Wielka powieść, która przynajmniej na połowie swych stron wywołuje raczej irytację niż zachwyt. I to nie na zasadzie "blokowego czytania", ot teraz mamy 10 genialnych stron, ale następne 20 jest zepsutych, więc można je pominąć, nie, to się zdarza w ramach jednego rozdziału (a często są one króciutkie), czasem wręcz strony. I jest to irytacja zarówno fabularna, jak i literacka. Pojawiają się chwyty rodem z podrzędnego, acz popularnego romansu, partie nużące moralnie, a od niektórych fraz aż bolą zęby i jako, że tłumaczem jest Maciej Świerkocki, jest to najpewniej "zasługa" autora.
I nadal jest to powieść wielka.
I nie chodzi tylko o ciężar tematu, o wstrząsający opis obozowego życia w Syjamie w roku 1943, te wszystkie niezborności (pozorne?) składają się w fascynującą panoramę życia ludzkiego na przestrzeni pół wieku, te powtórzenia literackie i nie tylko literackie, finalnie jakoś odświeżają formułę współczesnej powieści, brzmią mocno, poruszają i, niech będzie, zachwycają. Efekt ten zostaje osiągnięty przez powrót, do zgranego wydawałoby się, artystycznie, a jakoś i moralnie (bo tyle razy już przetwarzanego, czasem przez ludzi o niejasnych intencjach), motywu drugowojennych przeżyć.
Zaskoczenie wynika częściowo z naszej, polskiej i europejskiej, nieznajomości realiów drugiej wojny światowej w Azji Południowo-Wschodniej. Oczywiście wiemy z grubsza co i kiedy się tam wydarzyło, oglądaliśmy przecież filmy i czytaliśmy książki, jednak nie jest to tak naprawdę część naszego kulturowego DNA, nie nasze, częściej, zasługi, absolutnie ni nasze winy. Flanagan piszący o wojnie z perspektywy Australii nie tylko posługuje się innym zestawem faktów, ale też obrazowo narzuca trochę inną interpretację wydarzeń.
Pokłóciłem się ze znajomym. O to, czy "Ścieżki północy" są bardziej literaturą miłosną czy obozową? On, ku mojemu zadziwieniu, się skłaniał ku pierwszej opcji. No dobrze, Jego prawo. Dla mnie najmocniejszym akcentem są jednak partie poświęcone stricte budowie odcinka tzw. Kolei Birmańskiej przez 1000 osobowy oddział australijskich żołnierzy pod dowództwem młodego lekarza Dorrigo Evansa, którego losy stanowią oś powieści. Z kilku względów faceta trudno ocenić, i to jeden z wielkich atutów "Ścieżek", bo przy - muszę powtórzyć - pewnym powtórzeniu motywów (brzmi strasznie w kontekście ludobójstwa) Flanagan potrafi nadać swym opowieściom (pytaniom, wątpliwościom?) dodatkowych odcieni, niejednoznaczności. Częściowo osiąga to dzięki fascynującym portretom postaci pobocznych, trochę złośliwie mógłbym napisać, że im krócej opisuje danego bohatera, tym lepszy efekt osiąga.
Flanagan podejmuje zresztą spore ryzyko, bo skrótowo, ale i niejednoznacznie opisuje też oprawców. I to jeden z nich, wiele lat po wojnie, wypowiada może i kluczową kwestię utworu (s. 412):
"Obchodzi ich tylko to, co robiliśmy z jeńcami wojsk sprzymierzonych. (...) Bo żeby wieszać nas [Japończyków uznanych za zbrodniarzy wojennych - dopisek mój] za nich, a nie za to, co robiliśmy z tymi chinalami. Naprawdę, tego nie potrafię zrozumieć. W każdym razie wydaje mi się, że coś tu jest nie tak."
Te słowa może i niepokoją najbardziej. Bo Flanagan, opierając się na wspomnieniach ojca przecież, z jednej strony stara się przywrócić "jednostkową" pamięć o tragedii chłopców z Australii, z drugiej cały czas wie jak wybiórcza jest wspólna pamięć. W tym wypadku Zachodnia. I ta demaskacja nie jest oskarżeniem, raczej smutną refleksją.
Dalej nie wiem jak ze sporej dozy irytacji powstała wielka powieść.
Ale tak jest.
---
Ścieżki północy (
Flanagan Richard)
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.