Dodany: 09.02.2021 20:03|Autor: dot59
A gdyby jednak mniej drastycznie?
Recenzja oficjalna PWN
Recenzent: dot59
Na „Parafila”, mimo zniechęcającego tytułu i ewidentnie niezachęcającej okładki (w kolorystyce szaro-czarno-czerwonej, przedstawiającej popiersie mocno zarośniętego mężczyzny o dość ponurym wejrzeniu, na którego twarz z lewej strony nakładają się rozbryzgi krwi, zaś w miejscu, gdzie powinna być szyja, otwiera się przestrzeń z widokiem na miejski pejzaż, złożony z dziewiętnastowiecznych kamienic) skusiłam się z powodu pierwszego słowa okładkowej noty. Brzmiało ono „Bytom”. Ponieważ miasto to jest mi wciąż w jakiś sposób bliskie, choć od dawna w nim nie mieszkam, nabrałam nadziei, że autor poprowadzi mnie śladami mordercy po tkwiących w mojej pamięci placykach i ulicach.
Okazało się jednak, że Bytom, choć istotnie jest miejscem opisanego na wstępie spektakularnego morderstwa, ma tu na tyle niewielkie znaczenie, że niełatwo nawet określić, w której dzielnicy rzecz się wydarzyła – można jedynie pośrednio wnioskować, że, skoro główny bohater ma w pobliżu przystanek autobusu jadącego w stronę Czeladzi, to musi to być gdzieś blisko dworca albo na Rozbarku – i szybko schodzi ze sceny, ustępując miejsca innym śląskim miastom i jednemu, już wspomnianemu, zagłębiowskiemu. Największa część akcji toczy się w Katowicach, tak się akurat składa, że w miejscach również dobrze mi znanych – np. w Komendzie Miejskiej Policji, mieszczącej się w tym samym kompleksie budynków, co Komenda Wojewódzka (doskonale widocznym z przelotowej trasy A4), w Galerii Katowickiej, a także w okolicy centrum handlowego Trzy Stawy i lotniska na Muchowcu. Opisy samych miejsc nie są jednak nazbyt rozbudowane, i nie jest to mankament, bo wszak przy dzisiejszych możliwościach technicznych czytelnik może sobie bez trudu nie tylko sprawdzić poszczególne lokalizacje na mapie, ale i obejrzeć z lotu ptaka, a dla przebiegu akcji na ogół nie ma to wielkiego znaczenia.
No właśnie, wracając do akcji: wspomniane morderstwo okazuje się, po pierwsze, niekoniecznie popełnione w taki sposób, na jaki z początku wyglądało, a po drugie, najwyraźniej powiązane z innym, które wydarzyło się nieco wcześniej w Katowicach. Ponieważ oględziny miejsc zbrodni sugerują, że może chodzić o udział kogoś o nietypowych upodobaniach seksualnych, prowadzącą śledztwo podkomisarz Helenę (dla znajomych Helgę) Sawicką i jej podwładnego starszego sierżanta Jana Sztyra wspomaga Witold Weiner, wykładowca kryminalistyki na UŚ, specjalizujący się w takich właśnie kwestiach. Prośba o współpracę trafiła na moment mocno dlań niefortunny: nie dość, że niedawno rozpadł się jego kilkuletni związek, to jeszcze studentka, której nie chciał zaliczyć egzaminu, oskarżyła go o molestowanie seksualne. Śledztwo z jednej strony pozwala mu na chwilę zapomnieć o czekającej go komisji dyscyplinarnej, z drugiej jednak stawia jego osobę w świetle fleszy, a bulwarowa prasa nie pominie żadnej okazji, żeby się przejechać po kimś, kto w danej chwili nie może lub nie chce się bronić, za to ma jakieś wstydliwe tajemnice, które można wywlec i rzucić na żer opinii publicznej. A Witek (głównie tak o nim pisze autor, wbrew wcześniejszej informacji, że bohater "nie lubił swojego pełnego imienia, a Witek brzmiało przedszkolnie"[1]) do świętych nie należy: zdarza mu się sięgać po z narkotyki mocniejsze niż „trawka”, korzystać z usług pań oferujących płatny seks, odwiedzać klub dla swingersów, i to bynajmniej nie w celu doskonalenia wiedzy o dziwnych zamiłowaniach erotycznych innych bywalców. Niebawem w śledztwo zostanie jeszcze wplątana Ada Białas, seksuolożka hołdująca dość kontrowersyjnym metodom terapii i najwyraźniej mająca wcześniej do czynienia z przynajmniej jedną osobą z grona podejrzanych. A do tego ewidentnie niechętna do współpracy z Helgą, która przy pierwszym kontakcie okazała się cokolwiek obcesowa… Zanim ekipa śledcza wpadnie na właściwy ślad, wydarza się jeszcze sporo, a akcja systematycznie przyspiesza, przeistaczając się w pełną emocji pogoń, w której stawką jest życie kolejnych potencjalnych ofiar…
Ani do samej akcji, ani do stylu pisania autora nie mam istotnych zastrzeżeń; w porównaniu z wieloma innymi debiutantami, w których dziełach niejednokrotnie aż się roi od błędów stylistycznych, Rojny ma pióro całkiem sprawne (jedyne, co moim zdaniem należałoby poprawić w zakresie czysto technicznym, to zastąpić „każualową”[2] marynarkę – gryzący w ucho anglicyzm – banalną „codzienną” lub „zwykłą”). Ale… czyżby zawsze musiało być jakieś „ale”? W tym przypadku jest. Bo niby można się spodziewać, że w powieści, w której głównym elementem są zbrodnie na tle seksualnym, nie będzie tak grzecznie, jak w starym angielskim kryminale, gdzie ktoś zabija z konkretnego powodu, szybko i skutecznie, a czytelnikowi prezentowane jest jedynie ciało z raną po kuli, nożem w plecach albo, w najgorszym razie, pianą na ustach. Być może formuła „zwykłej” zbrodni już się przeżyła – gdyby podsumować modus operandi sprawców we wszystkich wydawanych obecnie kryminałach, prawdopodobnie jakieś 70%, jeśli nie więcej, nosiłoby znamiona czynów psychopatycznych. Ale czy naprawdę musimy ze szczegółami czytać, jak dewiant zadaje ofiarom wyrafinowane tortury, jak napawa się widokiem krwi i okrzykami bólu, by nie wspominać o mniej przyjemnych aspektach umierania w potwornym cierpieniu i strachu? A do czego potrzebne są czytelnikowi detaliczne relacje z pożycia intymnego bohatera/-ów (w tym przypadku – z przygody Witka w klubie swingersów)? Albo informacja, że tenże bohater cierpi na łupież? Wzbogacanie fabuły takimi „momentami” zdaje się jakimś wewnętrznym przymusem, któremu ulega niemal cała młodsza generacja twórców literatury kryminalnej. Musi być przemoc, seks, naturalizm, koniec, kropka. A ja mam wrażenie – i chyba nie jestem w nim odosobniona – że gdyby kilka najdrastyczniejszych i najbardziej obscenicznych fragmentów z książki wyciąć, w żaden sposób by to jej nie zubożyło, wręcz przeciwnie.
Drugą kwestią, która nie do końca mnie przekonuje, jest kreacja bohaterów. Wiadomo, że w czarnym kryminale muszą oni być zupełnie inaczej skonstruowani: tu nie sprawdzą się postacie w rodzaju Herculesa Poirota czy Nastii Kamieńskiej, potrzebni są ludzie twardzi, wręcz brutalni, mocno doświadczeni przez życie, obarczeni licznymi przywarami charakteru. Klasycznym już przykładem takiego protagonisty jest Harry Hole, który jednak, mimo swego nieprzewidywalnego, często nieodpowiedzialnego podejścia do życia i ciężkiego alkoholizmu, od czasu do czasu wspomaganego zakazanymi używkami, budzi w czytelniku jakiś odruch sympatii. Jeśli bohatera choć odrobinę polubimy, jeśli będziemy mu kibicować w walce z nałogiem i/lub w zmaganiach o serce wybranej osoby, nawet ten wszechogarniający mrok, w którym musi brodzić, by spełnić swoje zadanie, wyda nam się jakiś znośniejszy. Problem w tym, że i Witkowi, i Heldze brakuje „tego czegoś”, co sympatię budzi, chociaż każde z nich ma coś wspólnego z ponurym, wiecznie pijanym norweskim olbrzymem – zwłaszcza osobiste tragedie, które porządnie zachwiały ich osobowościami. O Sawickiej wiemy jeszcze trochę za mało, żeby wyrobić sobie na jej temat obszerniejsze zdanie, a to, czego się dowiadujemy o Weinerze, nie zachęca; można mu współczuć, bo rzeczywiście to, co przeżył, musi ciążyć nad całym jego życiem, ale… no, nie, to nie jest ten typ, dla którego będziemy z niecierpliwością czekać na następny tom cyklu.
Co nie znaczy, że tego następnego nie przeczytam – zaryzykuję, bo może autor trochę powściągnie pióro przy nazbyt drastycznych scenach, a Śląsk w tle też jest coś wart. Aha, no i przeuroczy kot o niecodziennym imieniu Dumbledore, przygarnięty przez głównego bohatera po śmierci jego opiekunki! Za kota, wnoszącego coś w życie samotnego, zgorzkniałego i niedbałego człowieka, należy się dodatkowe pół punktu.
[1] Bartek Rojny, "Parafil", wyd. Znak, 2021, s.19.
[2] Tamże, s. 75.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.