Porcja grudniowych lektur (prócz recenzowanych):
Potworny regiment (
Pratchett Terry)
(4,5)
Mistrz Terry w usposobieniu ekstremalnie pacyfistycznym (popieram!). „Potworny regiment” to mega-drwina z wojska, wojen i mechanizmów do nich doprowadzających. Zanosiło się na 5-5,5, ale pod koniec akcja trochę straciła tempo, a fabuła się rozmyła.
Kolaże / Collages (
Szymborska Wisława)
(4)
Twórczość plastyczna noblistki to raczej dowcip sytuacyjny – pomysłowy i zabawny, choć nie zawsze dający się zrozumieć przez kogoś, dla kogo nie był przeznaczony – niż sztuka. Obejrzeć można, ale w odróżnieniu od wierszy niewiele zostanie w pamięci.
Czarny Anioł: Opowieść o Ewie Demarczyk (
Kuźniak Angelika,
Karpacz-Oboładze Ewelina)
(4)
Generalnie nie jestem zwolennikiem pisania biografii osób żyjących. Ale w tym przypadku mamy do czynienia z historią kogoś, kogo od lat ludzkie oko nie widziało – artystki o wspaniałym głosie, której oszałamiająca kariera zakończyła się poróżnieniem się z każdym praktycznie, z kim miała coś wspólnego, i kompletnym odcięciem się od świata. Żadnych wspomnień. Żadnych wywiadów. Żadnego publicznego wystąpienia, nie w sensie powrotu na estradę, ale pokazania się gdzieś w sklepie, kawiarni, domu wczasowym. Dlaczego właściwie, nie bardzo wiadomo, bo część osób, które ją w tamtych czasach znały, nie chce mówić, część wie tyle samo, co zbierające materiał dziennikarki, a relacje tych, którzy i chcą, i – jak się zdaje – coś wiedzą, są niespójne. Prawda, że jak na swoje czasy była ogromnie wymagająca, i co do warunków występu, i co do współpracy z akompaniatorami. Ale przecież dzisiejsze gwiazdy nie takich cudów sobie życzą, a jakoś mimo wszystko z estrady nie schodzą. Ani też te, którym – jak jej – nie powiodło się w życiu osobistym. Jedna wielka zagadka, której autorkom rozwikłać się nie udało. Widać jednak, że się starały.
Zaginięcie (
Mróz Remigiusz (pseud. Løgmansbø Ove))
(3,5)
Immunitet (
Mróz Remigiusz (pseud. Løgmansbø Ove))
(4)
Dwie pozostałe części cyklu z Chyłką i Oryńskim z konieczności czytałam w niewłaściwym porządku, dopiero teraz dowiadując się, co właściwie sknociła bohaterka, że ją wylano z prestiżowej kancelarii. No, niestety, nie da się ukryć, że sknociła, choć sprawę zaginięcia kilkuletniej dziewczynki, o której zamordowanie oskarżono jej rodziców, rozwiązała bez pudła, wyręczając policję. „Zaginięcie” jednak wyszło autorowi jakoś słabiej, chyba głównie ze względu na trochę przerysowane postacie klientów Chyłki i rozwlekającą się drugą połowę akcji.
„Immunitet” jest bliższy jakością dwóm pozostałym tomom. Tym razem Joanna i Kordian usiłują pomóc jej koledze ze studiów, jednemu z najmłodszych sędziów Trybunału Konstytucyjnego, którego oskarżono o morderstwo. Sebastian zarzeka się, że nawet nie znał ofiary i nie mógł być w określonym czasie na miejscu przestępstwa. Pozostali sędziowie wydają się jednak przekonani o jego winie, a im głębiej Chyłka i Oryński zagłębiają się w sprawę, tym trudniej im znaleźć argumenty na korzyść obrony… Joanna jest w coraz gorszej kondycji psychicznej; próba poradzenia sobie z nałogiem spełza na niczym, wyspowiadanie się przed Kordianem z traumy z dzieciństwa też jej niewiele pomaga, a jemu czyni w głowie zamęt (między innymi, choć nie wyłącznie, za pomocą sugestywnych cytatów z piosenek Iron Maiden). A niespodzianka, jaką jej los szykuje na finał, pozostawia czytelnika z, trywialnie mówiąc, opadniętą szczęką… (ale zarazem daje pewność, że będzie jakiś ciąg dalszy!).
Czarownik Iwanow (
Pilipiuk Andrzej (pseud. Olszakowski Tomasz))
(4)
Z prozy Pilipiuka chyba emanują jakieś niezupełnie naturalne moce, bo na zdrowy rozsądek powinnam po przeczytaniu takiej porcji być dobrze wkurzona i zdegustowana (przecież nie znoszę ani czarnego, ani nazbyt przaśnego humoru!), a tymczasem … no, przyznaję, że się ubawiłam i zrelaksowałam, czyli jednak lektura wywiązała się ze swoich zadań. Upolowany po sporej przerwie drugi tom opowieści o Jakubie Wędrowyczu składa się z czterech normalnej długości opowiadań i jednego (tytułowego) tekstu, który właściwie mógłby być samodzielną powieścią. W kolejności, w jakiej są zamieszczone w zbiorze:
- „Hiena” – akcja toczy się we wczesnym PRL-u (dokładnie kiedy, dowiadujemy się kilkadziesiąt stron później, znajdując w „Czarowniku Iwanowie” informację, pozwalającą dokładnie ustalić rok). Wędrowycz niestrudzenie unieszkodliwia domniemane wampiry i duchy metodami znanymi sprzed kilku wieków. Niestety, jedna z prób okazuje się fatalną pomyłką, wynikłą nie z jego winy.
-„Czarownik Iwanow” – trzydzieści parę lat później w okolicy pojawia się ciemna siła, uosabiana przez tajemniczego osobnika, który, jak się okazuje, jest czarownikiem (potężnym!), związanym z dawno zapomnianym kultem bóstwa-niedźwiedzia. Do walki z nim stają: Wędrowycz i wysłannik Watykanu, egzorcysta (w odróżnieniu od Wędrowycza, licencjonowany) Herberto de Saleta. W działaniu mniej lub bardziej skutecznie przeszkadzają im funkcjonariusze wiadomych organów na czele z posterunkowym Birskim (notabene w pewnym momencie podaje on swój wiek: „A ja żyję trzydzieści lat…” – jak to więc możliwe, że już w „Hienie” ścigał Wędrowycza? Chyba, że w zdaniu „gra w kotka i myszkę, którą [Jakub] prowadził z trzecim już pokoleniem wojsławickich stróżów prawa” należy „pokolenie” rozumieć nie tylko w sensie ogólnym – w końcu ten zawód też może przechodzić z ojca na syna?), a pomagają – studentka Monika, zbierająca materiały do pracy magisterskiej, oraz klacz Marika.
- „Bestia” – Jakub próbuje żeglugi śródlądowej, nie wiedząc, że w rzece grasuje niebezpieczne zwierzę, które uciekło przewoźnikom.
- „Mięcho” – nie ma to jak dziadek-emeryt! Jakub, będąc z wizytą u syna, ofiaruje się nie tylko przyprowadzić wnuka ze szkoły, ale i przyrządzić obiad. I trochę przesadza z metodą zdobycia surowca…
- „Kocioł” – Jakub dzieli los paru legendarnych złoczyńców, których – jak głoszą podania – diabli wzięli żywcem do piekła. Lecz w odróżnieniu od tamtych on jest przygotowany na wszystko…
Pośmiać się można, zwłaszcza z tych fragmentów, w których jest pięknie skarykaturowana prowincjonalna polska rzeczywistość.
Kot Bob i ja: Jak kocur i człowiek znaleźli szczęście na ulicy (
Bowen James)
(4)
Opowieść o tym, jak przygarnięty z ulicy kot zmienił ludzkie życie (a konkretnie, doprowadził bezrobotnego muzyka do wyjścia z alkoholowo-narkotykowego uzależnienia) – i tematyką, i stylem narracji podobna do „Kociej magii” Galaxy’ego. Wybitne dzieło literackie to nie jest, ot, zwykła, poprawnie napisana historia z życia wzięta, ale ciepła i sympatyczna.
Kuchnia polska według Pawła Małeckiego: Słodka (
Małecki Paweł) (4)
Kuchnia polska według Karola Okrasy: Słona (
Okrasa Karol) (3)
Obie książki ciekawe do przejrzenia i estetycznie wydane, chociaż za dużo w nich zdjęć autorów (w „Słonej” Okrasa pojawia się coś koło 15 razy, nie licząc tych, na których widać same ręce + produkty spożywcze); a wystarczyłoby przecież jedno czy dwa…). Jeśli chodzi zaś o same przepisy – gdyby ktoś się z nich chciał nauczyć gotowania polskich potraw, niech raczej sięgnie po klasykę w stylu Szymanderskiej, bo tu znajdzie głównie obmyślone przez mistrzów i ich gości wariacje na temat tychże potraw, często mocno udziwnione. Ze słodkościami Małeckiego jest trochę lepiej, natomiast jak chodzi o konkretne dania Okrasy, spora część z nich też jest… słodka, ponieważ ten wirtuoz rondla uwielbia do wszystkiego pakować miód, cukier i suszone owoce (wątróbki w miodzie, kaczka w glazurze z powideł, uda gęsie w sosie z czarnych porzeczek, kotlety mielone z karpia z suszonymi żurawinami w sosie na bazie miodu, zupa grzybowa z żurawinami…), a jeśli coś przypadkiem z natury jest słodkie i przez większość ludzkości jadane na słodko, zrobić woltę o 180 stopni i dołożyć słonego, na przykład podać zupę owocową z tłuczonymi ziemniaczkami omaszczonymi boczkiem. Lubi też łączyć dwa produkty o smakach na tyle wyrazistych, że normalnie najlepsze są same w sobie, z neutralnymi dodatkami (babka ziemniaczana z kaszanką, zupa grzybowa na zakwasie z pieczonym dorszem, zupa szczawiowa na gęsinie). I w dodatku w przepisy i wstępy do rozdziałów wkradło się parę błędów: zupa z czosnku niedźwiedziego przybrana jest, zamiast – jak w przepisie – listkami tegoż, zielem wyglądającym jak nać marchewki, zaś perliczka wg mistrza Okrasy jest … ptaszyną, o której „ludowa piosenka opowiada, że uciekała w proso”[123]. Coś się może z tej całości wybierze, ale zdecydowanie nie będzie to moja ulubiona książka kucharska.
Gdy mrok zapada (
Horst Jørn Lier)
(4)
Porządny, choć przykrótki (206 stron, co w porównaniu z pozostałymi częściami serii, liczącymi sobie pod 364 do 400 stron, wygląda dość mizernie) kryminał, w którym czas cofa się do momentu, gdy William Wisting, ojciec niespełna rocznych bliźniaków, od niedawna pracuje w odpowiedniku naszej komendy dzielnicowej. Seria kradzieży pojazdów i napad na bank mieszczą się w zakresie jego zwykłej służbowej aktywności, ale rozwiązanie tajemnicy zabytkowego samochodu wydobywa na jaw jego potencjał śledczego. Efekt widzimy w wydanych do tej pory tomach 6-10.
Moc wyzwolona (
Williams Sean)
(3,5 )
Kolejna, dopadnięta po dłuuugiej przerwie książeczka z cyklu „Gwiezdnych Wojen”, z akcją usytuowaną w czasie – podobnie jak „Łotr 1”, którego miałam przyjemność niedawno obejrzeć – tuż przed „Nową Nadzieją”. Zastanawiałam się, czy przypadkiem nie wykorzystano jej jako kanwy filmowego scenariusza, ale nie, choć pewne podobieństwa są: jedną z dwojga głównych bohaterów jest dziewczyna (o takich samych inicjałach: w książce Juno Eclipse, w filmie Jyn Erso), której matka zginęła, stając po stronie powstańców przeciw Imperium, a ojciec jest inżynierem w służbie Imperatora; statek, który pilotuje, nosi nazwę „Cień Łotra”; Gwiazda Śmierci właśnie jest w budowie. Na scenie pojawiają się także późniejsi przywódcy Sojuszu, senatorowie: Mon Mothma i Bail Organa; na chwilę ukazuje się też Leia wraz z osobistym asystentem w postaci robota R2D2. Po lekturze można już precyzyjnie umiejscowić ten epizod w czasie: musi on się rozgrywać przed „Łotrem 1” (którego, o ile udało mi się zorientować, w postaci książkowej chyba nie ma), bo Sojusz dopiero zostaje zawiązany. Historia nieźle opowiedziana, konflikty psychologiczne Juno i Starkillera (którego prawdziwe imię poznajemy dopiero po dłuższym czasie) przekonujące, choć trochę im brakuje do tego, by – jak w przypadku Anakina/Vadera – mogły potrząsnąć emocjami czytelnika; tym, co nie do końca mnie przekonało, jest kwestia użycia Mocy przez tego ostatniego (biorąc pod uwagę, co potrafi zrobić z przedmiotami materialnymi, bije na głowę Vadera i może nawet samego Imperatora…). Jak większość książek z tej serii, nie jest to ambitna literatura, ale niejaką przyjemność sprawić może.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.