Dodany: 23.08.2023 11:12|Autor: dot59
Może warto przystanąć w tym pędzie?
Po pierwszej przeczytanej książce Katherine May byłam pewna, że sięgnę po wszystko, co wyszło i wyjdzie spod pióra tej autorki. Po pierwsze dlatego, że niezmiernie mi przypadła do gustu międzygatunkowa konwencja „Zimowania”, umiejętnie balansująca pomiędzy autobiografią i esejem z wplecionymi elementami reporterskimi i poradniczymi. Po drugie, co najmniej tak samo odpowiadały mi walory czysto literackie: barwny, bogaty język, nienaganny styl, bardzo zgrabnie dobrane tempo narracji. Po trzecie wreszcie, temat wydawał się wybrany specjalnie dla mnie, bo nie dość, że jako miłośniczka słońca, ciepłej wody i owoców sezonowych bardzo ciężko znoszę zimę kalendarzową, to i nie jest mi obce pojęcie metaforycznej zimy duchowej, kiedy człowiek czuje się uwięziony w chłodnej, jałowej, nieprzyjaznej pustce, odbierającej mu napęd i inwencję. Tak samo mocno trafiło do mnie wcześniejsze od „Zimowania” „Przesilenie”, w jeszcze bardziej osobisty, lecz równie kunsztowny sposób przedstawiające doświadczenia osoby nieneurotypowej, zdiagnozowanej już w wieku dorosłym i opracowującej własne strategie radzenia sobie ze swoim niedostosowaniem.
Do lektury „Oczarowania” zachęca już sama okładka, z grafiką równie magiczną, jak w przypadku dwóch poprzednich książek autorki, i z zapewnieniem, że we wnętrzu znajdziemy „opowieść o tęsknocie za powrotem do siebie, potrzebie zauważania i doświadczania świata wszystkimi zmysłami” [1]. A czemu należałoby wracać, zauważać i doświadczać? „Od wielu lat ganiamy w popłochu jak króliki. (…) Wszyscy bierzemy udział w tej gonitwie. Wszystko stało się niezwykle pilne, dlatego z roku na rok musimy biec coraz szybciej, nie ma innego wyjścia. (…) Czasami można by pomyśleć, że napędzamy ogromną maszynę, która tak czy inaczej w końcu nas pochłonie. Jesteśmy zmęczeni. Jesteśmy na wskroś zmęczonymi ludźmi, którzy już nie czują się na świecie jak u siebie w domu. Nie widzimy innej drogi. Tymczasem gdzieś na obrzeżach świadomości wyczuwamy pewną pustkę. (…) To poczucie utraty sensu, które trudno nawet uchwycić” [2]. Kto nigdy w życiu nie wypowiedział, czy słowami, czy tylko w myśli, podobnego stwierdzenia, może się uważać za szczęśliwca. Na podstawie własnych obserwacji zgaduję, że takowych – szczególnie dorosłych, bo dzieci przynajmniej do pewnego wieku funkcjonują na nieco innych zasadach – nie jest jednak wiele. Przeważają ci, którzy nie potrafią się zachwycać i cieszyć – czy to sztuką, czy przyrodą, czy interakcjami z innymi ludźmi, a często żadną z tych rzeczy – choć kiedyś przecież to umieli. Autorka zwierza się czytelnikowi ze szczególnie bolesnej wersji tej straty: „Czytanie to moja druga natura, kamień węgielny, na którym wyrosłam, teraz jednak przestałam to robić. (…) Nie chcę czytać. Nie mogę czytać. Nie potrafię skupić uwagi na zadrukowanej stronie i przyswoić kolejnych słów. (…) Całkowicie straciłam zainteresowanie historiami, które się nie wydarzyły, życiem wewnętrznym osób, które nie istnieją. (…) Czuję, że zaburza to moją rzeczywistość, znajomy grunt usuwa mi się spod nóg. (…) Miejsce, w którym kiedyś umysł znajdował wytchnienie, zieje pustką”[3]. Nie móc czytać? Nie być zdolną do doznawania olśnień, do napawania się wizjami odczytywanej – nieważne, jak bardzo fantastycznej – rzeczywistości, do ucieczki w światy wyobrażone? Stracić swój literacki azyl, do którego się ucieka, gdy pospolitość skrzeczy? To chyba gorsze od wszystkiego, co się traci przez ten stały pęd i stałą niepewność, przynajmniej tak myśli człowiek czytający. Bo ktoś inny mógł na tych samych zasadach przestać znajdować radość i inspirację w obserwowaniu ptaków, podziwianiu krajobrazów albo uprawie roślin ogrodowych. Albo w ogóle zobojętnieć na uroki wszelkich nowości i niespodzianek, czy to będzie nieodwiedzana dotąd przezeń miejscowość, czy próbowana po raz pierwszy potrawa, czy też perfumy o oryginalnym zapachu. I wciąż pamiętać, że przecież był taki czas, kiedy zachwytem było każde odkrycie, każde spostrzeżenie, a nawet każde ponowne napotkanie czegoś, co nas oczarowało wcześniej.
Tak, jak w obu poprzednich książkach, May przedstawia swoją własną drogę – w tym przypadku ku regeneracji zdolności ulegania oczarowaniu. U każdej innej osoby może to wyglądać zupełnie odmiennie, więc nie będzie nic w tym dziwnego, jeśli jeden z czytelników nie zrozumie, po co autorce kurs pszczelarski, drugi – co może człowiekowi dać gonienie za widmem Brockenu, kolejny nie zobaczy sensu w dotykaniu głazów imitujących menhiry, a jeszcze inny w sypaniu ziółek do leczniczego źródełka, w medytacji albo w uczestniczeniu w praktykach wspólnoty zen. Ale May nikomu niczego nie narzuca, nawet nie proponuje, po prostu pokazuje, na ile prób i na jaką intensywność poszukiwań stać ją samą, uczciwie komunikując, że nie, nie odrodziła się na nowo, nie odzyskała wszystkiego, co straciła, ale czegoś się nauczyła.
Możemy – choć nie musimy – zainspirować się jej metodami zauważania i doświadczania świata, spośród których, jak mi się zdaje, najszersze zastosowanie mogą znaleźć te najprostsze i najmniej uduchowione: spacer po lesie czy miedzą wśród pól, brodzenie brzegiem morza lub, jeśli czujemy się wystarczająco pewnie, zanurzenie się w nim w granicach bezpieczeństwa, wpatrzenie się w niebo pełne gwiazd, a w każdej z tych sytuacji wsłuchanie się w odgłosy natury, poczucie jej dotyku na skórze i włosach. To też nie daje gwarancji, że odzyskamy zdolność doznawania oczarowania, ale zwiększa na to szansę, więc czemu nie spróbować?
[1] May Katherine – Oczarowanie: Jak odzyskać zauroczenie światem, przeł. Adriana Sokołowska-Ostapko, wyd. Znak Literanova, 2023, z okładki.
[2] Tamże, s. 16-17.
[3] Tamże, s. 173-174.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.