Dodany: 21.04.2020 20:23|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Jak marniało jurajskie miasto


Urodziłam się i, o ile los mi nie wykręci jakiegoś nieprzewidzianego numeru, umrę zapewne też na Śląsku. Ale poza Śląskiem leżą dwie miejscowości, z którymi mam silne powiązania rodzinne: Nowy Korczyn nad Nidą, na Kielecczyźnie, oraz Zawiercie nad Wartą… No właśnie, gdzie? Nikt spośród moich licznych wujków, ciotek, kuzynów, kolegów nigdy, przenigdy nie powiedziałby, że w Zagłębiu. Byli nawet tacy, którzy podobną supozycją czuli się wręcz dotknięci. A gdyby ich poproszono o sprecyzowanie położenia rodzinnego miasta, powiedzieliby, że „na Jurze” (Krakowsko-Częstochowskiej) – bo też istotnie, do pierwszych skałek na upartego da się dojść z centrum miasta piechotą. Trochę się więc zdziwiłam, dowiedziawszy się, że zostało ono włączone do opowieści o regionie, który w opinii samych mieszkańców zaczyna się o kilka stacji kolejowych dalej, powiedzmy, że gdzieś w Ząbkowicach. A gdy wiedziona ciekawością zaopatrzyłam się w książkę, okazało się, że „włączone” to mało: ono jest jej głównym bohaterem!

Bohaterem, dodajmy, tragicznym, który najbardziej spośród wszystkich opisywanych nie odnalazł się w nowej rzeczywistości, nie po raz pierwszy zresztą. Ten pierwszy miał miejsce na przełomie lat 20 i 30 XX wieku, a jak przebiegał, opisał dziennikarz Konrad Wrzos w zbiorze reportaży „Oko w oko z kryzysem”. Jeden z najwyższych wskaźników bezrobocia w Polsce i nędza porównywalna z tą, jakiej obrazy docierają do nas z krajów trzeciego świata: kilkunastoosobowe rodziny śpiące na podłodze w tych samych ubraniach, w których chodzą w dzień, żywiące się polewką z mąki i kartoflami ze szczyptą soli, a od święta kupujące na wszystkich ćwiartkę chleba i parę gramów herbaty, dzieci mrące jedno po drugim na niezidentyfikowane choroby (bo przecież lekarzowi trzeba by zapłacić, a czym?), jedyni żywiciele rodzin tak słabi z głodu, że gdy trafiła się okazja podjęcia pracy, ponadprzeciętnie często ulegali wypadkom, nierzadko śmiertelnym lub skutkującym trwałym kalectwem…

Potem, w ostatniej przedwojennej dekadzie, trochę się poprawiło. Po wojnie miasta będące siedzibą wielu zakładów przemysłowych przeżywały swoje złote pół wieku, bo przecież przemysł był wizytówką PRL. Zawiercie – podobnie jak wspomniane obok niego w „Ziemi jałowej” Sosnowiec, Będzin, Dąbrowa Górnicza – także. Kilkanaście szkół podstawowych, co najmniej tyleż średnich i zasadniczych (w tym kształcące we wszystkich zawodach, w których później można było na terenie miasta znaleźć zatrudnienie: hutnicze, włókiennicze, szklarskie, mechaniczne, ekonomiczne, pielęgniarskie, handlowe), przedszkola i żłobki przy każdym większym zakładzie pracy, trzy, a potem cztery kina (w jednym z nich, dysponującym odpowiednią salą, a zbudowanym jeszcze w czasach zaborów, „przynajmniej raz w miesiącu Teatr Dramatyczny z Częstochowy lub Teatr Śląski im. Wyspiańskiego wystawiały przedstawienia”[1]), porządny miejski basen, całkiem przyzwoity stadion i korty tenisowe, do tego stacja kolejowa przy trasie Gliwice-Łódź, z której pociągi „w szczycie jeździły co dziesięć minut”[2].

A potem, krótko po pierwszych wolnych wyborach, rozpoczął się upadek: przekształcenia własnościowe i stopniowe „wygaszanie” nierentownych fabryk poskutkowały bezrobociem na skalę wyższą, niż w miejscach, gdzie przemysłu było niewiele: „w maju 2013 roku bezrobocie rejestrowane w Zawierciu wynosiło 18,6 procenta”[3]. W niejednej rodzinie pracę stracili prawie równocześnie mąż i żona, rodzice i dorosłe dzieci. W takiej sytuacji – choć może nie należałoby nawet o tym wspominać, bo to przecież prawidłowość powszechnie znana – „najpierw rezygnuje się zatem z nierudymentarnej (…) potrzeby samorealizacji. A samorealizacja oznacza książki, kino, atrakcje czasu wolnego, kawiarnie i restauracje – wszystko, co za pieniądze robi się samemu lub z innymi po pracy i poza pracą. Ludzie przestają kupować książki – nie radzi sobie i upada księgarnia (niedawno w Zawierciu zamknięto „odwieczny” Dom Książki). Przestaje być ich stać na kawę i ciastko na mieście, zapraszają znajomych na neskę do domu. To stopniowy koniec kawiarni i barów, z wyjątkiem tych najtańszych, z piwem”[4]. Na ruchliwych i barwnych niegdyś ulicach zaczynają straszyć zabite deskami lub zalepione folią okna i drzwi, czasem z tabliczką „na sprzedaż”, czasem nie. W miejscu kina pojawia się tani market albo „galeria handlowa” złożona z paru sklepików z chińszczyzną. Nie byłam świadkiem tego etapu zamierania Zawiercia, przez ostatnich kilkanaście lat bywając tam parę razy w roku po parę godzin, a z racji przyczyny przyjazdu, jaką było albo odprowadzanie kolejnych krewnych na cmentarz, albo odwiedziny na tymże, rzadko mając czas na spacery po mieście. Więc piekielnie smutno mi się zrobiło, gdy czytałam tę opowieść, a wcale nie mniej przy rozdziałach poświęconych Ząbkowicom czy Będzinowi, choć akurat tam ani rodziny, ani znajomych nie miałam.

Być może autorka prezentuje nazbyt uproszczone podejście do kwestii odpowiedzialności za ten stan, wskazując, że wszystkiemu winna „trąba powietrzna balcerowiczowskiej transformacji”[5]; jak to ze zjawiskami społecznymi bywa, przyczyna jest bez wątpienia bardziej złożona. Nie znam się na ekonomii w skali makro – może rzeczywiście inaczej się nie dało? Ale niezależnie od tego, czy tak, czy nie, warto było ten proces pokazać od drugiej strony, jak to zrobiła Okraska: nie, ile na tym zyskało (albo nie straciło) państwo czy właściciele prywatyzowanych, a potem „wygaszanych” zakładów, ale, ile stracili mieszkańcy. Stracili nie dlatego, że się okazali mało elastyczni i mało pracowici, tylko dlatego, że urodzili się w złym miejscu i w złym czasie, a wobec tego wybrali zawód bez przyszłości w chwili, w której jeszcze nie mogli wiedzieć, że nie będzie miał przyszłości. A na rozdrożu znaleźli się na przykład kilka lat przed emeryturą.

Podobny ton pobrzmiewał i w reportażach Wrzosa, choć w nich więcej miejsca zajmowała analiza czynników ekonomicznych, stojących za kryzysem i z niego wynikających. Tu zaś mamy więcej obrazów, oglądanych oczyma mieszkanki regionu i najobszerniej opisanego miasta, a między obrazami przewija się trochę ludzkich historii – choć ujętych raczej syntetycznie, bez rozdrabniania na indywidualne przypadki. Czym jeszcze wygrywa autorka „Ziemi jałowej”? Stylem - to jest ten styl, który mi w literaturze faktu najbardziej odpowiada, styl, w którym wyraźnie pobrzmiewa echo polskiej szkoły reportażu na czele z ogromnie przeze mnie cenioną Małgorzatą Szejnert – i oprawą fotograficzną, o którą w dwudziestoleciu międzywojennym nie było tak łatwo, tu zaś zdjęć jest sporo, i bardzo wymownych.
Polecam każdemu wielbicielowi reportażu, za wyjątkiem tych, którym w poznawaniu historii i teraźniejszości Zawiercia, a w mniejszym stopniu paru miast Zagłębia, przeszkodzi najsłabsza nawet nuta lewicowości (pojmowanej jako ujęcie się za biedniejszymi, słabiej wykształconymi, poszkodowanymi przez okoliczności).

[1] Magdalena Okraska, „Ziemia jałowa: Opowieść o Zagłębiu”, wyd. Trzecia Strona, 2018, s. 178.
[2] Tamże, s. 37.
[3] Tamże, s. 24.
[4] Tamże, s. 45.
[5] Tamże, s. 14.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 541
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: lutek01 21.04.2020 22:37 napisał(a):
Odpowiedź na: Urodziłam się i, o ile lo... | dot59Opiekun BiblioNETki
O, coś dla mnie! Wrzucam do schowka!

Wrzos o Zawierciu pisał bardzo przejmująco (ale to bodaj jedyny fragment jego książki, który mi się podobał, reszta była strasznie nudna i przegadana). Ale tekst o biedzie w Zawierciu mu faktycznie wyszedł.

A z tym pytaniem "gdzie?" to wcale nie jest tak łatwo, zwłaszcza w tym rejonie Polski. Znam to dobrze, bo jako osobie pochodządzej z Jaworzna, obecnie w województwie śląskim, zawsze w dalszych rejonach Polski przypinano mi łatkę Ślązaka, co jest bzdurą kompletną - wystarczy popatrzeć na mapy zaborów - zachodnie rubieże Rzeczpospolitej Krakowskiej czy też Galicji, zwanej po wojnie Zagłębiem Krakowskim (dlaczego Zagłębiem, skoro to nie Zagłębie...?). W każdym razie chodziło o pas ziemi przemysłowej od Olkusza po Oświęcim z Jaworznem właśnie. No więc oburzony zawsze wyjaśniałem wszystkich, że nie pochodzę ze Śląska tylko z Małopolski, na co każdy patrzył na mnie jak na wariata, no bo jak to z Małopolski skoro w województwie śląskim... A jak do tego dodać charakterystykę geograficzną, to ani nie jest to Wyżyna Śląska, ani dolinki krasowe tak charakterystyczne dla zachodniej Małopolski. Kiedy w całym swoim zacietrzewieniu próbowałem to wszystko wyjaśnić moim znajomym ze studiów (ludzie głównie ze Śląska ale i z Małopolski), zaczęto na mnie patrzeć jak na takiego nieszkodliwego świrka i żartować, że pochodzę z Wolnego Miasta Jaworzna...
Użytkownik: Monika.W 01.05.2020 11:07 napisał(a):
Odpowiedź na: O, coś dla mnie! Wrzucam ... | lutek01
Witaj krajanie. Ja z Olkusza. I miałam to samo - z punktu widzenia Krakowa i Warszawy to miasto leży na Śląsku. I też edukowałam - że akurat z tym regionem nie ma nic wspólnego. To krótki okres gierkowskich województw, gdy Olkusz trafił do katowickiego. Bo historycznie to Małopolska, zaś po rozbiorach - Kongresówka. Ale nigdy nie Śląsk (pomimo iż bliziutko do Katowic). No ale dla tych laików Sosnowiec i Dąbrowa to też Śląsk. Obraz Olkusza utrudniał fakt, że są tam kopalnie. I na nic tłumaczenia, że to takie same kopalnie, jak w Wieliczce czy Bochni.

Zaś co do upadku miasta - Olkusz chyba wyszedł lepiej niż miasta sąsiednie. Oczywiście, że lata 90 XX wieku były straszne. Ale chyba tak samo straszne, jak średnia.

Spodobała mi się też idea - Wolne Miasto. Wolne Miasto Olkusz ma o tyle sens, że dość samodzielne było, miasto królewskie, pamiętacie Sąd 6 miast z czasów Kazimierza Wielkiego?

Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: