku memu zdziwieniu, że pomiędzy nimi pędziły pełnym galopem konie wierzchowe, a na każdym z nich siedział żołnierz uczepiony grzywy, bijąc piętami konia, by wydobyć z niego większą szybkość. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego wysyłali swe zapasowe konie niczym nie osłonione przed front, dopóki nie spostrzegłem, że jeźdźcy, zwisając z końskich grzbietów i trzymając się mocno za grzywy, schylali się aż do ziemi, by nożami i toporami przecinać liny, rozpięte między palami przy ziemi po to, by konie wozów bojowych plątały się w nich i potykały. Inne znów konie pędziły dalej prosto pomiędzy zapory, nie wdając się jednak w walkę i nie obawiając się egipskich strzał i oszczepów, a ich jeźdźcy unosili się na końskich grzbietach i rzucali oszczepy. Lecz nie ciskali ich na Egipcjan, tylko tak, by wbiły się w ziemię, a na każdym oszczepie, który utkwił w ziemi, powiewał barwny proporczyk. Wszystko to stało się błyskawicznie szybko, szybciej nawet, niż ja to opowiadam, i nie mogłem pojąć celu, jaki w tym mieli, bo gdy poprzecinali liny i zatknęli oszczepy w ziemi, zawrócili konie i popędzili cwałem z powrotem, chroniąc się między wozy bojowe. Zatrzymali się dopiero za nimi, choć kilku jeźdźców spadło z koni, przeszytych strzałami, a wiele koni upadło i zostało na przedpolu, wijąc się i dziko kopiąc z okropnym rżeniem.
10.
Przed kołowrotem ludzie K. trzymali dwa zapasowe, całkiem osiodłane konie, z których jeden, istotnie bardzo rasowy, czarny jak kruk, ze strzałką na czole i białą pęciną u nogi włócznej, zarżał lekko na widok swego pana.
- To ten, zgaduję! – rzekł książę B. – Nie wiem, czy takie dziwo, jakeś mówił, ale istotnie zacny koń.
- A przeprowadzić no go! – krzyknął K. – Albo nie! Czekaj, ja sam siądę!
Żołnierze podali konia i pan A., siadłszy, począł go objeżdżać wedle kołowrotu. Pod biegłym jeźdźcem koń wydał się jeszcze dwakroć piękniejszy. Śledziona grała w nim, gdy szedł rysią, oczy wypukłe nabrały blasku, i zdawało się, że chrapami wyrzuca ogień wewnętrzny, a grzywę wiatr mu rozwiał. Pan K. zataczał koła, zmieniał chody, a na koniec najechał tuż na księcia, tak że chrapy konia nie były dalej jak o krok od jego twarzy, i krzyknął:
- Alt!
Koń wsparł się czterema nogami i stanął jak wryty.
11.
X, widząc przeciwnika z bliska, nie był zachwycony jego wyglądem, z ochotą zmienił kierunek. Stwór obracał się za nimi, lecz Jim stopniowo przyspieszał z kłusa, poprzez cwał, aż do galopu. Larwa nie posuwała się już do przodu, a tylko na miejscu starała się nadążyć za jego obrotami.
Jim miał bowiem nadzieję, że kręcąc się z maksymalną szybkością, będzie czynić to prędzej niż obracające się monstrum, starające się być zawsze przodem do niego. I rzeczywiście larwa z każdym obrotem traciła dystans, aż Smoczy Rycerz znalazł się wreszcie w dobrej pozycji, niemal z tyłu jej ciała.
- Teraz, X! – wykrzyknął.
Puścił wodze i po raz drugi w życiu wbił ostrogi w boki konia.
Rumak wystrzelił do przodu niczym błyskawica i pogalopował wprost na larwę. Jim ścisnął pod pachą gruby koniec kopii, maksymalnie skupił uwagę i zaczął się modlić. (…)
Wszystko to działo się w ciągu kilku sekund. Niemal natychmiast X był tak blisko larwy, że mógł ją już tylko przeskoczyć. Smoczy Rycerz ścisnął kurczowo broń i wycelował ją w bok stwora, nieco pod kątem od tyłu.
X spiął się zaś do skoku ponad nią, co zmusiło Jima do wypuszczenia broni, ponieważ jej drugi koniec mógł go po prostu zmieść z siodła.
Znalazłszy się już z drugiej strony monstrum, z trudem usiłował zatrzymać przestraszonego konia. Gdy wreszcie odzyskał nad nim kontrolę i zawrócił, dostrzegł, że larwa złamała drzewce i teraz tarzała się po ziemi, starając się sięgnąć paszczą po odłamaną część i wyciągnąć ją ze swego ciała. (…) Jim zdołał zatrzymać X o jakieś trzydzieści stóp od larwy, po czym zeskoczył z siodła. Wyjął z pochwy miecz i płaską jego stroną klepnął konia w zad, by oddalił się. Następnie ruszył biegiem w kierunku stwora (…).
* Jak miał na imię koń?
12.
My, konie, nie chcemy umierać na wojnach
lub jak wczoraj w rozrachunkach ulicznych,
gdy nas zginęło sto!
Niech się ludzie sami mordują nawzajem,
niechaj płynie ich krew niespokojna,
niech ich leży na ulicach stos.
Wierzmy, że przyjdzie zbawca. Koń złoty!
Mściciel koni!
Jak słońce grzywa jego, , a ogon jak kometa!
Zarży, aż na twarz padną ludzie w pokornym pokłonie,
i wszystkich nas wywiezie do raju Mahometa!
Ziemię trącimy kopytem
i okiem zmierzymy wyniosłem i dzikiem!
Pożegnamy się tylko z arabskim Szejkiem
i z owsem.
13.
Kiedy mała skończyła cztery lata, M. zaczęła gderać, że to nieprzyzwoite, aby mała dziewczynka jeździła „na oklep z podwiewającą sukienką, na siodle ojca”. R. wysłuchał uważnie tych uwag, jak wszystkich uwag M. dotyczących właściwego wychowania małych panienek. Wynikiem ich był mały, brązowo-biały kucyk szetlandzki z długą jedwabistą grzywą i ogonem i maleńkie siodło ze srebrnymi okuciami. Kucyk był rzekomo dla wszystkich trojga dzieci i R. kupił Wade’owi osobne siodło. Wade jednak znacznie bardziej lubił swego psa św. Bernarda, a Ella bała się zwierząt. Tak więc kucyk stał się wyłączną własnością B. i nazwany został „X”. Jedyną chmurą na niebie radości B. było to, że nie mogła jeszcze jeździć po męsku jak ojciec, ale kiedy wytłumaczył jej, że znacznie trudniej jest jechać na damskim siodle, uspokoiła się i szybko nauczyła się jeździć konno. R. był niezmiernie dumny z jej dobrej postawy i mocnych rączek.
* Jak miał na imię kucyk?
14.
Często wspominali tamte chwile, kiedy po przekopie wędrowały różne Fuksy, Boski, Siwki i Kasztany, wlokące za sobą z wysiłkiem różaniec wagoników z węglem. Żal im było tamtych koni, bo z czasem wszystkie ślepły, a wywiezione na powierzchnię dogorywały na łaskawym chlebie. Lecz w ich towarzystwie czuli się innymi ludźmi. Nie wyrzekali na swą ciężką dolę, nie zżymali się na nią. Dlaczego tak było – nie wiedzieli. Wiedzieli tylko, że im dobrze z nimi. Zdawało się każdemu, że to istoty tak samo cierpiące jak oni sami. Uważali je za swoich przyjaciół, którzy umieją patrzeć na człowieka jak ktoś, kto posiada czujące serce.
Obecnie X stał się znowu takim samym przyjacielem. Spokojny on, cichy, lecz wierny i współczujący. Dzieli wraz z nimi wspólną dolę. Co więcej – jemu gorzej się wiedzie, bo stale przebywa w kopalni, skazany na ciemność aż do śmierci. Tyle tylko ma dzisiaj światła koło siebie, co ta skąpa lampka górnicza ciasny krąg w mrokach rozjaśni. A potem, kiedy wszyscy ludzie wyjadą na powierzchnię, on stoi w zestokrotnionej nocy i przypomina sobie widziane kiedyś słońce i łąki. Wtedy może jego serce ściska się z bólu. Bo chyba taki X ma serce?... Pewnie , że ma. Musi mieć!... On ma takie samo serce jak człowiek, tak samo umie się ono radować i tak samo cierpieć jak ludzkie serce.
* Jak miał na imię koń?
15.
(…) Położyłem się, żeby odpocząć, i właśnie wtedy jeden z koni, skacząc przez żywopłot, zrzucił jeźdźca. Tym jeźdźcem okazał się miejscowy proboszcz – miły, zacny jegomość, który zawsze mnie dobrze traktował. Koń spłoszył się i pogalopował hen, hen daleko, aż zniknął nam z oczu. Przyszło mi na myśl, że mógłbym odszukać tego konia i w ten sposób zrobić coś dla mojego przyjaciela pastora. Kiedy więc tylko trochę odsapnąłem, puściłem się w pogoń. Naturalnie cała okolica była pełna zapachów przeróżnych koni. Mimo to udało mi się wyodrębnić woń konia pastora i pójść za jego tropem. Znalazłem go na pastwisku oddalonym o piętnaście mil od miejsca, w którym zrzucił jeźdźca. Wtedy przekonałem się, że posiadam szczególny, nader rzadko spotykany dar wykrywania końskich zapachów. Po serii prób i ćwiczeń odkryłem, że jestem w stanie z zamkniętymi oczyma wyróżnić woń jednego konia spośród stu innych.
16.
F. chcąc się przekonać o sprawności wierzchowca kazał go dosiąść koniuszym, lecz żaden nie zdołał utrzymać się na grzbiecie, a niektórzy nawet go dosiąść, koń okazał się tak narowisty, dziki i porywczy; pysk przy wędzidle okrywał się pianą, stawał dęba z rozwianą grzywą, bijąc w powietrzu kopytami; wspaniale wyglądał w blaskach słońca, lecz nie znosił ani ciężaru, ani ręki jakiegokolwiek jeźdźca.
- Co za wspaniały koń; zrażają go do siebie, bo nie są dość przemyślni ani odważni, żeby go okiełznać! – rzekł nagle A.
Król wzruszył ramionami nie racząc odpowiedzieć. Gdy zawiedli koniuszowie, rozkazał, by z kolei wypróbowali rumaka dowódcy słynący jako najlepsi jeźdźcy, ale im również się nie udało.
A. ponowił:
- Bogowie, co za żałość! Taki piękny koń i nie móc go dosiąść z braku zręczności i odwagi! (…)
F. rozdrażniony uwagami ofuknął chłopca.
- Przestań wreszcie nam dokuczać twoją próżnością – zawołał. – Krytykujesz starszych od siebie i bardziej doświadczonych, jakbyś sam potrafił lepiej jeździć konno.
- Ależ na pewno – odparł A. – Jestem pewien, że uda mi się dosiąść tego konia zręczniej niż oni.
- Chcesz więc spróbować? Dalejże, chłopcze, zmierz swoje siły. (…)
Wtedy A. podszedł do konia, chwycił uzdę, jął go głaskać i łagodnie obrócił łbem ku słońcu. W
pewnej chwili zauważył bowiem, że koń szaleje, gdy słońce świeci nań z tyłu; przerażał go cień własny i jeźdźca. Wszyscy zaś dowódcy, aby blask nie raził ich w oczy, ustawiali go przed przerażającym widmem.
Tymczasem A. przemawiał do konia, który potrząsając łbem jakby mu odpowiadał chrapiąc jeszcze z gniewu, rozdrażniony, że tylu ciężkich jeźdźców czuł na grzbiecie. Po czym chłopak z wolna skrócił uzdę, gdy zaś X zdawał się znosić jego rękę, powoli zrzucił płaszcz i jedną ręką trzymając uzdę, a z drugą na kłębie lekkim skokiem dosiadł konia. Ów zadrżał, stanął dęba, wściekle wierzgnął, lecz A. był lekki i miał mocne kolana, zdołał się więc utrzymać. Zapanowała cisza. Nagle A. popuścił uzdę, ścisnął nogami X i puścił go w cwał przez pole, by wygasić w nim płomień buntu.
F. wykrzyknął:
- Czemuż mu pozwoliłem, on się zabije!
Wszyscy zamarli z przerażenia. Czarny rumak pędził, pędził szalonym cwałem unosząc uczepionego na grzbiecie dzieciaka. W istocie, nikt nie widział szybszego konia, lecz i równie niebezpiecznego. Wreszcie dostrzegliśmy, że zwalnia biegu, lecz A. jeszcze go popędził ścisnąwszy piętami, dopiero gdy odczuł, że wysiłek uspokoił wierzchowca, kilkakrotnie okrążył pole i stępa przywiódł go przed F. zeskoczył; twarz, choć zlana potem, jaśniała dumą; widzowie krzyczeli z podziwu.
* Jak miał na imię koń?
17.
- Naprzód, X! Naprzód!
Straszny żar spalił mi słowa na ustach, dalej mówić nie mogłem. Szczęściem zachęcanie konia do pośpiechu było zbyteczne, gdyż dzielne zwierzę pędziło z nieprawdopodobną wprost szybkością. Pomimo że przebyłem w ten sposób dość znaczną przestrzeń, przekonałem się, że z tej strony rzeki nie było wyjścia. Płomienie oświetlały skaliste ściany dość jasno, by dojrzeć, że wspiąć się na stoki doliny było niepodobieństwem. Powiedziałem więc sobie w duchu: „Jazda na druga stronę rzeki!”, i rzuciłem się do wody, ścisnąwszy mustanga kolanami, by go zmusić do skoku. Fale rzeki podniosły się wysoko i zamknęły nad nami. Poczułem w żyłach nową siłę, nowe życie, ale grzbiet konia wymknął się spode mnie. (…) Ogarnął mnie straszny, potworny lęk… Wtem usłyszałem tuż przy sobie parskniecie konia. "X, mój wierny, dzielny X, czy to ty?" Już brzeg… Tam wskoczę znowu na siodło… Niestety byłem już u kresu sił… Boże, Boże! Wszak nie każesz mi tu zostać… Skoczyłem jeszcze raz… i udało się… "X, precz, precz, dokąd chcesz, tylko dalej od tego piekielnego żaru".
Wiedziałem, że pędzę dalej ale ni troszczyłem się już o to dokąd. (…) koń stękał i jęczał pode mną prawie ludzkim głosem. Biegł, skakał, wspinał się, przelatywał ponad skały, rozpadliny, krawędzie i szczyty jak tygrys. Prawą ręką objąłem jego szyję, a lewą trzymałem wciąż chłopca. Po jeszcze jednym strasznym, ogromnym skoku minęliśmy skalną ścianę. Przebyliśmy dalszych kilkaset kroków w głąb prerii, X stanął, a ja zsunąłem się na ziemię.
* Jak miał na imię koń?
18.
C. ostro poderwała kasztana, poszła od razu w galop, nisko pochylając się w siodle. G., pogrążony w rozmowie z W., wyprostował się nagle.
- Nie wariuj! – zawołał. – Bez szaleństw, dziewczyno! Chcesz kark skręcić? I nie odjeżdżaj za daleko…
Więcej nie usłyszała, zbyt ostro wyrywała do przodu. (…)
Dalej, dalej, w galop, po wyboistej drodze, przez zieloniutkie trawy i krzaczki, przez srebrne kałuże, przez złoty wilgotny piach, przez pierzaste paprocie. (..)
Dalej, jeszcze dalej! Koń, który zbyt długo dreptał niemrawo za wozem, niesie radośnie i szybko, szczęśliwy pędem, biegnie płynnie, mięśnie grają między udami, wilgotna grzywa chlaszcze po twarzy. Koń wyciąga szyję, C. oddaje wodze. Dalej, koniku, nie czuj wędzidła ni munsztuka, dalej, w cwał, w cwał, ostro, ostro! Wiosna!
19.
Koń to zwierzak.
Animal.
Rży i wierzga,
Patrzy w dal.
Lecz do dali
Się nie pali –
No bo niby
Co z tej dali?
Metafizyka
i streptokok.
A tu muchy go
rąbią w oko.
Łza mu ciecze.
Rzecze: - Uch,
skąd na świecie
tyle much?
Lecz świat kicha
na ankietę.
Więc koń stoi,
klepiąc biedę.
Klepie, klepie
klepu-klep;
a w dodatku
deszczyk z nieb;
Moknie Kutno,
moknie Tokio.
O, przesmutna
hippologio!
Mokną wierzby, mokną pola
i do stajni tak daleko,
a koń nie ma parasola
ani płaszcza gumowego.
20.
Bo nasz bohater miał wierzchowca i to tak niezwykłego, że zwracał powszechną uwagę: był to konik berneński, mający już lat dwanaście do czternastu, żółtej maści, z ogonem wprawdzie pozbawionym włosa, lecz za to z suto zarośniętymi pęcinami. Ten rumak wspaniały, choć głowę nosił niżej kolan, mógł jednak przebyć z osiem mil francuskich dziennie. Na nieszczęście wszelkie zalety tej szkapy tak były ukryte pod sierścią niezwykłej barwy, tak były zamaskowane dziwaczną postawą, ani trochę nie czyniącą zadość wymaganiom regularności kształtów, iż w tych czasach, kiedy wszyscy znali się na koniach, zjawienie się takiego podjezdka w Meung, od strony Beugency, sprawiło wrażenie źle usposabiające i wobec samego jeźdźca.
A wrażenie to tym bardziej przykre było dla młodego (…), iż czuł dobrze, że zabawny wierzchowiec ośmieszał nawet tak dzielnego jak on jeźdźca. W głębi ducha wzdychał potężnie, przyjmując ten dar od (…) ojca. Wiedział, iż bydlę warte było najwyżej dwadzieścia liwrów, lecz słowa ojcowskie towarzyszące temu darowi, posiadały nieskończenie wyższą cenę.
- Synu mój – rzekł szlachcic (…) synu mój, koń ten został zrodzony w domu twojego ojca, będzie temu trzynaście lat i dotąd w nim przebywał, więc powinieneś kochać to zwierzę. Nigdy się z nim nie rozstań, pozwól mu spokojnie i uczciwie umrzeć ze starości, a jeśli na wojnę z nim pójdziesz, oszczędzaj go, jakbyś oszczędzał starego sługę. (…)
21.
Przed szałasem drwali przesiodłałam moją klacz. Ciekawa byłam, co na to powie, bo więcej przywykła do damskiego siodła niż męskiego, ale okazało się, że musiano ją porządnie objeżdżać w czasie mojej nieobecności, bo nie zdziwiła się i nie protestowała. Suknię podpięłam i podwinęłam trochę na kształt obszernych szarawarów, ciesząc się brakiem licznych halek i spódnic, które by mi tylko przeszkadzały, po czym po pniach równo ułożonych wdrapałam się na siodło. (…)
Ejże, to było zupełnie inaczej! O wiele pewniej się poczułam, obejmując konia z obu boków nogami niż trzymając je po jednej stronie. Spodobało mi się to, zapragnęłam tylko tak jeździć, buntowniczo postanowiłam nakichać na skandal, towarzystwa się wyrzec, męski strój sobie sprawić i tym sposobem konia używać. (…)
X niecierpliwie rwała się do galopu, puściłam ją na przesiekę, sama się potem w dziczą ścieżkę skierowała i rychło wypadła na skraj lasu, gdzie dziki do kartoflisk się dobierały. Drogą przy łące pędziła jak wiatr, z niepokojem poczułam nagle, że mnie nie słucha, rozszalała się, robi, co chce, no dobrze, mogłam poczekać, aż się zmęczy, i dopiero wtedy zacząć ją hamować, gałęzie mi tu nie groziły, ale ona nagle w skos się rzuciła ku rzędom żarnowca i berberysu. Skoczyła przez nie.
* Jak miała na imię klacz?
22.
Weszli razem do szałasu.
Konie rżały i chrapały,
Szmaragdowe oczy miały.
Zakręcony w drobne sploty
Spływał falą ogon złoty,
A kopyta diamentowe
Kryły perły do połowy.
Piękne konie – co tu gadać –
Król powinien ich dosiadać!
23.
- Mam konia.
Staruszka zerknęła poza przybysza. Na podwórzu stał najbardziej imponujący wierzchowiec, jakiego w życiu widziała. Zmrużyła powieki.
- I to niby twój koń, tak?
- Tak.
- Z całym tym srebrem na uprzęży i w ogóle?
- Tak.
- I zgadzasz się pracować za sześć pensów tygodniowo?
- Tak.
Staruszka ściągnęła wargi. Spoglądała to na przybysza, to na jego konia, to na popadającą w ruinę farmę. Wreszcie chyba powzięła decyzję, być może wnioskując, że ktoś, kto nie posiada koni, nie musi się obawiać koniokrada.
- Będziesz spać w stodole, rozumiesz? – zastrzegła.
* Jak miął na imię koń?
24.
Koń wracał po swoich śladach. Wracał tym samym szlakiem, którym tu przybyli – wzdłuż mokradeł, poprzez pagórki, w głąb lasu. X, jak większość koni, orientował się dobrze w przestrzeni potrafił wrócić do miejsca, skąd wyszedł. Gdyby nie to, czyż potrafiłby wrócić do corralu białych, gdzie się wychował?
Teraz jednak spełniał inne zadanie. Czuł, że jego pan, do którego przywiązany był jak pies i jak przyjaciel, jest bezsilny. Nie kierowała nim jego dłoń, nie słyszał jego cichych słów. A. siedział, a raczej leżał na karku X trzymając się jego szyi. Nie spadał tylko dlatego, że przyzwyczajony był do sypiania podczas jazdy na koniu, i dlatego, że X szedł ostrożnie i powoli.
Dniało już, gdy znaleźli się w głębi lasu pod pagórkiem, na którego szczycie mieszkała wiedźma.
X bez wahania wspiął się na zbocze i za chwilę stał już przed szałasem. Zarżał cicho, uderzył kopytem w ziemię. Powtórzył wezwanie, aż wreszcie wypełzła z otworu zastępującego drzwi starucha.
Rozejrzała się mrużąc zaspane oczy, podniosła się i podeszła bliżej.
- Kolorowy koń… - szepnęła spoglądając na boki X.
* Jak miał na imię koń?
25.
Gęsta, mleczna katarakta przysłoniła oczy Królowej Wiktorii i poczciwa stara szkapa na dobre oślepła. Gdyby była młodsza zoperowałby ja i usunął zaćmę, lecz kobyła nie miała już siły do pracy, on zaś nie widział powodu, by zadawać jej ból. Nie myślał jej też zabijać, wydawała się bowiem całkiem rada, mogąc chodzić sobie po pastwisku, a żaden z mieszkańców farmy nie przeszedł obok niej, aby się nie zatrzymać i nie podetknąć jej to jabłka, to marchewki.
Rodzina musiała mieć konia, kiedy R.J. wyjeżdżał do chorych. Druga klacz, Bess, była jeszcze starsza od Wiki i należało już myśleć o jej następcy, rozglądał się więc stale za jakimś dobrym wierzchowcem. Należał do ludzi, którzy kierują się w życiu przyzwyczajeniami, toteż niechętnie myślał o nowym koniu, ale ostatecznie pod koniec listopada nabył od Schroederów małą gniadą kobyłkę, ani młodą, ani starą, za cenę tak wszakże niską, że nie poczytywałby sobie za stratę, gdyby nie okazała się taka, jakiej potrzebowali. Schroederowie nazwali ją żeńskim imieniem X, mimo to ani on, ani Sara, nie widzieli potrzeby, żeby je zmieniać. (…)
Pewnego chłodnego popołudnia wybrał się na X ze zwykłymi wizytami. Objechał całą osadę, zapuścił się nawet poza jej granice. Klaczka była drobniejsza od Wiki i Bess i wydawała się bardziej pod siodłem koścista, lecz okazała się delikatna w pysku, a przy tym nienerwowa. Gdy o zmierzchu wrócił do domu, wiedział już na pewno, że będzie miał z niej pociechę. Długo wycierał X, następnie nalał jej wody i zadał paszy. Schroederowie zwracali się do niej wyłącznie po niemiecku. R.J., który przez cały dzień przemawiał do niej po angielsku, teraz poklepał jej bok i uśmiechnął się.
-
Gute Nacht, Meine Gnadige Liebchen – powiedział, rozrzutnie pozbywając się całego na raz zasobu niemieckich słów.
* Jak miała na imię klacz?
26.
Linijka-kareta okazała się czymś w rodzaju deski na czterech kołach i wprawiła T. w popłoch. Jak na tym usiąść, o co się oprzeć, czego trzymać? Aby zyskać na czasie, zaczęła, nie podchodząc jednak za blisko, chwalić urodę konia.
Był rzeczywiście zadbany i utrzymany dobrze, co przede wszystkim poznawało się po lśniącej sierści.
- Patrz, jakie ma „jabłka” na kłębkach, widzisz? – pokazywał z dumą Jurek. – To o takich się śpiewa „siwy jabłkowity”, wiesz?
- A dlaczego ma taki długi ogon? – zapytała. – W mieście widzi się czasem konie z podciętym.
- Głupcy obcinają koniowi ogon. Czym ognałby się od gzów? Wiesz, jak taki giez potrafi uciąć?
Jakby na potwierdzenie X wzdrygnął się cały i machnął ogonem.
* Jak miał na imię koń?
27.
(…) zza drzew na skraju lasu prześwituje czerwona ściana. To stajnia, tylna ściana stajni ojca Kristoffera. Spogląda szybko na zegarek. Facet na pewno już wstał. Gotowy do porannej przejażdżki. Ale nie ma obawy, że nadjedzie od tej strony: tata Kristoffera bardzo boi się o swoje pełnej krwi konie, a z daleka widać, że ten lasek mógłby zostawić głębokie zadrapania na ich delikatnych kłębach.
Nagle go widzi, mężczyzna wychodzi z otwartych na oścież drzwi razem z czarną klaczą. X. X znaczy „królowa”. To imię bardzo pasuje do tego konia (…).
X ma świeżo wyzgrzebloną, błyszczącą sierść, ale brązowe siodło nie jest jeszcze przypięte, Andżelika widzi dyndające pod brzuchem konia rzemienie. Tata Kristoffera przykuca, żeby je chwycić, ale nie jest to takie łatwe, X cały czas się rusza, przebiera kopytami i odrzuca łeb, a facet łapie tylko powietrze. Jedną ręką przytrzymuje uzdę i podąża za ruchami zwierzęcia; wygląda to tak, jakby mężczyzna i koń tańczyli w szarym świetle poranka. Jednak nagle taniec przekształca się w coś innego. Tata Kristoffera prostuje się, otacza ramionami szyję X i przysuwa policzek do jej grzywy. W tej samem sekundzie X uspokaja się i opuszcza łeb. Mężczyzna i koń przez chwilę stoją bez ruchu, tak blisko siebie, jakby byli jedną istotą.
* Jak miała na imię klacz?
28.
Kiedy szef sztabu jął ustawiać świtę książęcą, wśród której widniały gęsto pułkownikowskie epolety, a nawet trzy generalskie pióropusze – książę zawrócił wolno konia ku wyciągniętym poza karczmą dwóm szwadronom ułanów drugiego pułku pod Tyszkiewiczem.
Na widok dwubarwnego pasma chorągiewek, które zdawały się być jedna nierozdzielną wstęgą, rozpiętą na ostrzach lanc – twarz księcia rozchmurzyła się. Rzucił kilka łaskawych słów ułanom i , jakby chcąc się nacieszyć widokiem ulubionego pułku, kazał Tyszkiewiczowi wykonać kilka zwrotów.
Pułkownik z fantazją zatoczył koniem, jednym poruszeniem pałasza zwinął front, złamał go na czwórki i, kreśląc nimi zygzaki tuż około księcia, przeprowadzał, dając mu poznać, jak konie łeb w łeb iść umieją, jak żołnierz zrasta się w każdym ruchu z wierzchowcem, jak w lot odgaduje komendę.
Poniatowski aż pokraśniał z zadowolenia.
Tyszkiewicz, spostrzegłszy ukontentowanie księcia, sadził się na zwroty coraz zawilsze.
Armaty huczały w dali, a tu odbywała się parada.
29.
Pochylił się mocno ku szyi klaczy, wyciągnął lewą dłoń, dotknął nią ciepłego karku wierzchowca i krzyknął:
- X! X!
Klacz zadrżała jakby poczuła kolce ostróg. Wyciągnęła przed siebie długa, białą szyję i rozpoczęła szaleńczy bieg. W przeciągu kilku chwil minęła mustangi,, po czym dopadła koni pędzących tuż za czołową grupą. W tym właśnie momencie młody Indianin , znajdujący się przed T. zaledwie o jedną długość mustanga, zamachnął się szeroko długim , grubym biczem sporządzonym ze skóry bizona. Bicz z suchym trzaskiem spadł na plecy żółto-czerwonych dżokejów Don Pedra, prześliznął się po końskich zadach. Potężne to musiało być uderzenie, skoro jeden dżokej omal nie wyleciał z siodła. Pod wpływem bólu szarpnął wierzchowca cuglami. Gwałtownie wstrzymany koń uderzył bokiem biegnącego przy nim rumaka, który potknął się i runął na ziemię. (…)
Atak Indianina omal nie spowodował upadku X. w chwili gdy śmignął długim biczem, T. znajdował się z lewej strony, tuż przy jego koniu. Wierzchowiec Don Pedra runął na ziemię przed X zagradzając jej drogę. Stało się to tak szybko, że T. nie mógł już ominąć przewróconego wierzchowca. Odruchowo ściągnął cugle, a wtedy rozpędzona klacz wspaniałym skokiem przemknęła ponad ruchomą przeszkodą, po czym opadłszy lekko na ziemię, pognała dalej.
* Jak miała na imię klacz?
30.
Gdy X zagoiło się kopyto, zaczął pracować jeszcze ciężej niż dotąd. Nie ustępowały mu zresztą także inne zwierzęta, które przez cały rok harowały w pocie czoła. Począwszy od marca, do zwykłych zajęć gospodarskich i odbudowy wiatraka przybyło jeszcze stawianie szkółki dla młodych świnek. Niekiedy długie godziny pracy przy ubogim pożywieniu wydawały się nie do zniesienia, lecz X nie załamywał się nigdy. Ani jednym słowem bądź czynem nie zdradził nikomu, że nie ma już tyle sił co niegdyś. Zmienił się tylko nieco jego wygląd – skóra straciła na blasku, a potężne boki były teraz zapadnięte. Zwierzęta mówiły: „X dojdzie do siebie, gdy tylko zazieleni się trawa”; jednak nadeszła wiosna, a koń nadal wyglądał nędznie. Gdy nieraz widywano go na zboczu kamieniołomu, jak pręży muskuły pod ciężarem ogromnego głazu, wydawało się, że X trzyma na nogach jedynie wola wytrwania. Dostrzegano wtedy, iż niemo szepce (bo nie ma nawet tyle sił, żeby powiedzieć cokolwiek na głos): "Będę pracować jeszcze więcej". Clover i Benjamin ponownie ostrzegali go, żeby uważał na siebie, ale koń puszczał te przestrogi mimo uszu. Zbliżały się jego dwunaste urodziny. (…)
* Jak miał na imię koń?
==========
Dodane 20 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu