Niewiele jest tytułów, które mają tak duży rozrzut ocen, jak
Oskarżony pluszowy M.: Filozoficzna powieść o miłości, samotności i wolności (
Chase Clifford)
: jedyną na całej skali, której się nie doczekał, jest 1,5, a każdą inną postawiło przynajmniej 6 osób; łącznie przeważają te powyżej 4, ale dwójek jest odrobinę więcej niż szóstek. Nie wiedziałam tego, kiedy kupowałam tę powieść – ile to lat temu? – w taniej księgarni we Wrocławiu podczas ogólnopolskiego zlotu za kwotę nawet jak na tamte czasy niską. Wiedziałam, że jeśli jest mowa o pluszowym misiu i o uczuciach, to ja ją przeczytam. Prędzej czy później. Jak widać, raczej później, bo podzieliła los wielu moich własnych książek, pospychanych do tylnych rzędów na półkach, gdy całe frontowe rzędy zajęły egzemplarze napożyczane od ludzi w sposób kompletnie nierozważny. Potem na skutek jakiegoś koniecznego przetasowania omyłkowo trafiła do innej szafki, między tytuły już przeczytane, gdzie odnalazłam ją wczoraj, leniwie gmerając po półkach w poszukiwaniu „czegoś innego”, co byłoby równocześnie nie za długie, nie za ciężkie i zawierało porcyjkę żywych emocji. Warunki spełniała. Tylko teraz nie wiem, co o niej myśleć.
Co to jest właściwie? Bajka? Bo przecież nigdzie indziej pluszowy miś nie może ożyć. Ten do pewnego momentu żyje tylko we własnych odczuciach – słyszy, rozumie, myśli, czuje ból, smutek, radość, pamięta wydarzenia z przeszłości i nadawane mu imiona – ale nie jest w stanie się poruszać ani wydawać głosu, jeśli nie dopomoże mu w tym człowiek. Ale potem, nadal mając wytarte pluszowe futerko, w środku metalowy „piskacz” i ruchome metalowe oczy, niespodziewanie zyskuje kolejne aspekty cielesności. Zaczyna chodzić i mówić, potem jeść i, a jakże, wydalać, a wreszcie… rodzi dziecko. Identyczne jak on – zarazem pluszowe i żywe (i oczywiście poczęte nie w klasyczny sposób, tylko zapewne drogą jakiejś swoistej partenogenezy, ale czy to ważne, skoro to bajka?). Po tylu latach naprzemiennego przygarniania i porzucania przez kolejnych właścicieli – w tej samej ludzkiej rodzinie co prawda, co nie znaczy, że było to mniej bolesne – jest wreszcie szczęśliwy. Kocha i jest kochany, podwójnie, bo dla Małej Winkie jest i ojcem, i matką. A potem karta się odwraca. Nie ma już Małej Winkie, a on zostaje sponiewierany przez całą brygadę antyterrorystów, wtrącony do więzienia, oskarżony o zamachy bombowe, o morderstwo, o perwersje seksualne… o wszystko, o co kogokolwiek można oskarżyć. Nikt nie dostrzega, że jest zabawką, bo o poszukiwanym zbrodniarzu mawiano ponoć, że potrafi się doskonale kamuflować, więc czemu nie w postaci półmetrowego pluszaka?
Ale jeśli to bajka, to dla kogo? Bo przecież nie dla dzieci. Dzieci – przynajmniej tak mi się zdaje – jeszcze nie rozumieją, co to proces sądowy, a zwłaszcza, co to proces prowadzony w oparciu o kompletnie absurdalne zarzuty, bez zwracania uwagi na racje oskarżonego, z tabunem fałszywych świadków etc. Nie poznają się też na tropach literackich, zawartych w opisie niewoli Małej Winkie u szalonego pustelnika, bo choćby przeczytały przypisy, to i tak nie znają dzieł, do których autor nawiązał. I raczej nie są w stanie zrozumieć psychoanalitycznych asocjacji autora, gdy ten detalicznie opisuje problemy z wydalaniem, dręczące najmłodszego właściciela Winkiego (notabene chłopca o tych samych, co autor, personaliach), potem pragnienie ożywionego misia, by jako jedną z pierwszych autonomicznych czynności zrobić… kupkę, a wreszcie akt przyjścia na świat Małej Winkie, który jej rodzicowi wydał się… zgadnijmy… robieniem wyjątkowo wielkiej kupy. (Ja nie jestem dzieckiem, dlatego mi się to ewidentnie freudowsko kojarzy, aczkolwiek powód, dla którego te skatologiczne elementy znalazły się w treści, pozostaje przede mną ukryty).
A skoro nie dla dzieci, to czy dorosłych przekona ta rozbudowana historia, z wlokącym się przez dobre sto stron procesem-farsą, podczas którego można istotnie nabrać przeświadczenia, że odpowiednio skonstruowany (w domyśle: amerykański) system prawny jest w stanie każdemu dowieść popełnienia każdej zbrodni, ale którego poszczególne etapy w pewnym momencie zaczynają być mocno nużące (zwłaszcza dukanie adwokata o znamiennym nazwisku Niewygrał)? I czy właśnie do powyższej tezy ma przekonać – czy może do tego, że nie warto szukać szczęścia, nie warto próbować się wyrywać z sytuacji niewygodnej emocjonalnie, bo się dostanie po głowie? A może do obu? Najbardziej odpowiadałaby mi interpretacja, że gdyby ludzie, dorastając, pozostawali choć trochę dziećmi kochającymi pluszowe misie (oczywiście nie muszą tego żywo manifestować, chodzi o wymiar symboliczny), to ani jednej, ani drugiej tezy nie trzeba by było wysuwać. Ale czy ja wiem, czy o to chodziło?
I jestem tak rozdarta, jak bywam mało kiedy po lekturze, bo z jednej strony mnie wzrusza los miśka z za dużymi uszami, za cienkimi łapkami i wytartym futrem, pardon, pluszem, a z drugiej irytuje mnie ta (u amerykańskich autorów jakaś wyjątkowo częsta) tendencja do wciskania fizjologii, gdzie nie trzeba.
No, nie wiem. Nie widzę adekwatnej oceny. I co gorsza, nawet nie wiem, czy chciałabym tę powieść przeczytać jeszcze raz, choć w przypadku książek o misiach jest to na ogół więcej niż pewne.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.