Dodany: 15.03.2020 11:45|Autor: UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki

Kilka dni z życia niepokonanej „Mewy”


recenzent: Dorota Tukaj

Kiedy mam do czynienia z książką, która ma format niewiele większy od kieszonkowego kalendarza, a grubość nawet mniejszą, w dodatku nienajdrobniejszą czcionką, ze sporymi pustkami i marginesami, i w związku z tym daje się przeczytać szybciej, niż jeden numer kolorowego czasopisma, zawsze się zastanawiam, czy czytałam krótką powieść, czy długie opowiadanie. Granice między tymi formami zdają się nader umowne: w różnych miejscach można spotkać różne normy, wyrażane w różnych jednostkach – raz są to strony (a strona stronie przecież nierówna!), raz wyrazy czy znaki (to chyba najbardziej obiektywna miara, choć ze względów praktycznych dla czytelnika raczej nieprzydatna, bo jeszcze nie spotkałam kogoś, kto by zliczał znaki w papierowym egzemplarzu). Ktoś gdzieś napisał, że opowiadanie powinno się dać przeczytać w jedno popołudnie. Ba, ale jeśli ktoś szybko czyta, a nie ma innych zajęć, to jest w stanie w jedno popołudnie przeczytać i kilkusetstronicową powieść, w której dzieje się mnóstwo rzeczy na przestrzeni wielu tygodni czy wielu lat. A moja ostatnia lektura na stu paru niedużych stroniczkach opowiada wydarzenia, które rozegrały się w ciągu ledwie kilku dni…

Te kilka dni to początek lutego 1959 roku, kiedy islandzki trawler „Mewa” wraz z kilkoma innymi jednostkami, wracając z łowisk pomiędzy Grenlandią a Labradorem, natrafił na wyjątkowo niekorzystne warunki atmosferyczne. Lód pokrył wszystko, co na zewnątrz – relingi, schodki, pokład, jego usuwanie zajmowało załodze prawie cały czas, a na domiar złego rozpętał się sztorm. Na pomoc z zewnątrz nie można było liczyć, bo wszystkie statki przebywające się w okolicy znalazły się w takim samym położeniu; każda z załóg walczyła o przetrwanie, nie mając nawet stałego kontaktu radiowego z pozostałymi, a cóż dopiero możliwości zbliżenia się i czynnego wsparcia towarzyszy niedoli. „Mewa” ocalała, choć nie wszystkim było to dane. To właściwie cała fabuła, nie licząc paru retrospekcji, przybliżających wcześniejsze koleje losu bosmana i młodego majtka Lárusa; chociaż nie, „koleje losu” to za wiele, to po prostu króciutkie naświetlenie: kim byli, jakie okoliczności poprzedzały ich zaokrętowanie. I tyle. Cała reszta to opowieść o pracy na rybackim statku, o sposobach walki z lodem, utrzymania się na pokładzie mimo wichury i olbrzymich fal, o wspólnej pracy i wspólnej niepewności jutra, ba, najbliższej godziny.

Można by ją wziąć za reportaż, z taką dokładnością i znajomością rzeczy opisuje środowisko statku i działania podejmowane przez załogę. Tym bardziej, że narracja od czasu do czasu zmienia się z trzecio- na pierwszoosobową, tak jakby opowiadający, choć nie miał takiego zamiaru, od czasu do czasu mimowolnie zdradził się, że nie jest kimś, kto zna sprawę tylko z cudzej relacji: „wreszcie dotarli na łowiska (…) kapitan kazał im klarować trały (…). Marynarze widzieli wielki klucz mew (…)” i nagle „w okolicy przebywało więcej islandzkich jednostek (…) utrzymywaliśmy z nimi kontakt radiowy”[1]. Po kilku stronach ta osobista perspektywa znika, by powrócić dopiero w ostatnich odsłonach, gdy już wiadomo, że rejs zakończył się pomyślnie, i subtelnie podsunąć czytelnikowi podpowiedź, kim jest narrator: „Ponieważ jestem imiennikiem statku, postanowiłem przypomnieć tamte dni”[2].

Ale tak czy inaczej, nie jest to dokument, nie jest też osobiste wspomnienie autora, który w omawianym czasie był małym dzieckiem. A mimo to uderza żywość relacji, zdaje się wręcz niemożliwe, by była ona pisana z wyobraźni. Wiemy jednak, że to kreacja literacka – bardzo udana kreacja, poczynając od pomysłu, poprzez umiejętność budowania napięcia i nakreślenia dosłownie w paru zdaniach wyrazistych portretów postaci, o których tak niewiele wiemy, aż po kształtny język, w którym harmonijnie współgra fachowa terminologia marynistyczna z prostotą scen walki o przetrwanie i dyskretną poetyckością przewijających się w tle opisów przyrody. Przyjemnie się czyta tak dopracowany tekst – choć korekcie wymknęły się pojedyncze literówki, na przykład „za archipelagiem majaczyły czarne pisaki Islandii”[3].

I nie ma tu znaczenia, czy jest on maksi-opowiadaniem, czy mini-powieścią; ważne, że dowodzi, iż współczesna literatura nie ogranicza się do portretowania paskudnych stron ludzkiej natury, że potrafi nawet o dramatycznych chwilach opowiadać w sposób wyważony, bez uciekania się do zasypywania czytelnika turpistycznymi obrazami i potokami wulgaryzmów. A w każdym razie potrafią niektórzy jej przedstawiciele, w tym nieznany u nas szerzej islandzki prozaik, z którego twórczością, jak się zdaje, warto się zapoznać.

[1] Einar Kárason, „Sztormowe ptaki” , przeł. Jacek Godek, wyd. WUJ, 2019, s. 15.
[2] Tamże, s. 121.
[3] Tamże, s. 77.


Tytuł: Sztormowe ptaki
Autor: Einar Kárason
Tłumaczenie: Jacek Godek
Wydawnictwo: WUJ 2019
Liczba stron: 128

Ocena: 4,5/6

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 350
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: