Dodany: 16.10.2019 17:10|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Miłość nie potrzebuje słów


Niektórzy pisarze mają pecha, żyjąc w takich, a nie innych czasach. Powszechna kontestacja wszystkiego, co powstało w krajach bloku wschodniego pomiędzy końcem II wojny światowej a upadkiem muru berlińskiego sprawia, że opublikowane u nas w tamtych latach powieści Magdy Szabó – stanowiące, nawiasem mówiąc, gdzieś jedną piątą jej twórczości (pisała dużo i prawie do samej swojej śmierci w roku 2007) – kurzą się na bibliotecznych półkach. A nie powinny, i to nie tylko dlatego, że pisarka wcale nie należała do orędowników panującego ustroju i w jego najgorszym okresie była represjonowana – na to zważać nie trzeba i nie należy, bo biografia samego twórcy w ogóle nie powinna grać roli w ocenie jakości literatury – lecz dlatego, że jest to proza świetna i artystycznie, i psychologicznie, głęboka, dojrzała, bez względu na to, czy adresowana do młodzieży, czy do doświadczonych życiem dorosłych.
Świadczy o tym i zawartość wypożyczonej właśnie przeze mnie, a wcześniej od dawna nietykanej ręką czytelnika powieści „Powiedzcie Zsófice…”.

Wspomniana w tytule postać jest jedenastoletnią dziewczynką, zaś sam tytuł – słowami, jakie zdążył wypowiedzieć jej ojciec, nim zabił go atak serca. Zsófi ma nadzieję, że ta wiadomość dla niej miała ciąg dalszy, a ten pozna, gdy uda się jej odnaleźć pacjenta, który był w gabinecie ojca w chwili jego śmierci. Jest koniec lat 50. XX wieku, więc nikt jeszcze nie słyszał o czymś takim jak RODO; wystarczy, że dziewczynka poprosi, a pielęgniarka z przychodni, znająca ją od chwili, gdy „była jeszcze w pieluszkach”[1], znajdzie stosowne informacje. Trudniejszy okazuje się dalszy ciąg. Dużo trudniejszy, ponieważ Zsófika jest „tchórzliwa, nieśmiała, niezdarna i niezaradna”[2]: jedyną osobą na świecie, której nie bała się i nie wstydziła o nic pytać czy prosić, był właśnie ojciec. Bo już nie matka, oschła, nerwowa, nigdy nieokazująca zadowolenia z tego, co jej jedyne dziecko mówi i robi, i nie ciotka, siostra ojca, tak do niego niepodobna – rozpaplana, na przemian narzekająca na męża i wychwalająca pod niebiosa córkę, rówieśnicę Zsófi. Wsparciem w takich wypadkach bywają babcie czy dziadkowie, ale rodzice ojca najwyraźniej nie żyją, jak można wnioskować z jednego ze wspomnień, i rodzice matki pewnie też, choć nie jest to bezpośrednio powiedziane (gdyby żyli i na przykład przebywali za granicą, pewnie byłaby gdzieś o nich wzmianka), tak więc tu na nikogo Zsófika nie może liczyć. Także na jedyną kuzynkę, która jest chwilowo nieobecna, ale nawet gdyby była w domu, to i tak jest zbyt wzorowa, by się angażować w cokolwiek, czego nie zatwierdzą dorośli, i „zawsze jest zajęta tylko sobą”[3]. Przyjaciółkę Zsófi ma tylko jedną, ale akurat są wakacje, a poza szkołą zakazano im się spotykać, nie dlatego, żeby któraś z nich zrobiła coś złego, tylko dlatego, że Dóra ma nieszczęście być siostrą pewnej młodej kobiety, która wprowadziła spory zamęt w życie ciotki Kató i wuja Kálmána. Więc Zsófika musi sobie radzić sama. A odnalezienie tajemniczego – wciąż tajemniczego, choć, jak się okaże, nie tak zupełnie obcego – pana Istvána okaże się dopiero początkiem ciągu nieprzewidzianych zdarzeń, do których, być może, wcale by nie doszło, gdyby każdy zaangażowany w tę całą historię umiał się skutecznie komunikować z innymi ludźmi. Ale z drugiej strony, czy wtedy wydarzyłoby się aż tyle dobrych rzeczy?...

Taka historia, oparta na archetypowym wręcz motywie szczerego, ufnego dziecka, budzącego ciepłe uczucia w sercu kogoś ciężko doświadczonego przez życie i z tego powodu sprawiającego wrażenie niezdolnego do współczucia i miłości (pamiętamy przecież i „Małego lorda”, i „Pollyannę”, i „Szaleństwa panny Ewy” czy „Pannę z mokrą głową”), to gotowy scenariusz do wzruszającego obrazu kina familijnego, w którym najbiedniejsi i najbardziej opuszczeni zyskują pocieszenie i opiekę, a ci, którzy kogoś świadomie czy nieświadomie skrzywdzili, nabierają rozumu i odkupują wszystkie swoje winy w dwójnasób albo znikają z horyzontu.

Tyle, że w żadnym kinie familijnym nie zobaczy się tak wnikliwej i przejmującej analizy postaci i łączących je relacji. Bo tu fabuła jest dla autorki ledwie pretekstem, jakby ogromną sztalugą, na której zawisły naszkicowane sylwetki kilkunastu osób, a z każdą scenką, z każdą myślą lub wypowiedzią którejś z nich jej wizerunek staje się barwniejszy, głębszy, bogatszy; skończone, stworzą nie tylko zbiór portretów, lecz wielowymiarową mozaikę, z której wyłoni się poruszająca opowieść o różnych obliczach miłości, różnych sposobach przeżywania strat i rozczarowań, różnych metodach szukania drogi do innego człowieka i o tym, jak bardzo zmienia się każdy człowiek, każde zdarzenie, jeśli spojrzymy na niego lub na nie z innej perspektywy.

Popatrzmy na Judit, matkę Zsófiki. Z jednej strony – trudno nie współczuć młodej wdowie, która tak nagle została sama z dzieckiem, z jedną pensją zamiast dwóch i wszystkimi tego konsekwencjami: koniecznością zamiany mieszkania, zrezygnowania z usług pomocy domowej i zajęcia się czynnościami, których do tej pory ani ona, ani córka nie wykonywały. A z drugiej – jakie to przykre, kiedy się widzi, że ona, nafaszerowana pedagogicznymi teoriami, zupełnie własnego dziecka nie rozumie i nawet nie próbuje zrozumieć, nie stara się znaleźć tego klucza do duszy Zsófiki, który najwyraźniej znał mąż i którego z coraz większym powodzeniem poszukuje Marta, jej dawna szkolna koleżanka, a teraz wychowawczyni małej! Więc może rzeczywiście jest tak, jak myśli Marta (której autorka użyczyła własnego nazwiska), że Judit już na zawsze pozostanie „tą samą Judit Papp, która zawsze umiała lekcje od początku do końca i od końca do początku, pisała najładniejsze wypracowania o wiośnie, ponieważ przeczytała wszystkie wiersze Goethego i Heinego, fachową książkę z dziedziny meteorologii i wielką »Botanikę«, tylko nigdy w maju nie była w lesie i właściwie nie znała zapachu konwalii”[4]?

A Marta, czy na pewno „nie ma żadnych ambicji, zupełnie jak Zsófika”[5], jeśli nie w smak jej praca w Instytucie Pedagogicznym, a zamiast tego woli wynajdywać indywidualne sposoby nakładania uczniom do głowy zjawisk fonetycznych, zastanawiać się, czemu jedno tak, a inne inaczej reaguje na ten sam tekst i martwić się, „jak można pokierować losami dzieci, jeżeli ich życie jest funkcją życia dorosłych”[6]?

A stary István (no, nie taki znów stary, ma dopiero sześćdziesiąt dwa lata, ale tym, co go dotknęło, mógłby paru dziewięćdziesięciolatków obdzielić i jeszcze by zostało…) – czy naprawdę taki z niego nieczuły ordynus, skoro „umie tylko drzeć się, nic dziwnego, że dzieci przed nim uciekają i drżą na jego widok”[7]? W takim razie jakim cudem nagle stać go na oświadczenie, że za Zsófikę „włożyłby swoją starą rękę do ognia”[8], a potem na gest, na jaki nie potrafiło się zdobyć żadne z biologicznych rodziców Dory?

I jeszcze Hellerowie; zdawałoby się, że połączyła ich wielka miłość, bo zostali parą, gdy Kató była nastolatką, ale małżeństwo kompletnie wyprało ich związek z romantyzmu: on ma dość gderania, ona tego, że on coraz częściej wymyka się z domu, on szuka pociechy w ramionach uroczej (i przedsiębiorczej, bardzo przedsiębiorczej!) młodej rozwódki, ona usiłuje go zatrzymać krzykiem, a żadnemu z nich nie przychodzi do głowy, że jeśli nawet nie rozumie tego wszystkiego ich własna córka, to może zrozumieć inne dziecko i spróbować katastrofie zapobiec…

Gdyby miarą jakości literatury miała być ilość zużytych przy czytaniu chusteczek… cóż, wtedy przy „Powiedzcie Zsófice…” musiałabym wyjść z oceną poza skalę… Biorąc pod uwagę jedynie walory obiektywne, do szóstki też brakowało niewiele – przeszkodził mi właściwie tylko jeden mankament konstrukcyjny, mianowicie znajdujący się na początku rozdział zatytułowany „Koniec powieści”, złożony z kilku urzędowych pism, adresowanych do postaci, których w tym momencie jeszcze nie znamy. Jest to, rzecz jasna, logiczne, bo w tym momencie spodziewamy się, że teraz nastąpi historia, która nam objaśni, jak doszło do powstania tych dokumentów; logiczne, ale trochę rozczarowujące, bo tego, o czym się dowiadujemy z ostatniego z nich, lepiej byłoby wcześniej nie wiedzieć – niespodzianka na zakończenie byłaby wówczas o wiele większa i przyjemniejsza.

Ale w dalszym ciągu jest to powieść świetna – mądra, głęboka, wzruszająca i przy tym bardzo, bardzo dobrze napisana. Jak każdy z utworów Szabó, których już tak niewiele zostało mi do przeczytania…

[1] Magda Szabó, „Powiedzcie Zsófice…”, przeł. Andrzej Sieroszewski, wyd. Czytelnik, 1964, s. 201.
[2] Tamże, s. 290.
[3] Tamże, s. 72.
[4] Tamże, s. 33.
[5] Tamże, s. 33.
[6] Tamże, s. 280.
[7] Tamże, s. 203.
[8] Tamże, s. 318.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 490
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: