Dodany: 21.08.2021 18:35|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Słone ścieżki
Winn Raynor

3 osoby polecają ten tekst.

Szczególna teoria względności, czyli kim jest człowiek z całym dobytkiem na plecach?


Recenzja oficjalna PWN

Recenzent: dot59

Niezbyt często co prawda, ale czasem zdarza mi się krótko po sobie czytać dwie książki, powiązane ze sobą miejscem akcji lub wspólnym motywem; w tym miesiącu trafiły mi się aż trzy takie lektury: po obiecującym pierwszym tomie nowej serii kryminalnej Ann Cleeves (z akcją osadzoną w północnym Devonie, u ujścia rzeki Taw) i zbiorze eseistyczno-wspomnieniowych miniatur Charlotte Runcie (w którym znaczącą rolę odgrywa morze okalające Wyspy Brytyjskie) wpadły mi w ręce „Słone ścieżki” Raynor Winn, autobiograficzna opowieść o podróży jedną z najsłynniejszych brytyjskich tras turystycznych – Szlakiem Południowo-Zachodniego Wybrzeża – przebiegającą między innymi przez okolice opisane w powieści Cleeves.

A była to podróż szczególna, gdyż autorka i jej mąż Moth (sądziłam, że to przydomek, nie imię, nie wierząc, by ktoś mógł chcieć dać dziecku na imię Ćma, ale okazało się, że byłam w błędzie. W dwóch sztukach Szekspira, „Straconych zachodach miłości” i „Śnie nocy letniej” występują postacie o tym imieniu – tę drugą w polskim przekładzie zdrobniono na „Ciemkę” – i to najwyraźniej one dostarczają niektórym rodzicom inspiracji przy wyborze imienia potomka. Przynajmniej tak twierdzą brytyjskie serwisy onomastyczne. Cóż, co kraj, to obyczaj…) wcale nie cechowali się zapałem do wyczynów turystycznych. Wręcz przeciwnie, od dwudziestu paru lat wiedli życie zupełnie osiadłe na walijskiej farmie, którą sami odbudowali i doprowadzili do stanu pozwalającego utrzymać ich oboje i dwójkę studiujących dzieci. Tylko, że kilka lat wcześniej przyjaciel Motha z lat szkolnych przekonał ich do zainwestowania wolnych środków finansowych w jedną z jego firm. Ta upadła, a wtedy jej właściciel uznał, że zamiast zwrócić im pieniądze, spróbuje na nich zwalić odpowiedzialność za powstałe zadłużenie. Ani Raynor, ani Moth nie mieli rozeznania w kwestiach prawnych (bo też, na litość wszelką, czy można tego wymagać od przeciętnego obywatela?) i kiedy brakło im pieniędzy na opłacanie adwokata, pozbawieni jakiejkolwiek pomocy, sprawę przegrali – o, ironio, z powodów proceduralnych: rozstrzygający dowód dostarczyli bez złożenia wcześniej wniosku o jego dopuszczenie… Tym samym jednym machnięciem sędziowskiego pióra zostali pozbawieni domu, ziemi i miejsca pracy. A niemal równocześnie, po kilku latach odwiedzania coraz to nowych lekarzy z powodu silnego bólu barku i drżenia ręki, Moth w końcu usłyszał diagnozę: zwyrodnienie korowo-podstawne, rzadka choroba układu nerwowego, której nie można „potwierdzić za pomocą testów, jedynie po sekcji zwłok”[1], ale specjalista był pewien, że wkrótce doprowadzi ona do „dezorientacji i demencji, a na koniec nie będzie mógł nawet przełykać i prawdopodobnie zadławi się na śmierć własną śliną”[2]. Skoro nie mieli już nic prócz odrobiny ruchomości i nader skromnej zawartości portmonetki – a czas, który mogli jeszcze ze sobą spędzić, miał się tak drastycznie skrócić – niemal jednogłośnie podjęli spontaniczną decyzję: ruszają w drogę.

Pakują plecaki i idą na szlak, a co ma być, to będzie. Tysiąc kilometrów pieszo (z czego spora część po wąskich skalnych ścieżkach), raz w deszczu, raz w trzydziestostopniowym skwarze, z noclegami w namiocie, nieraz kompletnie bez możliwości umycia się, przeprania rzeczy, zjedzenia wartościowego posiłku, to poważne wyzwanie nawet dla ludzi młodych i sprawnych. A dla dwojga pięćdziesięcioparolatków, w tym jednego obarczonego poważną chorobą? Wiele razy w trakcie podróży pomyślą, że już nie dadzą rady, że za chwilę pokona ich brak pieniędzy, zła pogoda, słabość własnych organizmów, wstyd i upokorzenie – ale zbiorą się i znów pójdą. Poznają spory kawałek własnego kraju i własne możliwości, jakich nawet nie podejrzewali. Spotkają ludzi życzliwych, obojętnych i emanujących pogardą lub wrogością; spotkają także takich, którzy są w jeszcze gorszej sytuacji niż oni sami, bo nie mają już sił ani nadziei. A fakt, że spisana przez Ray relacja z tej cokolwiek szalonej wyprawy ukaże się drukiem, będzie dowodem, że było warto…

Przyznam, że podczas lektury parę razy aż się we mnie zagotowało. Pierwszy raz, kiedy czytałam, jak Ray i Moth stali się bezdomnymi. Nie wyobrażam sobie, jak można postąpić w taki sposób, jak ten rzekomy przyjaciel; nie do pojęcia jest dla mnie, że bezpłatna pomoc prawna należy się mordercom, gwałcicielom, rabusiom, a nie należy się uczciwemu obywatelowi, który nigdy nie miał kolizji z prawem, zaś do sądu trafił z prywatnego oskarżenia, ani też, że w wyrokowaniu o winie lub niewinności najważniejszy jest nie sam dowód, lecz biurokratyczne wymogi.
Drugi raz, gdy po raz kolejny dotarło do mnie, że „cywilizacja istnieje jedynie dla tych, których stać na zamieszkiwanie jej. Izolację i niedostępność można poczuć wszędzie, jeśli się nie ma dachu nad głową ani pieniędzy w kieszeni”[3]. A Winnowie rychło przekonali się, że ich nie stać. Sto piętnaście funtów, pozostałych po zaopatrzeniu się w niezbędny ekwipunek (na tamte czasy mniej więcej 1/3 średniego tygodniowego wynagrodzenia na Wyspach) plus wpływająca co tydzień na konto kwota 48 funtów ulgi podatkowej, wystarczyłyby na wynajęcie na miesiąc miejsca na polu namiotowym, ale już nie na przeżycie przez ten miesiąc; albo na przeżycie, ale w warunkach biwakowania na dziko. A i ta druga opcja okazała się nie taka łatwa. Miejsce na kempingu raz na jakiś czas – bo przecież od czasu do czasu trzeba się było umyć w czym innym niż morska woda – „dla turystów pieszych pięć funtów od osoby”[4] (ale na droższym – piętnaście albo dwadzieścia pięć za namiot). Przejazd promem – sześć. „Kanapki panini po cztery funty za sztukę”[5] (jak łatwo policzyć, jeden taki w miarę normalny posiłek to więcej niż jedna siódma całego tygodniowego budżetu. Pod warunkiem, że ten ostatni był taki, jak miał być, a to nie zawsze było oczywiste); „za funta rożek pełen frytek” [6] albo… butelka kranówki „w chacie straży przybrzeżnej” [7]. Oczywiście, Ray i Moth przeżyli, inaczej nie byłoby tej książki, przeżyli i nawet mieli siłę iść dalej, choć odżywiali się głównie liofilizowanymi kluskami i tanimi słodyczami…
Trzeci raz – a właściwie kilka trzecich razów, bo to, co wzbudziło u Ray poniższą refleksję, zdarzyło się niejednokrotnie – gdy stało się jasne, że byt określa świadomość nie tylko danej osoby, ale też wszystkich, którzy z nią mają do czynienia: „mogliśmy być bezdomni, sprzedawszy nasz dom, i to inspiruje. Albo mogliśmy być bezdomni, bo zabrali nam dom, nie mamy nic, i to czyni z nas pariasów”[8]. I dlatego kobieta, której agresywny pies potrącił Raynor, wysypując jej z dłoni ostatnie monety, nie tylko nie była w stanie zrozumieć, że ktoś może paść na chodnik w pogoni za jednofuntówką wpadającą do ścieku, ale jeszcze uznała to za stosowne skomentować: „Wy, menele, powinniście się nauczyć panować nad sobą”[9], podobnie, jak ludzie, dla których rozbity na poboczu namiot nie stanowił przecież przeszkody, uważali za konieczne rzucanie w stronę biwakującej pary uwag w rodzaju „To obrzydliwe, spać na publicznym widoku”[10]. To obrzydliwe tak mówić! – chciałoby się zawołać w poczuciu solidarności z bohaterami, którzy, choć tak traktowani, starają się nie osądzać innych… Po prostu jest im przykro. Także i wtedy, gdy widzą, że dla dawnej przyjaciółki, udzielającej im schronienia na zimę (pod warunkiem, że lokalik własnoręcznie wyremontują), Ray jest już tylko „jej nieodpłatną pracowniczką, lokatorką, beneficjentką pewnego rodzaju filantropii – wdzięczną, posłuszną i zawsze świadomą swojej sytuacji”[11], której pobyt rychło okaże się nieopłacalny…

Poczułam się natomiast mile zaskoczona literacką stroną opowieści; w przypadku amatorskiej pisaniny, zwłaszcza powstającej na gorąco w trakcie opisywanych wydarzeń albo zaraz po nich, istnieje duże ryzyko, że lektura okaże się po prostu niestrawna stylistycznie i językowo, lecz akurat „Słone ścieżki”, czy to za sprawą zdolności samej autorki, czy odpowiedniej redakcji tekstu, są pod tym względem zupełnie w porządku. Absolutnie nie żałuję, że się skusiłam na tę książkę, tym bardziej, że jej pozytywne przesłanie nie jest takie nachalne i mdląco słodkie, jak to się często zdarza w różnych prosto z życia wziętych dramatach z happy endem (zwłaszcza amerykańskich; Brytyjczycy najwyraźniej są mniej skłonni do egzaltacji, a bardziej do trzeźwej oceny sytuacji, i to lubię).

[1] Raynor Winn, „Słone ścieżki”, przeł. Kamila Slawinski, wyd. Marginesy, 2020, s. 25.
[2] Tamże, s. 26.
[3] Tamże, s. 102-103.
[4] Tamże, s. 88.
[5] Tamże, s. 122.
[6] Tamże, s. 154.
[7] Tamże, s. 287.
[8] Tamże, s. 139.
[9] Tamże, s. 76.
[10] Tamże, s. 164.
[11] Tamże, s. 275.

Ocena recenzenta: 4,5/6

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 450
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: