Przedstawiam Wam konkurs przygotowany przez Marylka:
I WSZYSTKO JASNE! czyli ŚWIATŁO w literaturze
Witam wszystkich w Nowym Roku i życzę, żeby był jasny, świetlisty, radosny i pełen optymizmu.
Na dobry początek przedstawiam garść świetlnych fragmentów – oświetlone są one w różny sposób, ale zawsze ciekawie i każdy z innej strony, bo wiadomo, że w różnym oświetleniu różnie wygląda ta sama sytuacja. Zapraszam do znajdywania źródeł światła – za każde takie znalezione źródło znalazcy przysługuje, tradycyjnie, po jednym punkcie za autora i za tytuł. Do zdobycia jest więc 60 punktów. W przypadku wiersza wystarczy podać jego tytuł, nie trzeba szukać zbioru/ tomiku.
Można strzelać we wszystko dowolną ilość razy, proszę tylko uważać, żeby nie stłuc kloszy lamp, nie zniszczyć świec, ani nie rozbić Panu Bogu okna zbyt wysoko wymierzoną kanonadą. Mile widziane będą pomocne w odnalezieniu dusiołków dodatkowe światełka, rozjaśniające ciemności konkursu – zapraszam do ich umieszczania na forum.
Zidentyfikowane punkty świetlne proszę przysyłać na adres
[...], podając za każdym razem swój stały nick biblionetkowy. Czas przysyłania odpowiedzi kończy się
o godzinie 23.59 dnia 14 stycznia 2011 (piątek).
Uwaga! Odpowiedzi nie zamieszczamy na forum! Wysyłamy mailem!
Powodzenia w rozpraszaniu ciemności! :-)
Światło, które niezbędne jest do życia, a czasem czyni cuda
1.
(…) To właśnie światło mnie obudziło, światło bardzo różniące się od miękkiego srebra i czerwieni nocy, które znałam. Światło mnie wywołało – zapamiętałam je jako krzyk, choć wy zapewne powiecie, że to był mój krzyk, i może rzeczywiście to ja krzyczałam, bo dziecko nie widzi różnicy między samym sobą a życiem. Światło było życiem. I to, czym światło jest dla roślin, rzek, zwierząt, pór roku i obracającej się Ziemi, tym było tez dla mnie.
Kiedy pochowaliśmy moją matkę, część tego światła uszła ze mnie i wydawało się stosowne, abym zamieszkała w miejscu, gdzie wszelkie światło wyrzucało swój blask na zewnątrz i nic z niego nie zostawało dla nas. Pew był ślepcem, więc dla niego to nie miało znaczenia. Ja byłam stracona, więc dla mnie to nie miało znaczenia.
2.
We mgle nad szczytami domów świeciła kopuła św. Barbary. Światło – drżące, przyćmione, żarzące się bladym, zielonawym odcieniem, jakby miedzianą blachę obsypały roje delikatnych, fosforyzujących iskier – to rozjaśniało się, gdy wiatr od strony Wielkiej rozpraszał mgłę, to przygasało, gdy wilgotny chłód od strony Filtrów nawiewał nad kościół przejrzyste opary. Przez chwilę pomyślałem, że to może sperlona na blachach wieczorna rosa odbija wysoką łunę znad śródmieścia, albo ostatnie promienie słońca, które zaszło już nad prawosławnymi cmentarzami, grają na mokrej miedzi wodnym lśnieniem, ale nie – tam, nad dworcem, nad cerkwią, nad hotelem na Srebrnej mrok był głębszy niż gdzie indziej. Tym przyćmionym światłem zdawał się promieniować sam metal.
(…) Widzieliśmy ją przez okno – tę świecącą na tle czarnego nieba miedzianą wieżę, patrzyliśmy jak prześwieca zza firanki, okno było uchylone, ojciec zapalał fajkę, trzaskała zapałka, na moment ciemność salonu rozrywał niespokojny płomyk, potem znów mrok zatapiał ściszone wnętrze, a my siedzieliśmy w fotelach nie mówiąc nic i tylko raz po raz rzucaliśmy okiem na zielonawy kształt, ćmiący za szybą w głębokościach nocy.
3.
Dziewczynka zamilkła, ale nie umilkła w jej sercu ciekawość, drążyła je i nękała, i kiedy razu pewnego wszystkie aniołki poszły na spacer, dziewczynka pomyślała sobie:
- Teraz jestem sama i nikt się nie dowie, że zajrzałam do pokoju.
Wyszukała maleńki kluczyk, a mając go już w ręku, wsadziła do dziurki i przekręciła. Drzwi rozwarły się szeroko i dziewczynka ujrzała Trójcę Świętą, zasiadającą w blasku i ogniu. W zdumieniu i zachwycie stała przez chwilę nieruchomo, potem dotknęła palcem blasku, a palec w tejże chwili został ozłocony. Wówczas dziewczynka przeraziła się bardzo, zatrzasnęła szybko drzwi i uciekła. Przerażenie nie opuszczało jej ani na chwilę, a serduszko ciągle biło gwałtownie w jej piersi. A i złoto nie chciało zejść z palca, choć myła go i tarła.
4.
(…) Okolice stacji to miejsca o największym nasileniu dźwięku, światła, zapachu, smaku, koloru; im Dalej od nich, tym bardziej wszystko blaknie, cichnie, rozrzedza się. Znikają czerwone i żółte neony, znikają wielobarwne reklamy, milkną stopniowo głosy z megafonów, zapachy rozpuszczają się w powietrzu, szarość wsysa światła, tłum rozprasza się. Po chwili jest się zdanym na własne towarzystwo i zupełną ciszę. Jakaś uliczka wąska, czysta, spokojna - a w Tokio są takich miliony – otwiera się przed spacerowiczem i zachęca do spokojnej wędrówki.
5.
(..) Teraz wesołe miasteczko, światła błyskają w oddali i szybko pędzą przed siebie. Słychać strzały, głosy drą się zwycięsko. Młodzież wrzeszczy w salonach gry razem z przyrządami do walk albo w milczeniu szarpie aparaty, które za to ze swej strony tym głośniej łomocą, buczą i brzęczą i ciskają błyskawice. Wszystko to E. zdecydowanie zostawia za sobą, zanim jeszcze do siebie dopuściła. Światła przez krótką chwilę wyciągają palce za E., nie znajdują oparcia, muskają w przelocie jej włosy przykryte jedwabną chustką, ześlizgują się, ciągną za sobą pełen żalu wilgotny barwny ślad na jej płaszczu i spadają za nią na ziemię, gdzie umierają w brudzie. Drobne eksplozje z trzaskiem wstrząsają jej ciałem, ale i one muszą ją przepuścić, nie mogąc wyrwać w niej dziury. Nie są zdolne przyciągnąć E., raczej ją odpychają. Wielki Diabelski Młyn to wielkie koło z rozproszonych świateł. Przewyższa wszystko. Lecz ma konkurencję w równie, choć o wiele jaskrawiej oświetlonych kolejkach górskich, po których pędzą przeraźliwie piszczące mikroskopijne wagoniki z przeraźliwie piszczącymi ze strachu przed potęgą techniki ludźmi, którzy się w nie wczepiają. To nie dla E. Jej ostatnim pragnieniem jest, żeby ktoś się w nią wczepiał. Podświetlony duch na wierzchołku tunelu strachu śle przed siebie waciane zaproszenie, które nie przyciąga nawet psa z kulawą nogą, co najwyżej czternastoletnie dziewczynki z pierwszymi chłopakami, które jeszcze jak małe kotki igrają z grozą tego świata, zanim same tej grozy staną się częścią.
Światło słoneczne – źródło szczęścia i zadowolenia
6.
(…) Ty dalej spałaś i tylko mnie dane było oglądać koniec nocy na parkingu, owo świecące z ukosa słońce, które zmieniało daszek Fafnera w pomarańczową kopułę i które przenikało przez boczne firanki, aby wślizgnąć się nam do łóżka i móc bawić się Twymi włosami, piersiami i rzęsami, które zawsze wyglądają, jakby ich było więcej, jakby ich było dużo więcej, kiedy śpisz.
I ja również zagrałem w tę ostatnią- zanim nastanie pora na pomarańcze, kawę i świeżą wodę - grę, która wywodzi się jeszcze z czasów dzieciństwa i która polega na tym, żeby naciągnąć na siebie prześcieradło, zniknąć w owych odmętach gęstego powietrza, a następnie, leżąc na plecach, powoli zginać nogi, podnosząc prześcieradło kolanami i robiąc namiot, i w tym namiocie założyć królestwo i bawić się myśląc, że cały świat ogranicza się tylko do tego, że na zewnątrz namiotu nic już nie ma, że królestwo jest tylko królestwem, że jest tam dobrze i niczego więcej nie trzeba. Spałaś odwrócona do mnie plecami, jakbyś mi je podawała, ale kiedy to mówię, oznacza to znacznie więcej niż tylko ten zwrot, ponieważ Twoje plecy były zalane blaskiem akwarium, jakie tworzyło słońce przeświecając przez prześcieradło, które stało się przezroczystą kopułą; było to prześcieradło w wąskie paski zielone, żółte, niebieskie i czerwone, które rozmazywały się w świetlisty pył, w płynne złoto, w które Twoje ciało wpisywało swoje, bardziej mroczne złoto, swój brąz i miedź, strefy niebieskiego cienia, sadzawki i doliny.
7.
Leżała bez ruchu, patrząc, jak zmienia się odcień sufitu, i nasłuchując. Głosy ciemności były nikłe, ale znajome. Umiała słyszeć śnieg, gdy dostrajał się do powoli rosnącej temperatury, wiatr, gdy lada chwila miał się nasilić, szelest małych stworzeń przebiegających przez twardą pokrywę śniegu, który tajał i na powrót zamarzał. Noc ustąpiła; nastał dzień. Usłyszała pierwszy odgłos poranka: krakanie wrony. Jakby niesiony światłem dźwięk wtargnął do jej domu. Nie poruszyła się, ale oczy miała otwarte, słuch wytężony. Światło i dźwięk rozpuszczały swoje macki wokół pokoju, muskały ściany, sufit, podłogę. Prześlizgnęły się po jej kocu i zatrzymały. Obserwowała światło na suficie, kiedy pierwsze wątłe promienie słońca przebiły szary przestwór. Nie było ucieczki; w końcu musi się poddać. To przyszło. Musiała się pogodzić i zacząć kolejny dzień.
8.
Sinym świtem otwieramy pokryte skórą drzwi i wychodzimy z chaty. Słońce jeszcze nie wzeszło zza lasu. Może się nie pokazać do końca dnia, bo niebo jest szare.
Aż dziwne, jak bardzo brakuje nam słońca. Wprawdzie w środku zimy na 63. równoleżniku słońce jest tylko wymarzłą, złotawą płytą, ale jakoś na jego widok robi się cieplej.
Wyruszamy w mlecznobiałym świetle poranka. Spod płóz pierwszych sań podnosi się śnieg i opryskuje jadące z tyłu zaprzęgi. Żadnego śladu życia. Próżno by nasłuchiwać jakiegoś dźwięku czy wypatrywać ptaka na niebie, choć na zamiatanym podmuchami wiatru bezkresie widać liczne ślady zwierząt, rozchodzące się we wszystkie strony.
9.
Jedzenie. Talerz z sałatą, serem, pomidorami. Wytarła ręce i wyjęła z lodówki to, na co miała ochotę. Z talerzem w ręku i kawałkiem chleba pod pachą wyszła na balkon. Odwróciła fotel, tak aby móc ogarnąć wzrokiem całą długość doliny oraz rozciągające się za nią pasmo górskie. Położyła nogi na stołeczku i oparła się wygodnie ze szklanką w dłoni. Między niskimi, ciemnoszarymi chmurami, pokrywającymi niebo, a poszarpaną krawędzią gór igrało słońce. Czując ostatnie ciepło dnia, Wanda zwróciła się w stronę ogromnego, pomarańczowego dysku, który zaczął opadać w najdalszym rogu doliny. Światło o czerwono-fioletowym odcieniu rozbiegało się wachlarzowato. Wierzchołki gór skąpane jeszcze w jasności; w dolinie było już ciemno, kontury drzew i gospodarstw zaczęły się zacierać. Teraz, przy zachodzącym słońcu, widać było, że pasmo górskie nie jest końcem świata, a ukształtowanie światła uzmysławiało, że poza nim znajduje się inny krajobraz. Wyraźne linie. Jasność.
10.
Zasiedli parę minut po drugiej i przez to długie i parne, znużone i zmartwiałe wrześniowe popołudnie siedzieli w tym pokoju, który panna C. wciąż jeszcze nazywała kantorem, bo tak go kiedyś nazywał jej ojciec – w pokoju mrocznym i dusznym, z żaluzjami szczelnie zasuniętymi już od lat czterdziestu trzech, bo w czasach kiedy panna C. była młodą dziewczyną, ktoś tam uważał, że światło i przewiew przynoszą gorąco i że w mroku jest zawsze chłodniej; teraz (w miarę jak słońce coraz pełniejszym blaskiem padało na tę stronę domu) mrok kratkowało coraz więcej żółtych ukośnych krech, w których drgały niezliczone cząsteczki kurzu czy też może – myślał Q. – opryski starej, zeschłej farby z łuszczących się żaluzji, wdmuchiwane do pokoju przez słońce zupełnie tak, jak mógłby je wdmuchiwać wiatr.
11.
(…) Mgła się rozwiała i zobaczył coś, czego nigdy w życiu nie widział, a co jednak od pierwszego wejrzenia poznał: morze. Zapadły ciemności. Straszliwa burza rozpętała się na morzu. Na tle słońca, zachodzącego krwawo w kłębach chmur, zarysował się czarną sylwetką smukły statek z poszarpanymi żaglami mknący na zachód. Potem F. zobaczył szeroką rzekę przepływającą przez ludne miasto. Potem – białą, siedmiowieżową twierdzę. I znów ukazał się statek z czarnymi żaglami, lecz teraz był ranek, woda skrzyła się w blasku dnia, a w słońcu błyszczało wyhaftowane na chorągwi godło przedstawiające białe drzewo. Dym się wzbił jakby nad polem bitwy, słońce zaszło rozżarzone szkarłatnie, kryjąc się w szarych oparach; mały stateczek migocąc światłami zanurzył się we mgle.
Gwiazdy i księżyc – noc też może być rozświetlona
12.
Ciemność. Na początku było wszędzie ciemno. Gwiazdy dopiero się nalewały. Nie świeciły ziemi, lecz nad rajem, miejscem szczęśliwych dusz. I tyle o nich wiedziano, co przez sen. Pan Bóg zapalał ognie na obłokach, gdy chciał prowadzić ludzi po swej woli. Dusze zmarłych leciały przez ciemność do góry i tam się błąkały. Do ludzi umierających nadlatywał anioł z pochodnią, aby ich dusze przeprowadzić przez mroki. Widziano z ziemi ognie okrągłe jak koła: wozy ogniste, na nich odjeżdżały dusze przez bramę niebieską.
Gwiazdy to są liczby i znaki uczynione przez Boga przy obliczaniu ludzi na ziemi. Kiedy człowiek się rodzi, zaraz taki jeden znak przybywa; każdemu bowiem świeci jakaś gwiazda. (…)
Ze śmiercią człowieka cnotliwego gwiazda jego nie gaśnie, nie spada. Dusza, lecąca do wieczności, zabiera ją ze sobą i przystraja nią chwałę boską. Gwiazdy ludzi niecnotliwych ciemnieją i kopcą. Nad nimi płacze święty Wawrzyniec, męczennik, a ma tę łaskę, że łzami gwiazdy przyćmione rozjaśnia. Gwiazdy, ściemniałe do szczętu, spadają do Bani Piotrowej, wrącej ogniami. Gdyby wszystkie gwiazdy poczerniały i wpadły do tej bani, byłby wtedy koniec świata. Ziemia zostałaby wciągnięta do przepaści, ale do tego nie dopuści Duch Święty, który wiąże dusze do gwiazd jasnych, one ciągną w górę i ludzi, i ziemię.
13.
Shawn wylazł z powrotem z furgonetki. Crane podążył za nim, dygocząc z zimna na mrozie. Obydwaj patrzyli na miasteczko.
Panował w nim spokój i pogrążone było w kompletnych ciemnościach. Shawn spostrzegł, że światła w motelu i na stacji benzynowej są wygaszone, choć były to jedyne tego rodzaju punkty w promieniu wielu mil.
Wtedy Shawn spostrzegł ptaki.
W świetle księżyca w pełni ujrzał wielkie czarne ptaszyska, które jak cienie zataczały powolne kręgi nad budynkami. Zdumiał się, że nie zauważył ich wcześniej, i zapytał Crane’a, co o tym sądzi.
Crane odpowiedział, że nic nie sądzi. Żartem dorzucił:
- Może to sępy.
- Zgadza się, tak właśnie wyglądają – oznajmił Shawn.
Crane zaśmiał się nerwowo, słychać było jego świszczący oddech.
- Ale co by tu robiły sępy? Zlatują się tylko nad padliną.
Shawn przypalił papierosa, stuliwszy dłonie wokół zapalniczki chroniąc płomyk przed wiatrem. Nic nie odpowiedział, lecz zapatrzył się na domostwa niewielkiego miasteczka. Raz jeszcze przyjrzał mu się dokładnie przez lornetkę, lecz nie zauważył żadnych oznak życia, żadnego ruchu.
14.
Tej nocy niebo w dreszczach od gwiazd mrugawicy
Kołysało swój bezmiar w sąsiednie bezmiary,
To w próżnię swe radosne unosząc pożary,
To zbliżając je znowu ku mojej źrenicy.
Patrzę, niby przez nagły w mej ślepocie wyłom,
A światy roziskrzone – zaledwo na mgnienie
Odsłaniają mym oczom, jak nieba mogiłom,
Dalekie, zatajone w srebrze ukwiecenie.
Odsłaniają swe jary, wzgórza i parowy,
Już z jednego szum borów płonących dolata,
Z drugiego – cisza grobów, a z trzeciego świata –
Krzyk o pomoc i zawiew południa lipcowy.
Zasłuchany, wpatrzony, stoję tak do świtu,
Aż niebo wron zbudzonych przesłoni gromada
Gwiazdy giną w jaśnistych roztopach błękitu
I gąszcz rosy na rzęsach zbłyskanych osiada.
(…)
Latarki – mali przyjaciele człowieka w ciemności
15.
Wracająca June trzymała w ręku latarkę, którą znalazła gdzieś w domu. Plamka światła przesuwała się po zaroślach, kiedy szła przez las.
- Tutaj! – zawołała August, kierując swoją latarkę w jej stronę, i zaczekałyśmy, aż June dotrze do brzegu.
- Policja już jest w drodze –powiedziała.
(…)
Powietrze było gęste i naładowane, zbyt gęste, by nim oddychać. Stanęłam przy August, dotykając łokciem jej ręki, pragnąc ją mieć blisko siebie. Na mokrej ziemi leżała zgaszona latarka May.
Wydaje mi się teraz dziwne, że stałyśmy tam przez całą minutę. Czekałam, aż August coś powie, lecz ona nie odzywała się, po prostu stała, przedłużając w nieskończoność tę ostatnią chwilę. Powiał wiatr, hulając między gałęziami, dmąc nam w twarze niczym z otwartego pieca, niczym nagła piekielna bryza. August spojrzała na mnie, a potem omiotła latarką wodę.
Snop światła przesunął się po rzece, zostawiając na niej złociste refleksy, i nagle się zatrzymał. May leżała w wodzie, tuż pod powierzchnią. Miała szeroko otwarte, nieruchome oczy, a jej sukienka wydymała się i kołysała na fali.
16.
(…) W jasnym blasku słońca rozbieram się i wślizguję do wody, mając na sobie tylko spodenki gimnastyczne. Dobrze, że w ostatniej chwili zabrałem z młyna wodoodporną latarkę, mój prezent gwiazdkowy dla Matta, naszego piętnastoletniego syna. (…)
Przekręcam klucz i drzwi ustępują ospale. Gdy pływam w środku, jest rzeczywiście tak, jak twierdził
monsieur Teurnier: wewnątrz istnieje poduszka powietrzna. Biorę niesamowicie głęboki haust powietrza i rozglądam się wokół siebie. Jest ciemno i wszędzie dookoła unoszą się na wodzie różne przedmioty, co także przewidział stary Teurnier, ale na razie nie widzę żadnych ciał. Rozpraszam mrok światłem latarki. Mój Boże, wnętrze aż roi się od wszelkiego możliwego śmiecia: drzwi do kajut, poduszki, materace, papierzyska, meble i różnorakie drobiazgi. Wszystko to pływa w mroku. (..) Przymocowuję latarkę do głowy oddartym kawałkiem prześcieradła i biorę się do dzieła.
17.
(…) Opuścił ciało Giordana na ziemię i już miał je wciągnąć między skąpane w mroku drzewa, kiedy nagle sparaliżował go snop światła z latarki, który oświetlił go ze szczytu skarpy.
- Hej! – krzyknął jakiś mężczyzna.
- Znalazłem go! – zawołał Decker. – Wydawało mi się, że słyszę jakiś hałas tu na dole! Udało mi się zejść! Znalazłem go!
- Jasna…! – krzyknął inny mężczyzna, kierując na Deckera światło latarki. – Spójrzcie, ile krwi!
- Wyczułeś puls? Żyje? – zawołała kolejna osoba.
- Nie wiem! – odkrzyknął Decker. Blask latarek raził go w oczy. – Chyba słyszałem jak spadł! Uderzenie musiało go zabić!
- Ale jest szansa, że jeszcze żyje! Musimy wezwać karetkę!
- Może mieć skręcony kark! Nie powinniśmy go ruszać! – Deszcz spływał Deckerowi po twarzy. – Czy jest tam na górze jakiś lekarz?
- Potrzebujemy karetki!
Przyświecając sobie latarkami, kilku mężczyzn schodziło wśród drzew w dół błotnistego zbocza.
Światła uliczne, światła drogowe – niezbędni pomocnicy w dzień i w nocy
18.
Miasto żyło, ale inaczej niż nadmorskie, pięćsetletnie starówki Dalmacji. Rzecz jasna, nie było tu wodorowych skuterów, sklepów z pamiątkami, lodziarni ani biało-czerwonych parasoli Karlovacko. Ale nie było to też przaśne wczesne średniowiecze Wybrzeża Żagli. Razem z ołowianym niebem sypiącym śniegiem nadszedł wczesny zmierzch i na ulicach zapłonęły latarnie. Czwórgraniaste, o szybkach z kryształu, nakryte daszkami z prześwitującego bazaltu, wyrastały z muru na kamiennych wspornikach, jak zagięte pod kątem prostym łodygi, puste w środku, którymi płynął gaz ziemny. Zobaczył też człowieka, który je zapalał – w futrzanej pelerynie i dziwacznym nakryciu głowy, wyglądającym jak cylinder z futra, ozdobionym futrzaną opaską z oplotowymi okuciami. Miał w dłoni tyczkę z hakiem i płonącym lontem umocowanym śrubą. Odciągał metalową dźwigienkę u podstawy lampy, a potem wtykał knot przez otwór w dole i gaz fukał błękitnym płomykiem. A potem latarnik odchodził, stukając w bruk swoją tyczką.
19.
Kanapa była wygodna, ale światło lampy ulicznej padało mu prosto w oczy. Paweł kręcił się, usiłował ułożyć tak, by lampę zasłoniła rama okienna, ale nie udawało się, lampa wyłaziła to z tej, to z tamtej strony. Zdenerwowany wstał, odciągnął kanapę spod ściany i ustawił prostopadle. Światło nie raziło go już, ale senność trochę się rozwiała. Zamknął oczy; najpierw widział brudny kolor zielonych firanek w pokoju Eryki, całych w ohydne trójkąty i kwadraciki, które wreszcie zmieniły się w kolorowe, składające się jakby z maleńkich punkcików rysunki. Była to jego ulubiona zabawa. Specjalnie dobrze wychodziła po wpatrzeniu się w silnie rażące światło. Wtedy miliardowe punkciki roiły się, pchały wręcz w głąb głowy, zmieniając kolor, mrowiąc się, kłębiąc. Dopiero po długiej chwili ustępowały miejsca jakimś niejasnym obrazom.
20.
Alex płakał. Był świadom wpadających do samochodu świateł i drogi pełnej zakrętów i wzniesień, ale niczego poza tym, z wyjątkiem słonej wody na twarzy i bólu żeber. Później zdumiewał się, że posłuchał jej plecenia. Zawodowa praktyka nauczyła go, że mężczyźni też mają prawo do płaczu, ale tylko Gaby Stanton otwarcie pozwoliła mu płakać tak długo, aż zużyje się czterdzieści litrów benzyny. Kiedy wszedł w fazę siąkania spostrzegł, że zatrzymali się na słabo oświetlonym parkingu. (…)
Alex zerknął przez szybę na czarne niebo. To, co wziął za gwiazdę, okazało się samolotem. Dwie latarnie rozjaśniały zielonkawobiałym światłem pusty środek placu. Na mrocznych obrzeżach stały zaparkowane inne samochody. Z jednego z nich dobiegała muzyka, stara piosenka Karen Carpenter
Close to you.
21.
Posuwam się z trudnością przez sam gąszcz stolicy, 25 km na godzinę. Za to też można dostać mandat. Ci kupcy z okazji Nowego Roku powariowali: neony, neony, neony. W dodatku neony są zielone i czerwone, giną między nimi skromne sygnały drogowe. Właśnie stoję na skrzyżowaniu, nie będąc pewny, czy to zielone światło jest sygnałem drogowym, decyduję, że tak, i ruszam. I już widzę tego sępa polującego na padlinę kierowców, jak mi daje znak, żebym zjechał na bok.
- Pan przejechał przy czerwonym świetle. Nie, to, co pan wskazuje, to jest zielony neon sklepu z napojami.
Adept policyjny, przyjemny młodzik, promienieje uczuciem ojcowskim – tak jak mu to wdrażano w szkole. Wyjmuje buteleczkę i powiada:
- Patrz pan, w tej buteleczce jest 331 pigułek. Jedna tylko zawiera cyjankali, inne to soda. Daję panu wybór: albo pan połknie jedną z tych pigułek, albo mandacik…
Zirytowany odpowiadam, że nie zamierzam się wygłupiać, że niech tam pisze mandat.
- A widzi pan – promienieje zadowoleniem – tu pan nie chce ryzykować, a przecież statystyka mówi, że na 331 przejechań światła czerwonego jedno kończy się śmiercią.
22.
Kiedy boy wyniósł bagaże przed hotel, znalazła pracownika hotelu, który wytłumaczył jej, jak dostać się do samochodu. Wkrótce stała w chłodnym, betonowym garażu w podziemiach czekając, aż inny pracownik sprowadzi jej Studebakera. W torebce znalazła pieniądze różnych wartości; dała napiwek i po chwili wyjeżdżała żółto oświetloną rampą na ciemną ulicę z samochodami, blaskiem reflektorów i neonowych reklam.
Umundurowany portier osobiście ułożył jej walizkę i pakunki w bagażniku, uśmiechając się tak sympatycznie, że dała mu na odjezdnym olbrzymi napiwek. Nikt nie próbował jej zatrzymać i to ją zdumiało. Nikt nie okazał najmniejszego zdziwienia. Widocznie są pewni, że on zapłaci, pomyślała. Albo już zapłacił, z góry.
Kiedy czekała wśród innych samochodów na zmianę świateł, przypomniała sobie, że nie powiedziała w recepcji o Joem, który siedzi na podłodze i potrzebuje lekarza. Wciąż tam czeka, może tak czekać do końca świata albo do przyjścia sprzątaczki. Lepiej wrócę, uznała, albo zatelefonuję. Zatrzymam się przy budce telefonicznej.
23.
Już może po dziesięciu minutach czekania usłyszałem lekki stukot, który wzmagał się z każda sekundą, potem dostrzegłem w dali mały, jasny punkt, wychylający się spomiędzy gwiazd na widnokręgu. Nie mogła to być jednak gwiazda, gdyż punkt powiększał się i zbliżał szybko. To nadchodził pociąg.
Wkrótce światło rozdzieliło się na dwa punkty. Teraz należało wziąć się do dzieła. Zapaliłem prędko kupę chrustu, który buchnął od razu w górę tak wysokim płomieniem, że musiano ogień zobaczyć z pociągu. Stukot wzmagał się ciągle. Wkrótce zobaczyłem klin świetlny, wywołany przez obydwie latarnie, którym lokomotywa rozbijała ciemność. Za chwilę pociąg mógł przelecieć obok mnie.
Wobec tego zapaliłem pochodnię i wywijając nią nad głową z całych sił, zacząłem biec na spotkanie pociągu. Maszynista poznał, że chcę pociąg zatrzymać, bo wkrótce zabrzmiały trzy przeraźliwe gwizdy jeden po drugim. W ślad za tym hamulce przywarły ze zgrzytem do kół, a powietrze napełnił rozdzierający uszy huk, syk i łoskot, po czym lokomotywa stanęła jak wryta tam, gdzie płonęło ognisko.
Światła użytku domowego – bo cóż to za wnętrze, bez światła?
Lampy…
24.
(…) Obiekt kultu świecił czerwonym blaskiem na wysokości nieco mniej niż metr, oświetlając wyłącznie nogi siedzących wokół osób. Wielki, płaski klosz, z wierzchu czarny, nie przepuszczał najmniejszego promyka, tak że głowy i popiersia tych osób tonęły głębokim mroku, za ich plecami zaś panowała ciemność absolutna. Samotne, wyeksponowane, purpurowe nogi, pozbawione swoich właścicieli, wyglądały nieco dziwnie, ale nawet dosyć efektownie.
25.
W świetle dryfowej lampy, przyciemnionej i spuszczonej nad podłogę, rozbudzony chłopiec zobaczył w drzwiach masywną postać kobiety stojącej o krok przed jego matką. Postać wiedźmowatej zjawy – włosy jak potargana pajęczyna kryły jej rysy w ciemności, oczy migotały jak klejnoty.
- Czy nie jest za mały na swój wiek, J.? – spytała. Jej głos skrzypiał i brzęczał niczym rozstrojona baliseta.
(…)
Pośród cieni wokół łóżka P. mrużył oczy. Wydawało mu się, że dwa błyszczące ptasie paciorki – źrenice staruchy – obserwując go, rozszerzają się i świecą.
- Śpij dobrze, mały chytrusku – powiedziała stara. – Musisz zebrać wszystkie siły na jutrzejsze spotkanie (…) .
26.
Migotliwe światło żarowej lampy gazowej rzucało blask na ziemię i ściany namiotu tworząc w gęstwie nocy jasną plamę o kształcie zbliżonym do stożka. Głowa Atanagorasa była w mroku, resztę zaś jego postaci obejmowała rozcieńczona światłość płynąca z rozżarzonej do białości koszulki. Marcin dreptał u jego boku na swoich krótkich nóżkach, kręcąc okrągłym zadkiem. Szli w zupełnych ciemnościach i pochodnia Marcina zawiodła ich do wąskiego i głębokiego szybu prowadzącego do wykopalni. Marcin szedł pierwszy; sapiąc chwytał się srebrnych klamer inkrustowanych czarną emalią; przez nieprzyzwoite, jakkolwiek wybaczalne, wyrafinowanie Atanagoras posługiwał się nimi jako drabiną, po której dostawał się na miejsce pracy.
Spojrzał w niebo. Jak co noc Astrolabium wysyłało błyski, trzy czarne, jeden zielony i dwa czerwone, a potem dwa razy żadnego. Wielka Niedźwiedzica, oklapnięta, przyżółkła, ledwo pulsowała światłem o słabym natężeniu, a Orion właśnie zgasł.
…i świece
27.
Przy chwiejnym światełku łojówki
On nieraz przesiedzi noc całą,
Z arcydzieł wielkiego Szekspira
Kreacją studiując wspaniałą.
Dratewka po mendlu kufelków
To mruknie, to chrapnie od ucha,
A Makbet spostrzega cień Banka,
A Hamlet szyderstwem wybucha!
Jak czarem, kolejno się zmienia
Podstrysze łaciarza prostacze:
Park... Cisza... Szept tęskny Romea...
Pustkowie... Pioruny... Lir płacze...
Szewc-aktor z orszakiem widziadeł
Odprawia nadziemskie wędrówki...
Wiatr z jękiem uderza w okienko...
Migoce światełko łojówki...
28.
Drzwi się rozsunęły. V. spojrzał w nocne niebo głęboko pod ziemią. Gwiazdy były wszędzie wokół… i w dole…
- Chyba zjechaliśmy za daleko – powiedział.
A potem jego mózg zrozumiał, co widzą oczy. Ruchomy pokój dostarczył ich na skraj ogromnej jaskini. I teraz widział tysiące jasnych płomyków świec rozrzuconych na jej dnie i w galeriach. Teraz, kiedy uświadomił sobie ogrom tej komory, zauważył, że niektóre światełka się poruszają.
Powietrze wypełniał huczący dźwięk wywołany tysiącami głosów, po wielekroć odbijających się echem od ścian. Od czasu do czasu dał się rozróżnić krzyk czy śmiech, ale poza tym było to nieskończone morze dźwięku uderzające falami o brzegi bębenków.
- Myślałem, że wasi ludzie żyją w małych kopalniach – powiedział.
- A ja myślałam, że ludzie żyją w małych domkach, sir – odparła C., biorąc świecę ze stojaka obok drzwi. Zapaliła ją. (…)
Było coś rozpoznawalnego w ruchu światełek. Cała ich konstelacja przesuwała się w kierunku jednej z niewidocznych ścian, gdzie odbity blask niewyraźnie ukazywał wylot szerokiego tunelu. Przed nim stał rząd światełek. Wyglądało to jak tłum ludzi zdążający do czegoś, czego jeden szereg ludzi… pilnował.
29.
Wrócili do salonu. Mimo lata w pokoju było już ciemno. Lombard przekręcił kontakt, ale światło się nie zapaliło.
- Naturalnie, akumulatory nie zostały naładowane, bo po śmierci Rogersa nie miał się tym kto zająć! – Zawahał się i rzekł: - Moglibyśmy zejść na dół i puścić motor.
- W spiżarni jest pudło ze świecami – rzekł sędzia. – Lepiej wziąć świece.
Lombard wyszedł. Pozostała czwórka usiadła, obserwując się wzajemnie.
Lombard wrócił z pudełkiem i stosem talerzyków.
Zapalił pięć świec i porozstawiał je na stołach.
Była za kwadrans szósta.
Dwadzieścia po szóstej Vera poczuła, że dłuższe siedzenie tutaj jest ponad jej siły. Postanowiła wrócić do swego pokoju i położyć na bolącą głowę zimny kompres.
Wstała i podeszła do drzwi. Potem przypomniała coś sobie, cofnęła się i wyjęła z pudełka świecę. Zapaliła ją, nakapała stearyny na spodek i przylepiła świecę. Zatrzasnęła za sobą drzwi, zostawiając czterech mężczyzn samych.
30.
Tuż obok kina Orion przycupnął mój ulubiony sklepik; nosi nazwę Ogarek i prowadzi wyłącznie świece. (…)
Zawsze pali się tutaj kilka sztucznych światełek, imitujących płomyki. Jednak z okazji świąt, na przykład w Boże Narodzenie, panna Flyte usuwa tkaninę (dla bezpieczeństwa) i zapala wszystkie świece w witrynie. Wtedy z daleka widać jedynie czarne okno, a w nim morze migotliwych ogni.
Panna Flyte „robi” (jak to określa) śluby i pogrzeby. Łatwo rozpoznać przyjęcie ślubne „w stylu Flyte”. Pali się wówczas mnóstwo świec, ale nie tylko o to chodzi – śluby panny Flyte mają coś ze snu i baśni, jest w nich tajemniczy nastrój kryształowych skrzydeł, księżycowego pyłu i pastelowych barw, przenikających się nawzajem niby tęcza. Oczywiście, to przede wszystkim skutek oświetlenia, ale moim zdaniem ów ciepły blask ma też inne źródła. (…) Nie wystarczy zapalić sto świec – trzeba umieć je rozmieścić, wiedzieć, gdzie postawić maleńkie, a gdzie duże, które mają stać, a które wisieć. Tylko panna Flyte ma taki dar. Jest mistrzynią światła.
==========
Dodane 20 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu