Dodany: 19.09.2017 19:31|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Ludzka skaza
Roth Philip

6 osób poleca ten tekst.

Gdy człowiek człowiekowi gawronem...


Zraziwszy się do Rotha po próbie przeczytania „Kompleksu Portnoya”, całe lata podchodziłam do niego jak pies do jeża, po czym, poszukując fragmentu do jednego z moich konkursów, natrafiłam na „Nemezis”; a ponieważ z zasady nie wstawiam do konkursu książek nieocenionych, wypadało do niej jednak zajrzeć. Skutek był taki, że w ciągu kilku lat przeczytałam pięć powieści tego autora, żadnej nie oceniając niżej niż na 5. Ostatnia wpadła mi w ręce „Ludzka skaza”, będąca, podobnie jak niemal wszystkie inne utwory Rotha, gorzko-ironiczną refleksją na temat kondycji moralnej i dylematów egzystencjalnych amerykańskiego społeczeństwa z drugiej połowy XX i początków XXI wieku. Tak jak w „Amerykańskiej sielance”, i nie tylko w niej, narratorem jest tu starzejący się pisarz Nathan Zuckerman; czasem podkreślając swoją rolę, czasem znikając w tle, raz relacjonując wydarzenia najnowsze, raz wracając w przeszłość – opowiada on tragikomiczną (z przewagą jednak tragedii) historię pewnego nauczyciela akademickiego, którego całe dorosłe życie było jedną wielką maskaradą.

Bo Coleman Silk urodził się jako ktoś z góry naznaczony odmiennością, niby powszechną dla miejsca, gdzie przyszedł na świat i gdzie żył – nie tylko miasteczka, skąd pochodzili jego rodzice, nie tylko miasta, w którym zamieszkali, ale całego kraju, mierzącego wzdłuż i wszerz tysiące mil, liczącego miliony ludności – niemniej wcale nie wszędzie akceptowaną. Natura uczyniła jednak w jego stronę drobny gest, który ułatwił mu wypowiedzenie pierwszego kłamstwa – a potem następnych kłamstw, a potem słów, z których powstał nieprzekraczalny mur między Colemanem a jego matką i bratem – później zaś umożliwił losowi okrutne zadrwienie z tego człowieka, przez kilkadziesiąt lat uchodzącego za innego, niż był w rzeczywistości. Cóż to za przewrotna, bezsensowna ironia – żeby Silka, właśnie Silka, który jako pierwszy postarał się o zatrudnienie czarnoskórego wykładowcy na zarządzanym przez siebie wydziale i dbał o jego rozwój naukowy, posądzać o rasizm tylko dlatego, że w stosunku do dwojga studentów – bo ani razu nie zjawili się na jego zajęciach – użył określenia "zmory" (w znaczeniu: widma, duchy), przez przypadek będącego również slangowym równoważnikiem "czarnuchów" (dodajmy, że nie tylko, bo także i "szpiegów")! Większość ogólnie dostępnych słowników języka angielskiego pierwszego z tych dodatkowych znaczeń nie podaje. Tym razem Silk więc na pewno nie kłamał, twierdząc, iż nie miał pojęcia o "drugim dnie" użytego określenia; w końcu jego dziedzina to filologia klasyczna, dyscyplina tak daleka od wszelkich dialektów i slangów, jak tylko można sobie wyobrazić! Gdyby chociaż raz widział na oczy tę nieszczęsną pannę Cummings, która się poczuła dyskryminowana! Ale nie widział, podobnie jak większość wykładowców prowadzących inne kursy, bo "przyczyną jej niepowodzeń w nauce był rasizm emanujący z białych profesorów, który peszył ową studentkę do tego stopnia, że nie miała odwagi pokazać się na żadnych zajęciach"*.Tak czy owak, lawina ruszyła. Przeciw Silkowi wystąpili praktycznie wszyscy koledzy z wydziału, nawet ów Herb Keble, którego faworyzowanie stanowiło oczywiste zaprzeczenie rasizmu dziekana. Ta atmosfera skandalu i wzajemnej szarpaniny – bo Coleman absolutnie nie zamierzał się ukorzyć i przepraszać nieznanych mu osób za obrażenie ich słowem, w jakim tylko one same doszukały się innego znaczenia – tak źle wpłynęła na zdrowie jego żony Iris, że ta, doznawszy wylewu, zmarła. I oto ledwie ucichł hałas spowodowany jego odejściem z uczelni, były dziekan znów staje się powodem zgorszenia maluczkich (a zwłaszcza... pewnej wykładowczyni, miotającej się między chęcią bycia osobą ze wszech miar nowoczesną i wyzwoloną a staroświeckim pragnieniem znalezienia ciepłej przystani u boku jakiegoś atrakcyjnego, choćby nawet sporo starszego, mężczyzny). Nawiązuje bowiem romans z młodszą o połowę sprzątaczką, półanalfabetką o niepewnej, ale dość mrocznej przeszłości. U boku Faunii czuje się sobą, bez potrzeby udawania i odpowiadania na kłopotliwe pytania. Niestety, w ten sposób nadeptuje na odcisk i własnym dzieciom, i jeszcze komuś. A to nie pozostanie bez reperkusji...

Przegryzając się przez opowieść Zuckermana, relacjonującą dzieje Silka wśród mnóstwa dygresji (na przykład w postaci podsłuchiwanego przez byłego dziekana dialogu młodych wykładowców, omawiających w niewybrednych słowach seksualną wpadkę prezydenta Clintona) i wątków pobocznych (z których najmocniejszym, najbardziej dramatycznym jest historia Lesa, wręcz kliniczne studium ciężkiego przypadku PTSD – a zarazem potępienie amerykańskiego militaryzmu, skazującego na podobny los setki młodych ludzi, z ochotą spieszących spełniać swój obowiązek wobec ojczyzny... nawet jeśli to obowiązek strzelania do bezbronnych wieśniaków z innego kontynentu, którzy jako żywo nigdy nie przepłyną oceanu, by dotknąć stopami brzegu owej zagrożonej krainy), czytelnik może sobie stawiać dziesiątki pytań.

Pierwsze i najważniejsze: czy aby na pewno homo sapiens ma prawo uważać się za najmądrzejsze spośród żywych stworzeń – skoro, tak samo jak wspomniane gdzieś w połowie opowieści gawrony, rzucające się bez miłosierdzia na pobratymca naznaczonego "ludzką skazą" – gotów jest zadziobać, zaszczuć, rozerwać na strzępy każdego, kto w jakiś sposób wykroczy poza... no właśnie, poza co? bo przecież ani poza prawo, ani poza tak zwane uniwersalne przykazania moralne. Co komu do tego, że para ludzi stanu wolnego, choćby jak najbardziej niedobranych pod względem wykształcenia i pozycji społecznej, pragnie ze sobą spędzać wolny czas, uwzględniając przy zagospodarowaniu tego czasu wzajemny pociąg erotyczny? Drugie: gdzie leży granica między rzeczywistą "poprawnością polityczną" (zakładając, że tym nieco przesadnym określeniem nazwiemy naturalną dbałość o nieużywanie w kontaktach z innymi ludźmi słów i kontekstów ewidentnie obraźliwych) a głupotą? Trzecie: czy warto za pomocą kłamstwa – albo choćby tylko przemilczenia – poprawiać sobie życie, zwłaszcza wiedząc, iż podtrzymanie tej iluzji będzie groziło skrzywdzeniem kogoś albo wręcz zadaniem mu bólu?

I mylilibyśmy się sądząc, że Roth podaje na tacy odpowiedź na każde z tych pytań. Nie, to byłoby za proste, pisarz nawet nie daje czytelnikowi złudzenia, że poznał całą prawdę o każdej z opisywanych postaci. Tak jak w życiu – tyle wiadomo o drugim człowieku, ile można się domyślić z jego zachowania, z tego, co powiedzą o nim inni i on sam; ale przecież trzy osoby biorące udział w tym samym zdarzeniu potrafią je zapamiętać na trzy różne sposoby, a im więcej ludzi, tym więcej tych cząstkowych prawd… Jedno wszakże nie ulega wątpliwości: tej prozy nie da się przeczytać, nie będąc zmuszanym do myślenia. I choć jest ona trudna, choć czasem trzeba jakieś zdanie czytać przez kilka minut, by nie przepuścić zawartej w nim myśli, to satysfakcja z lektury pozostaje pełna.


---
* Philip Roth, „Ludzka skaza”, przeł. Jolanta Kozak, wyd. Wydawnictwo Literackie, 2017, s. 32.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1344
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: