Tu marcowe lektury, które mi się nie zmieściły w recenzjach:
Powróćmy jak za dawnych lat... czyli Historia polskiej muzyki rozrywkowej: Lata 1900-1939 (
Michalski Dariusz)
(4,5),
Piosenka przypomni ci... czyli Historia polskiej muzyki rozrywkowej: Lata 1945-1958 (
Michalski Dariusz)
(4)
Jest to olbrzymia kopalnia informacji, wsparta solidną bibliografią, ale z lekka chaotyczna i męcząca. Temat przedstawiony jest w postaci serii opowieści o poszczególnych artystach/zespołach, toteż zdarza się, że na ten sam fakt czy cytat natrafia się trzykrotnie – przy kompozytorze, autorze tekstu i wykonawcy – albo że w historię jednej osoby wplecione są bez specjalnego wyodrębnienia życiorysy 2 innych, na przykład głównego konkurenta danego muzyka czy piosenkarza, albo jego krótkotrwałego scenicznego partnera, który z jakiegoś powodu nie nazbierał tylu sukcesów, żeby starczyło na osobny rozdział. W części pierwszej, tej przedwojennej, zdjęcia nie zawsze pasują do fragmentu tekstu, który im towarzyszy; z jednej strony trudno się temu dziwić, bo zważywszy ówczesne możliwości techniczne, nie zawsze było realne udokumentowanie jakiegoś występu, a z tego, co udokumentowano, sporo wszak uległo zniszczeniu podczas wojny – z drugiej zaś nie jest przecież powiedziane, że mając do dyspozycji pięć fotosów z jednego filmu jako cały materiał dotyczący danego artysty, trzeba zamieścić wszystkie: lepiej dać jeden czy dwa, ale we właściwym miejscu, niż trzy pozostałe wlepiać na przykład przy opisie jego powojennej kariery na obczyźnie. W części drugiej, obejmującej pierwszych 13 lat po wojnie, powtarzają się niektóre informacje z części pierwszej, a dodatkowo dla mnie osobiście była jakoś mniej ciekawa: niewiele z tego okresu pochodzi muzyki, która by mi przypadała do gustu, a historie orkiestr jazzowych już szczególnie mnie nużyły (ale zdaję sobie sprawę, że miłośnik tego gatunku może mieć inne zdanie).
Te drobne minusy nie zmieniają faktu, że autor wykonał ogromną pracę, a czytelnik, nawet już nieco zorientowany w temacie, znajdzie tu mnóstwo szczegółów, na które gdzie indziej mógł nie natrafić.
Brewiarz śródziemnomorski (
Matvejević Predrag)
(5)
Na „Brewiarz śródziemnomorski” polowałam od jakichś dziesięciu lat, słusznie podejrzewając, że ktoś, kto napisał „Inną Wenecję”, również w innych swoich dziełach posługuje się tak bogatym, kunsztownym, urzekającym językiem, i że śródziemnomorska tematyka nie omija – bo jakżeby mogła? – rodzinnego kraju autora, do którego żywię ogromny sentyment. Wreszcie znalazłam go w bibliotece… i pierwsze wrażenie koszmarnie zepsuły mi ślady działalności jakiegoś wandala, który bez skrępowania używał ołówka, podkreślając i zakreślając pojedyncze słowa i całe fragmenty, a nie dość tego, zagryzmolił wyklejkę i marginesy niektórych stron chaotycznymi, koślawymi notatkami. Na szczęście znudził się dość szybko, a może po prostu na pierwszych czterdziestu paru stronach znalazł wszystko, czego potrzebował do pracy czy seminarium; gdyby tak miał wyglądać cały egzemplarz, chyba bym oddała książkę nieczytaną… Ale wracając do rzeczy, „czym właściwie jest ta książka”[6]? Brewiarzem – nie, co najwyżej metaforycznie, bo modlitwy jako takiej tu ani na lekarstwo, choć trudno się oprzeć wrażeniu, że autor traktuje Morze Śródziemne i jego wybrzeża jako swego rodzaju przedmiot czci. W przedmowie powiada Claudio Magris, że to „intrygujące połączenie gatunków: portolanu, leksykonu i powieści-eseju”[6]. Co to portolan, musiałam sprawdzić w słowniku, a po sprawdzeniu i tak jedynie doszłam do wniosku, że musiała to znów być figura metaforyczna, bo choć „Brewiarz śródziemnomorski” zawiera liczne reprodukcje antycznych map morskich (nb. tak zminiaturyzowane, że w większości nieczytelne), to trudno go traktować jako mapę czy atlas map. Leksykon?… Może jedynie pod względem objętości zawartej tu wiedzy, ale próżno w niej szukać usystematyzowania, uszeregowania, więc gdybyśmy chcieli znaleźć jakieś konkretne hasło, trzeba by cały tekst, kartka po kartce, przerzucać. Powieść – a to już w żadnym wypadku, nie ma tu ani fabuły, ani postaci, które by się pojawiały na dłużej niż jeden akapit (a i tych niewiele), ani w ogóle nawet śladu fikcji. Esej, owszem – z elementami reportażu (stąd wspomniane postacie), gawędy historycznej, geograficznej, lingwistycznej. Dla mnie ta ostatnia okazała się najbardziej interesująca, prowadząc mnie przez nazwy własne i pospolite, z których część znałam, ale do tej pory nie zastanawiałam się nad ich etymologią, inne zobaczyłam po raz pierwszy, tym ciekawsze więc było wyśledzenie ich powiązań z językiem łacińskim/włoskim, greckim, tureckim. Styl i język – przeurocze, erudycja – imponująca, i tylko szkoda, że trzeba było taką książkę czytać, siedząc w czterech ścianach setki kilometrów na północ od opisywanych miejsc, a nie na przykład podróżując statkiem ze Stambułu do Marsylii…
Zwierzyniec (
Bralczyk Jerzy)
(6)
Cóż to za delicja! Łączy w sobie dwie bliskie mi dziedziny – przyrodę i lingwistykę – w sposób nieopisanie wdzięczny, a przy tym zilustrowano ją przepięknymi rycinami, niby ze starej książki przyrodniczej. Zawartą w niej wiedzą można się delektować niczym jakąś rzadką słodkością, otwierając ją na wyrywki i dowiadując się na przykład, na jakie zwierzę Słowacy mówią „medvedík čistotný”, a Włosi „orsetto lavatore”; czy piżmoszczur jest szczególnym gatunkiem szczura i co oba mają wspólnego z jaszczurem; czy nazwa łasicy pochodzi od łasuchowania, czy od łaszenia się; dlaczego francuskich następców tronu nazywano delfinami; w jakim kraju i z jakiego powodu łapówkę określano omówieniem „sowa fruwa!”; które zwierzę nazywa się prawie identycznie w kilkunastu językach europejskich (autor podaje osiem, ja odkryłam jeszcze cztery inne), należących do czterech różnych grup językowych… i można by tak bez końca, nie wspominając nawet o przysłowiach, porzekadłach czy powiedzonkach w rodzaju „zabierać się jak pies do jeża”, „jedna jaskółka wiosny nie czyni”, i popkulturowych odniesieniach, z których najprześliczniejszym jest, rzecz jasna, „Dzieci lubią misie. A misie - lubią dzieci”. Już dawno takiej frajdy z czytania nie miałam!
Dżuma (
Camus Albert)
(powt.; ocena bez zmian)
Lektura wybrana pod impulsem chwili, dla przypomnienia sobie, co się dzieje, kiedy człowiek staje w obliczu niewidzialnego gołym okiem wroga, którego skutki działania może co najwyżej złagodzić, ale nie zwalczyć. Pomijając fakt, że bohaterowie "Dżumy" funkcjonowali w epoce, której realia były dla nas nie do przyjęcia (to dziś nie do wyobrażenia, że utknąwszy, jak Rambert, w zamkniętym mieście, nie miałoby się w ogóle kontaktu z bliskimi, którzy są jakieś 2000 kilometrów dalej, albo że tak jak Rieux, wysłało się ciężko chorą żonę na leczenie i nie da się nawet dowiedzieć, jak się ona czuje, a telegram o jej śmierci dostaje się, gdy już jest pochowana? Horror!) – to cała reszta jest czystą prawdą o ludzkich zachowaniach. W dodatku spisaną pięknym językiem.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.