Dodany: 24.09.2016 11:20|Autor: ilia
Dwie biblionetkowiczki ze Śląska poznają Bieszczady
EPA (Ela) i ja postanowiłyśmy obejrzeć sobie tę część naszego pięknego kraju, której jeszcze nie znamy, czyli Bieszczady. Słowo się rzekło, nadszedł czas realizacji. I tak, pięknego słonecznego dnia, mniej więcej w środku września 2016 r. zapakowałyśmy manatki do samochodu i wyruszyłyśmy po przygodę. Ela dzielnie prowadziła, a ja z mapą w ręku wraz z panią z GPS-u pilnowałyśmy, aby jechać tą trasą, którą obrałyśmy.
Pogodę, to chyba sobie zamówiłyśmy. Cały czas było tak gorąco, jak czasami bywa w lecie. Opaliłyśmy się podczas wędrowania po górach, można nawet powiedzieć, że niektóre części naszego ciała słońce nie tyle opaliło, co przypiekło na mocno czerwony kolor.
Na bazę wybrałyśmy Ustrzyki Górne. Dojechałyśmy tam bieszczadzką drogą południową, mniej uczęszczaną, bardzo widokową i często bardzo krętą. Za Duklą skręciłyśmy w stronę granicy i jechałyśmy przez Wisłok Wlk., Komańczę, Cisną, Wetlinę. Zatrzymywałyśmy się parę razy i zbaczały z trasy, aby m.in. obejrzeć cerkwie. Jedna z nich, drewniana, bardzo ładna, znajdowała się w Turzańsku - miałyśmy farta, była otwarta i można było zobaczyć wnętrze, druga w Smolniku, murowana i niestety zamknięta.
W Ustrzykach Górnych mieszkałyśmy w hotelu PTTK, który z zewnątrz wyglądał jak zbudowany w kapitalizmie, a wewnątrz jak w PRL-u. Kontrast był dosyć wyraźny. Nasz pokój nr 13, na parterze od strony północnej, był ciemny jak nora i suche ubrania robiły się wilgotne, a wilgotne od potu po wędrówce w górach nie chciały schnąć. Trochę rekompensowała to restauracja hotelowa, gdzie można było dobrze zjeść.
Całe szczęście, że była piękna pogoda i nie musiałyśmy siedzieć w pokoju, tylko zaraz po śniadaniu wyruszało się w góry. Oczywiście nie schodziłyśmy całych Bieszczad, jednak przeszłyśmy całą Połoninę Caryńską, całe Bukowe Berdo z wejściem od Wołosatego, a zejściem w Pszczelinach (Widełki) - to był maraton! oraz trasę z Ustrzyk Górnych przez Szeroki Wierch na najwyższy szczyt Bieszczad Tarnicę z zejściem do Wołosatego.
Bieszczady nas zachwyciły, zwłaszcza te połoniny. Piękne krajobrazy, widoki zapierające dech w piersiach. Ela fotografowała jak szalona. Zrobiła chyba z "milion" zdjęć, ja trochę mniej, no może ze "sto tysięcy" :)
Zdziwiły mnie dwie rzeczy. Pierwsza - która może być chlubą Bieszczad - że jest tam tak czysto. Nie zauważyłam nigdzie na trasach, ani jednego papierka, butelki, czy puszki, nie widziałam ŻADNEGO porzuconego śmiecia. Dlaczego w innych turystycznych miejscach tak nie jest?
Druga sprawa - mnóstwo turystów, a przecież właściwie było już po sezonie. Na przykład w Polańczyku nie mieli widokówek, nie dowieźli, bo już po sezonie, a w Komańczy nie można było wypić kawy, czy coś zjeść, gdyż wszystko było zamknięte.
I nie chodzi mi o tych turystów spacerowych - starszych emerytów, tylko o tych na szlakach, gdzie byli i młodzi, i studenci, i ludzie w średnim wieku i też starsi. Na niektórych trasach wędrowało mniej ludzi np. na Bukowym Berdo, ale na innych było ich zatrzęsienie, aż za dużo.
W związku z tymi tłumami, powstał problem z noclegami, gdyż w tym hotelu PTTK, gdzie miałyśmy wcześniejszą rezerwację, nie było już miejsca na nasz ostatni nocleg. Myślałyśmy, że na miejscu, już w Bieszczadach coś się znajdzie. Obdzwoniłyśmy wiele hotelików i pensjonatów, ale nigdzie nie było nic wolnego. Dopiero we wsi Łodyna koło Ustrzyk Dolnych, w sumie już na pogórzu, mieli wolny pokój.
Tym samym, o jeden dzień skróciło się nasze chodzenie po górach. Czas ten przeznaczyłyśmy na całodzienną wycieczkę samochodową pętlą bieszczadzką i drogą wokół Jeziora Solińskiego. Pojechałyśmy z Ustrzyk Górnych na północ, przez Lutowiska, Czarną, Polańczyk (tam się zatrzymałyśmy) do Soliny i Ustrzyk Dolnych. Jadąc z Polańczyka zjechałyśmy z trasy, do Hoczwi, gdzie znajduje się autorska galeria sztuki bieszczadzkiego artysty Zdzisława Pękalskiego.
Dłuższy postój miałyśmy w Solinie, tam przespacerowałyśmy się deptakiem usytuowanym na górze zapory wodnej. Ela mniej już fotografowała, za to ja robiłam zdjęcie za zdjęciem, urzeczona iskrzącą się w słońcu wodą Jeziora Solińskiego. Później zatrzymałyśmy się w Uherce Mineralne, gdzie jest browar "Ursa Maior" produkujący lokalne, bieszczadzkie, niepasteryzowane piwa o różnorodnych smakach i ciekawych nazwach jak na przykład: Rzeźnik, Royzbawiony, Deszcz w Cisnej, Dwa Misie, Renegat, które można kupić na wynos lub delektować się nimi na miejscu.
Po ostatnim postoju w Ustrzykach Dolnych, gdzie zjadłyśmy pysznego pstrąga, dotarłyśmy w końcu do naszego noclegu w sielskiej-anielskiej, czyściutkiej wsi Łodynie, w Gościńcu "Dębowa Gazdówka". Ale byłyśmy zaskoczone kiedy weszłyśmy do naszego pokoiku. Był śliczny! W porównaniu do tej nory z Ustrzyk Górnych, to jak niebo, a ziemia.
Ta "Dębowa Gazdówka" nadawałaby się świetnie na zlot biblionetkowy. Dużo miejsc noclegowych, dobre jedzenie, obok domu rozległy teren trawiasty, krąg ogniskowy, duży zadaszony bar na świeżym powietrzu, foteliki pod parasolami, miejsca zabawy dla dzieci. Wewnątrz dwóch budynków salon z kominkiem, duża sala jadalno-restauracyjna. Blisko do Jeziora Solińskiego, po którym można popływać rowerami wodnymi, stateczkami; blisko do tej Bieszczadzkiej Wytwórni Piwa "Ursa Maior"; trochę dalej, ale mniej niż godzinę drogi samochodem, do bazy wypadowej w góry, czyli Ustrzyk Górnych.
Jednak wszystko co przyjemne kończy się, więc nasze poznawanie Bieszczad też dobiegło końca. Wracałyśmy drogą północną. Z Ustrzyk Dolnych przez Lesko, Sanok, Rymanów, Krosno, Jasło. Ta droga nie była już tak interesująca jak ta południowa. Dużo samochodów, widoki już nie tak ładne, słowem - wróciłyśmy do "cywilizacji".
I tak skończyła się nasza bieszczadzka przygoda. Zostały niezapomniane wspomnienia i mnóstwo zdjęć.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.