Dodany: 22.12.2012 15:45|Autor: Bloom
Widmo postmodernizmu - Bruno Schulz
Niewielu jest pisarzy, którzy tak mnie odrzucają przez wikłanie swoich opowieści w misternie tkane pajęczyny metafor, ale i tak fascynujących przez to, co można odkryć, kiedy pozrywa się te pajęczyny. Drohobycki twórca, autor dwóch tomów opowiadań, czterech opowieści rozproszonych, kilkunastu szkiców, artykułów i recenzji, jest jednym z nich.
Antynomie te – czyli przerzucanie się od fascynacji do nienawiści i zmęczenia – najlepiej oddają trudny styl pisarza. Schulz jednak celowo buduje swój świat w taki sposób. Chce pokazać jego głębie, niezmierzoność i niepoznawalność. Jednostka zostaje rzucona w skomplikowane labirynty i próbuje się w nich poruszać. Zresztą warto postawić pytanie, jaki naprawdę jest świat Schulza? Czy wszystko, co opisał, działo się naprawdę, a ewentualne luki w pamięci autor wypełnił niebanalną wyobraźnią? Absolutnie nie, byłby wtedy tylko odtwórcą, który nudę własnych przeżyć maskuje skomplikowaniem. W takim wypadku za całym rozgałęzionym konstruktem kryłaby się pustka.
Moim zdaniem wszystkie opowiadania rozegrały się w głowie Schulza. To jego wyobraźnia jest konstrukcją o wielu odnogach, często mrocznych. Pamięć, w której dochodzi do wymieszania wszystkiego. Tutaj może pomóc uznanie Wyobraźni za Dom, który, niczym umysł, ma swoje rzadziej i częściej przemierzane korytarze, pomieszczenia jasne, będące w ciągłym użytkowaniu, ale i pokoje zamknięte dla potencjalnych gości, w których meble przykryto tkaniną.
Wyobraźnia–Dom. A jak Schulz mebluje wolną powierzchnię? Kompletuje starocie i miesza style. Stawia obok siebie greckie rzeźby, historie mitologiczne i biblijne, opowieści aktualne (jak ta o cudownym środku na porost włosów czy wszechobecnym i wszechwładnym Franciszku Józefie), wrażenia płynące z obserwacji zjawisk atmosferycznych („Wichura”), sny… Schulzowski amalgamat niezwykle fascynuje, ale niemałego trudu wymaga odczytanie, zinterpretowanie i połączenie składników. Jerzy Jarzębski we wstępie do zbioru Schulza pisał, że autor i odbiorca zamieniają się w kucharzy, wrzucających produkty do wielkiego kotła i mieszających. Znów powraca pytanie – po co to wszystko? Schulz sprawia wrażenie porażonego niezbadaną głębią świata, zagubionego w nim niczym bohaterowie Kafki. Dlatego stara się uczynić rzeczywistość nieco bardziej komfortową, nadaje jej znamiona mitu (czyli – jak pisali Jarzębski i sam Schulz – dochodzi do mityzacji rzeczywistości). Autor twierdzi, że wszelkie historie są odbiciem przeszłości, a nawet – że historia wciąż krąży dookoła, stawiając ludzi współczesnych w mitycznych sytuacjach i wyborach.
W tym miejscu należy wspomnieć o kolejnym niezwykle istotnym dla zrozumienia Schulza symbolu – Księdze. Księga nie jest ani Biblią, ani Torą, ani żadną inną świętą księgą jakiejkolwiek religii. Księga jest początkiem, pierwszym tekstem, z którego czerpiemy do dzisiaj. Wszystko, co nastąpiło po Księdze, stanowi powtórkę. Księga to źródło mityzacji rzeczywistości. Wniosek? Księga – Pierwotny Tekst, reszta – byt intertekstualny, nawiązujący, powtórzony. O intertekstualnym, uwspółcześnianym i uzwyczajnianym wpływie Księgi na mityzowanie najlepiej świadczy niniejszy fragment:
„Tę historię przeczytałem przez ramię Adeli i nagle tknęła mnie myśl, od której uderzenia stanąłem cały w płomieniach. Toż to była Księga, jej ostatnie stronice, jej nieurzędowy dodatek, tylna oficyna pełna odpadków i rupieci! Fragmenty tęczy zakręciły się w wirujących tapetach, wyrwałem z rąk Adeli szpargał i głosem odmawiającym mi posłuszeństwa wyzionąłem: - Skąd wzięłaś tę książkę?
- Głupi - rzekła, wzruszając ramionami - przecież ona leży tu zawsze i co dzień wydzieramy z niej kartki na mięso do jatek i na śniadanie dla ojca...”*.
Jest jeszcze jeden, istotny dla postmodernistycznego wystroju Domu Schulza element. Tandetne manekiny, marne kopie rzeczywistości (pojawiające się w wielu opowiadaniach). Manekiny są efektem twórczych zapędów człowieka, który, chcąc naśladować Boga, uzyskuje jedynie puste kukły, wypełnione trocinami i słomą, nie autentyczną duszą.
Inna myśl – konstrukcja obu cykli opowiadań. Pierwszy, „Sklepy cynamonowe”, koncentruje się na postaci ojca, na poły realnego i nierzeczywistego, obiektu fascynacji narratora (Józefa, ale pewnym jest, że to tylko maska Schulza). Odkrywanie świata oczyma dziecka, zafascynowanie rzeczywistością, postać ojca – oto główne tematy pierwszego zbioru. Drugi, „Sanatorium pod Klepsydrą”, nie ma tak zwartej budowy, ale kontynuuje myśl „Sklepów cynamonowych”. Dotyczy raczej świetności i schyłku rodziny, Józia, jego ojca. Przypomina tym wcześniejszych „Buddenbrooków” Tomasza Manna, a także może stanowić świetny obiekt porównania z późniejszym utworem Gabriela Márqueza. Mam tu na myśli „Sto lat samotności”, opowieść o świetności i upadku pewnej rodziny, z silnym mityzowaniem rzeczywistości.
Można tropić i szukać dalej, ale nie to jest moim celem. Trzy składniki – labiryntowość rzeczywistości, Księga i jej intertekstualna otoczka oraz manekiny – świadczą o ponowoczesnym myśleniu Schulza, który jakby przeczuwał niepokoje współczesnego człowieka. Jego hermetyczność jest zamierzona. Kilkanaście opowiadań stawia go na równi chociażby z Kafką. Warto czytać, ale należy przygotować się na dłuższą, jednocześnie męczącą i fascynującą podróż z Schulzem. „W imię Boże tedy – wsiadamy i odjazd!”**.
---
* Bruno Schulz, „Opowiadania. Wybór esejów i listów”, oprac. Jerzy Jarzębski, wyd. Ossolineum, 1989, s. 110.
** Tamże, s. 120.
[Tekst opublikowałem wcześniej na swoim blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.