O rozłamie Siedmiu Królestw
Dłużej nie potrafił opierać się kuszącemu grzbietowi drugiego tomu „Pieśni Lodu i Ognia”. Świadomy tego, czego mógł się spodziewać po prozie Martina, pewnego wieczoru sięgnął po książkę o proporcjach cegły i jeszcze przed snem przeczytał ponad dwieście z jej dziewięciuset stron. Bynajmniej nie zaskoczyło go dobre tempo, bo pomimo kilku rzeczy, które przy odrobinie złej woli mógłby zarzucić stylowi autora, musiał przyznać, że obłędnie dobrze się to czyta i przyswaja. Tak było w tomie pierwszym i trudno było oczekiwać diametralnych zmian w kontynuacji. Ochoczo powrócił więc do Siedmiu Królestw, skąd beztroska odeszła wraz z pokojem, pakując wcześniej walizki i głośno trzaskając drzwiami. Ich miejsce zajęły zdrada, intryga i wojna – elementy darzone przez społeczeństwo ździebko mniejszą sympatią, ale znacznie bardziej twórcze emocjonalnie, zapewniające każdemu czytelnikowi skuteczną obronę przed nudą i rutyną. Zachwyciło go to, w jaki sposób Martinowi udało się uniknąć jakichkolwiek przestojów w akcji. Rzecz łatwa do osiągnięcia w zwięzłej nowelce, ale w tak obszernej epopei już niekoniecznie, więc tym bardziej należy się autorowi odznaka z ziemniaka i garść miedziaków. A bezkompromisowość, z jaką Martin podchodzi do misternie kreowanych przez setki stron bohaterów, rozwija przed czytelnikiem pełen wachlarz emocji – od złości i konsternacji, poprzez smutek i rozgoryczenie, aż po zachwyt i poklask dla odwagi pisarza. W „Starciu królów” nie brakuje impulsów do wywołania różnorodnych reakcji.
Początkowo zastanawiał się, czego zwiastunem jest czerwona kometa, która pojawiła się na niebie. W toku opowieści uznał jednak, że każda z przedstawionych teorii jest w jakimś sensie prawdziwa, choćby tylko dla jej głosiciela. Potem przyszły istotniejsze problemy i wzajemne badanie się rywali, wszak w Siedmiu Królestwach nastał sezon na królów samozwańców i jak nie było żadnego, tak teraz jest ich pięciu (i szóstą królową, która nieco ugrzęzła w ciemnej dupie za Wąskim Morzem, ale wcale nie jest z tego powodu mniej groźna). Podchody oraz zalążki intryg muszą się jednak kiedyś skończyć i przychodzi pora, by przejść od słów do czynów, a gdy tak się stało, sytuacja zaogniła się na tyle, że lektura pochłonęła go całkowicie i kolejne kartki przewracał z zadziwiającą dynamiką, zupełnie jakby kartkował gazetkę z ofertą Tesco. Pewni bohaterowie, dotychczas stanowiący tło, nagle nabrali znaczenia, a niektórzy dostali nawet swoje rozdziały (narracja nadal opiera się na ich podziale między postacie). I choć miał wrażenie, że brakuje tutaj nieco perspektywy Robba czy kogoś z obozu Lannisterów (poza fenomenalnym jak zwykle Tyrionem), z czasem uznał, że nowi bohaterowie rozdziałów, choć w skromnej liczbie, nadają pewną świeżość treści dotychczas zdominowanej przez ród Starków.
Dziękował Martinowi za nieustępliwość w rozwoju bohaterów i wydarzeń. Za odejście od patetycznej formuły, w której kisi się większość reprezentantów gatunku. Za symboliczną ilość magii, w „Starciu królów” nieco gęściej zasianą, ale wciąż stanowiącą raczej ukłon w stronę czytelnika, niż znaczący element. Za zrównanie rycerza ze zwykłym rzezimieszkiem, pozbawienie go etosu oraz honoru. Za znikomą ilość miejsca poświęconą nieco oderwanej od całości Daenerys, dzięki czemu zachowana została pewna ciągłość i dynamika wojennej sceny Westeros. Za to, jak podczas lektury zmieniały się jego uczucia, którymi darzył bohaterów – jak Ogar zyskiwał jego sympatię, Joffrey wywoływał chęć, by zacisnąć palce na jego gardle, a Theon budził kolejno rozczarowanie, litość i współczucie. Za niepowtarzalnego Tyriona i za to, jak udało się w takim małym ciele pomieścić tyle kapitalnych cech charakteru (ach, ten cynizm!). Za pobudzające wyobraźnię otoczenie Jona Snowa – ten przejmujący chłód, deszcz, śnieg i mroźne powietrze wysokich gór oraz pustkowia. Za te wszystkie zalety był w stanie wybaczyć Martinowi drobne potknięcia w postaci kolejnych powtórzeń (do końca życia będzie pamiętał, że Tyrion podczas chodu kołysał się jak kaczka, a Melisandre miała na szyi czerwony rubin, który jakby pochłaniał promienie słońca i w ogóle połyskiwał jak rozżarzony węgielek).
Tęsknota po lekturze „Gry o tron” przywiodła go do „Starcia królów”. Po przewróceniu ostatniej strony drugiego tomu jeszcze mocniej zapragnął chwycić w dłonie kolejny – trzeci tom. Już po paru godzinach stęsknił się za bohaterami i absolutnie pochłaniającej go treści. Wyśmienicie zdawał sobie sprawę, że to nie najwyższych artystycznie lotów literatura (choć niektórzy zapewne by się kłócili i być może przyznałby im rację), ale równie dobrze wiedział, że nie w tym tkwi jej potęga. Zarówno on, jak i miliony czytelników na całym świecie są wdzięczni za przejrzysty i łatwo przyswajalny styl, charakterystyczny dla bestsellerów. „Starcie królów” zawiera wszystko, co powinna mieć książka zarażająca chęcią do czytania praktycznie każdego, kto po nią sięgnie. Przy jej lekturze wydawało mu się, że każdy inny sposób zagospodarowania wolnego czasu byłby jego stratą.
Chciałby również zachęcić do obejrzenia serialu HBO „Gra o tron” (gdzie już sama czołówka powoduje u niego dreszcz podniecenia), ale dopiero po lekturze książki. To zawsze niezwykła satysfakcja skonfrontować swoje wyobrażenie prozy z wizją innych, szczególnie tak udaną. Drugi sezon serialu już został zapowiedziany na wiosnę 2012.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.