Dodany: 31.03.2020 21:37|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czytatnik: Czytam, bo żyję

Czytatka-remanentka III 20


Tu marcowe lektury, które mi się nie zmieściły w recenzjach:

Powróćmy jak za dawnych lat... czyli Historia polskiej muzyki rozrywkowej: Lata 1900-1939 (Michalski Dariusz) (4,5), Piosenka przypomni ci... czyli Historia polskiej muzyki rozrywkowej: Lata 1945-1958 (Michalski Dariusz) (4)
Jest to olbrzymia kopalnia informacji, wsparta solidną bibliografią, ale z lekka chaotyczna i męcząca. Temat przedstawiony jest w postaci serii opowieści o poszczególnych artystach/zespołach, toteż zdarza się, że na ten sam fakt czy cytat natrafia się trzykrotnie – przy kompozytorze, autorze tekstu i wykonawcy – albo że w historię jednej osoby wplecione są bez specjalnego wyodrębnienia życiorysy 2 innych, na przykład głównego konkurenta danego muzyka czy piosenkarza, albo jego krótkotrwałego scenicznego partnera, który z jakiegoś powodu nie nazbierał tylu sukcesów, żeby starczyło na osobny rozdział. W części pierwszej, tej przedwojennej, zdjęcia nie zawsze pasują do fragmentu tekstu, który im towarzyszy; z jednej strony trudno się temu dziwić, bo zważywszy ówczesne możliwości techniczne, nie zawsze było realne udokumentowanie jakiegoś występu, a z tego, co udokumentowano, sporo wszak uległo zniszczeniu podczas wojny – z drugiej zaś nie jest przecież powiedziane, że mając do dyspozycji pięć fotosów z jednego filmu jako cały materiał dotyczący danego artysty, trzeba zamieścić wszystkie: lepiej dać jeden czy dwa, ale we właściwym miejscu, niż trzy pozostałe wlepiać na przykład przy opisie jego powojennej kariery na obczyźnie. W części drugiej, obejmującej pierwszych 13 lat po wojnie, powtarzają się niektóre informacje z części pierwszej, a dodatkowo dla mnie osobiście była jakoś mniej ciekawa: niewiele z tego okresu pochodzi muzyki, która by mi przypadała do gustu, a historie orkiestr jazzowych już szczególnie mnie nużyły (ale zdaję sobie sprawę, że miłośnik tego gatunku może mieć inne zdanie).
Te drobne minusy nie zmieniają faktu, że autor wykonał ogromną pracę, a czytelnik, nawet już nieco zorientowany w temacie, znajdzie tu mnóstwo szczegółów, na które gdzie indziej mógł nie natrafić.

Brewiarz śródziemnomorski (Matvejević Predrag) (5)
Na „Brewiarz śródziemnomorski” polowałam od jakichś dziesięciu lat, słusznie podejrzewając, że ktoś, kto napisał „Inną Wenecję”, również w innych swoich dziełach posługuje się tak bogatym, kunsztownym, urzekającym językiem, i że śródziemnomorska tematyka nie omija – bo jakżeby mogła? – rodzinnego kraju autora, do którego żywię ogromny sentyment. Wreszcie znalazłam go w bibliotece… i pierwsze wrażenie koszmarnie zepsuły mi ślady działalności jakiegoś wandala, który bez skrępowania używał ołówka, podkreślając i zakreślając pojedyncze słowa i całe fragmenty, a nie dość tego, zagryzmolił wyklejkę i marginesy niektórych stron chaotycznymi, koślawymi notatkami. Na szczęście znudził się dość szybko, a może po prostu na pierwszych czterdziestu paru stronach znalazł wszystko, czego potrzebował do pracy czy seminarium; gdyby tak miał wyglądać cały egzemplarz, chyba bym oddała książkę nieczytaną… Ale wracając do rzeczy, „czym właściwie jest ta książka”[6]? Brewiarzem – nie, co najwyżej metaforycznie, bo modlitwy jako takiej tu ani na lekarstwo, choć trudno się oprzeć wrażeniu, że autor traktuje Morze Śródziemne i jego wybrzeża jako swego rodzaju przedmiot czci. W przedmowie powiada Claudio Magris, że to „intrygujące połączenie gatunków: portolanu, leksykonu i powieści-eseju”[6]. Co to portolan, musiałam sprawdzić w słowniku, a po sprawdzeniu i tak jedynie doszłam do wniosku, że musiała to znów być figura metaforyczna, bo choć „Brewiarz śródziemnomorski” zawiera liczne reprodukcje antycznych map morskich (nb. tak zminiaturyzowane, że w większości nieczytelne), to trudno go traktować jako mapę czy atlas map. Leksykon?… Może jedynie pod względem objętości zawartej tu wiedzy, ale próżno w niej szukać usystematyzowania, uszeregowania, więc gdybyśmy chcieli znaleźć jakieś konkretne hasło, trzeba by cały tekst, kartka po kartce, przerzucać. Powieść – a to już w żadnym wypadku, nie ma tu ani fabuły, ani postaci, które by się pojawiały na dłużej niż jeden akapit (a i tych niewiele), ani w ogóle nawet śladu fikcji. Esej, owszem – z elementami reportażu (stąd wspomniane postacie), gawędy historycznej, geograficznej, lingwistycznej. Dla mnie ta ostatnia okazała się najbardziej interesująca, prowadząc mnie przez nazwy własne i pospolite, z których część znałam, ale do tej pory nie zastanawiałam się nad ich etymologią, inne zobaczyłam po raz pierwszy, tym ciekawsze więc było wyśledzenie ich powiązań z językiem łacińskim/włoskim, greckim, tureckim. Styl i język – przeurocze, erudycja – imponująca, i tylko szkoda, że trzeba było taką książkę czytać, siedząc w czterech ścianach setki kilometrów na północ od opisywanych miejsc, a nie na przykład podróżując statkiem ze Stambułu do Marsylii…

Zwierzyniec (Bralczyk Jerzy) (6)
Cóż to za delicja! Łączy w sobie dwie bliskie mi dziedziny – przyrodę i lingwistykę – w sposób nieopisanie wdzięczny, a przy tym zilustrowano ją przepięknymi rycinami, niby ze starej książki przyrodniczej. Zawartą w niej wiedzą można się delektować niczym jakąś rzadką słodkością, otwierając ją na wyrywki i dowiadując się na przykład, na jakie zwierzę Słowacy mówią „medvedík čistotný”, a Włosi „orsetto lavatore”; czy piżmoszczur jest szczególnym gatunkiem szczura i co oba mają wspólnego z jaszczurem; czy nazwa łasicy pochodzi od łasuchowania, czy od łaszenia się; dlaczego francuskich następców tronu nazywano delfinami; w jakim kraju i z jakiego powodu łapówkę określano omówieniem „sowa fruwa!”; które zwierzę nazywa się prawie identycznie w kilkunastu językach europejskich (autor podaje osiem, ja odkryłam jeszcze cztery inne), należących do czterech różnych grup językowych… i można by tak bez końca, nie wspominając nawet o przysłowiach, porzekadłach czy powiedzonkach w rodzaju „zabierać się jak pies do jeża”, „jedna jaskółka wiosny nie czyni”, i popkulturowych odniesieniach, z których najprześliczniejszym jest, rzecz jasna, „Dzieci lubią misie. A misie - lubią dzieci”. Już dawno takiej frajdy z czytania nie miałam!

Dżuma (Camus Albert) (powt.; ocena bez zmian)
Lektura wybrana pod impulsem chwili, dla przypomnienia sobie, co się dzieje, kiedy człowiek staje w obliczu niewidzialnego gołym okiem wroga, którego skutki działania może co najwyżej złagodzić, ale nie zwalczyć. Pomijając fakt, że bohaterowie "Dżumy" funkcjonowali w epoce, której realia były dla nas nie do przyjęcia (to dziś nie do wyobrażenia, że utknąwszy, jak Rambert, w zamkniętym mieście, nie miałoby się w ogóle kontaktu z bliskimi, którzy są jakieś 2000 kilometrów dalej, albo że tak jak Rieux, wysłało się ciężko chorą żonę na leczenie i nie da się nawet dowiedzieć, jak się ona czuje, a telegram o jej śmierci dostaje się, gdy już jest pochowana? Horror!) – to cała reszta jest czystą prawdą o ludzkich zachowaniach. W dodatku spisaną pięknym językiem.



(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 346
Dodaj komentarz
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: