Dodany: 30.08.2015 20:14|Autor: dot59
Reminiscencje pozlotowe
Wygląda na to, że jesteśmy z Miciusiem pierwszymi osobami, które dotarły po zlocie do domu. Z żalem opuszczaliśmy Sandomierz zaraz po śniadaniu, ale ze względu na różne uwarunkowania zawodowe i rodzinne inaczej się nie dało. W pisaniu relacji nie jestem mistrzem, wolę to zostawić komuś, kto ma większą werwę i poczucie humoru, więc sama tylko podsumuję krótko swoje wrażenia.
Jak zwykle zlot trwał stanowczo za krótko; wiem, że to głupio brzmi w ustach osoby, która się pierwsza z niego urwała, ale punktem odniesienia do tego "za krótko" jest sytuacja pożądana, a nie realna. Moim marzeniem jest zlot trwający tydzień - żeby nie trzeba było żałować, że chcąc w ciągu 2 dni pozwiedzać okolicę i podtrzymać więzi międzyludzkie zaniedba się jednego na niekorzyść drugiego albo odwrotnie - i możliwość wzięcia w tym celu urlopu bez żadnego wypraszania, wymuszania, poczucia winy z tytułu zostawienia koleżanki samej na "gospodarstwie" itd. Ale to chyba nie w tym życiu...
Jak zwykle, z kilkoma osobami nie udało mi się zamienić ani zdania poza przywitaniem i pożegnaniem. Opanowały mnie z tego tytułu kosmiczne wyrzuty sumienia, bo jako reprezentantka ekipy weteranów powinnam szczególnie zadbać o to, żeby nikt się nie czuł pomijany i odsuwany na bok. Mam nadzieję, że nikt nie myśli, że go celowo zignorowałam, ale gdyby jednak, to przepraszam, że dałam powód do stworzenia takiego wrażenia i dodaję słowo honoru, że do głowy by mi nie przyszło nie odezwać się do kogoś dlatego, że jest na zlocie pierwszy raz, że jest dwa razy ode mnie młodszy, innej płci albo z innego regionu. Po prostu czasem tak wychodzi: zagada się człowiek z kimś, z kim ma wspólną pasję pozabiblionetkową, po dwóch godzinach intensywnej konwersacji orientuje się, że jeszcze nie rozmawiał z połową ludzi, więc zmierza w kierunku grupki zawierającej kilkoro z nich. Mijając po drodze inną grupkę, słyszy ożywioną dyskusję, w której pada tytuł ulubionej/nielubianej książki, nazwisko ulubionego/nielubianego pisarza czy jakieś inne hasło wywoławcze, nakazujące mu się natychmiast przyłączyć do rozmowy. Przyłącza się i po kolejnej godzinie zdaje sobie sprawę, że nadal nie dotarł tam, gdzie zamierzał. W międzyczasie grupki zdążyły się przetasować i pech chce, że akurat ta, obok której właśnie przechodzi, a w której znowu nie ma nikogo z osób docelowych, roztrząsa właśnie kwestię przewagi czytników nad ksiązką papierową, no i jak tu się nie odezwać, skoro jest się użytkownikiem takowego? I tak dalej, i tak dalej...
Pomijając wspomniane wyrzuty sumienia, wróciłam naładowana ogromną ilością pozytywnej energii oraz zaledwie umiarkowanie obładowana książkami (TYLKO 10 pożyczek! Do tego 4 własne oddane i 1 zakupiona w sandomierskiej księgarni. Aha, i jeszcze 1 zdobyta przez Miciusia jako członka drużyny tegorocznych wicemistrzów Dixita). Po drodze zdążyliśmy jeszcze odbyć mikro-podróż sentymentalną, przejeżdżając przez rajski ogród mojego dzieciństwa - miejscowość Nowy Korczyn w powiecie buskim -i odebrać skrzynkę jabłek od ciotki. Zanim się zabiorę do ich przetwarzania, chyba zapuszczę oko w którąś pożyczkową lekturę...