Dodany: 17.12.2023 21:18|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Zaczarowana kawiarnia, zaczarowana kawa, zaczarowany czas


Gdyby nie fakt, że kawa, książki lub koty na okładce względnie w tytule automatycznie wzbudzają moje zainteresowanie i przesuwają dany utwór do kategorii preferowanych, pewnie nie czytałabym w miarę systematycznie współczesnej prozy japońskiej, wykorzystującej te motywy nader nierzadko (tak przynajmniej można sądzić po tych jej okazach, które są dostępne w przekładzie polskim). „Zanim wystygnie kawa” musiała się znaleźć w tej grupie lektur, mając aż dwa spośród trzech czynników przyciągających – bo na okładkowej ilustracji pod kawiarnianym stolikiem siedzi uroczy syjamczyk, choć, jak się później okaże, kocia obecność jest jednak tylko dekoracją, a najważniejsza jest kawa.

Kawa serwowana tylko w jednej maleńkiej tokijskiej kawiarence, noszącej zgoła niejapońską nazwę „Funiculi Funicula” (co, jak zostaje wyjaśnione, jest cytatem z piosenki opowiadającej „o wspinaniu się na wulkan”[1] – dokładnie rzecz biorąc, nie o wspinaniu się, tylko o wjeździe kolejką linową, co doskonale pamiętam, bo mam ten utwór na płycie z najlepszymi pieśniami i ariami w wykonaniu Wiesława Ochmana – ale nawet, jeśli w tekście japońskim faktycznie było wspinanie się, i tak nie ma to istotnego znaczenia), położonej „w cichej, bocznej uliczce”, której usytuowanie w podziemiach budynku, „sepiowy odcień wnętrza” i reszta wystroju sugerują, że to „miejsce dobre do podejrzanych interesów”[2]. Ludzie trafiają tam na ogół przypadkiem, a jeśli równym przypadkiem dowiedzą się, co im się tu może przydarzyć, zostają stałymi klientami. I czekają. Niektórzy całymi miesiącami. Na co? Na sposobność zajęcia miejsca przy jednym jedynym stoliku, mającym niepojętą dla zmysłów ani rozumu właściwość: kto tam usiądzie i zamówi kawę, zyska niepowtarzalną możliwość przeniesienia się w czasie. Cała ta magia ma tyle licznych obwarowań, że mało kto decyduje się na skorzystanie z szansy. Zwłaszcza, że będzie to trwało tylko moment – póki napój nie wystygnie – i nie da podróżnikowi w czasie szczególnych mocy sprawczych (bo „i tak teraźniejszość się nie zmieni”[3]). Jednak niektórym ten moment wystarczy, by zdołali dowiedzieć się czegoś ważnego, a nawet, nie zmieniając bieżącego stanu rzeczy, wpłynąć jednak na coś, co wydarzy się w przyszłości. Więc czekają: Fumiko, której chłopak wyjechał do Stanów, nie wyznawszy jej swoich uczuć i nie dowiedziawszy się, że są odwzajemnione; Fusagi, pragnący poprosić o coś swoją żonę w chwili, gdy postępująca choroba jeszcze nie odebrała mu pamięci i zdolności kojarzenia; Hirai, przekonana, że zmarła tragicznie siostra miała jej za złe opuszczenie rodzinnego domu i firmy; i wreszcie Kei, żona właściciela kawiarenki, która pomimo ciężkiej wady serca postanawia urodzić dziecko, będąc świadoma, że ona sama prawie na pewno nie przeżyje porodu i chcąc wiedzieć, czy jej poświęcenie nie pójdzie na marne…

Fabuła jest prościutka i, jak by na to nie spojrzeć, chwytająca za serce. I nie przeszkadza mi w niej nawet trudność w zakwalifikowaniu jej do określonego gatunku – no, bo na pewno nie jest to zwykła powieść obyczajowa, skoro funkcjonuje w niej ów czarodziejski stolik, okupowany przez ducha jednej z wcześniejszych klientek, która swego czasu złamała jedną z zasad udanej wyprawy w czasie, ale czy w takim razie jest to realizm magiczny, czy urban fantasy, jeżeli poza tym żadne elementy fantastyczne nie występują?

Tym, co spowodowało, że oceniłam ją nieco niżej, niż inne tego rodzaju, były względy czysto techniczne, nie wiem, czy wynikające ze słabszych umiejętności stylistycznych autora, czy z faktu, że książka nie była tłumaczona bezpośrednio z japońskiego (choć przecież są w Polsce tłumacze, którzy by się tego podjęli), lecz z przekładu angielskiego. Drażni mnie przedstawianie prawie każdego bohatera sformułowaniem: „Nazywał/-a się…”, a jeśli jeszcze do tego dochodzi konflikt podmiotu („Kazu nazywała ją »siostrzyczką«, lecz tak naprawdę była żoną jej kuzyna. Nazywała się Kei Tokita”[4]), to mam ochotę wykreślić całe takie zdanie z tekstu i dopisać nad nim lepszą wersję, np. „Kazu nazywała ją »siostrzyczką«, lecz tak naprawdę Kei Tokita była żoną jej kuzyna”, czego oczywiście nie robię, nawet we własnej książce, bo nie znoszę patrzeć na pomazane strony. W dodatku porobiło się jakieś straszne zamieszanie z nazwiskami/imionami. Według wszystkich dostępnych źródeł, od Wikipedii poczynając, a kończąc na reportażach, które czytałam, w Japonii, czy to wpisując gdzieś własne/czyjeś personalia, czy podając je ustnie, zaczyna się od nazwiska (czyli Japończyk zapytany o ulubionego pisarza/reżysera powie: „Murakami Haruki/Kurosawa Akira”, a Japonka przedstawi się nam: „Jestem Tokita Kei”, ale tłumacząc to na polski, podamy kolejność taką, jakiej używamy my), a wyjąwszy rodzinę i bliskich znajomych, zwracając się do kogoś lub opowiadając o tym kimś używa się tegoż nazwiska z dodatkiem -san („pan/pani”). Z właścicielami kawiarni jest wszystko jasne: Nagare Tokita, jego żona Kei i kuzynka Kazu najpierw zostają nam przez narratora przedstawieni pełnym imieniem i nazwiskiem, a potem używa on już tylko imienia i oni sami także zwracają się do siebie po imieniu. Z połową gości jest podobnie. Ale tylko z połową. Bo jest też na przykład para, do której i o której zarówno narrator, jak i pozostali bohaterowie mówią „Kohtake” i „Fusagi”, co więcej, oni sami zwracają się do siebie tak samo („Cześć, Fusagi – powiedziała”[5]). Wobec czego czytelnik jest przekonany, że to imiona, tak samo, jak w przypadku bohaterki pierwszego opowiadania, Fumiko, i jej chłopaka Goro. Ale w innym miejscu czyta: „Mężczyzna nazwiskiem Fusagi” [6] i głupieje, bo jak to, żona mówi do męża po nazwisku? Potem dowiaduje się, że „Kohtake poprosiła wcześniej, by inni używali jej nazwiska panieńskiego. Gdy Fusagi zaczął na nią mówić Kohtake, chciała uniknąć nieporozumień” [7]… Przypuszczam – ale tylko przypuszczam – jakie może być wyjaśnienie: biorąc pod uwagę, że mężczyzna cierpiący na zanik pamięci nie rozpoznawał swojej żony, pewnie zaczął do niej mówić, jakby była nową znajomą, czyli „Kohtake-san”, ona, żeby go nie drażnić, używała takiej samej formy, „Fusagi-san”, ale ta subtelność znikła w przekładzie z japońskiego na angielski, a polska tłumaczka przetłumaczyła to, co przeczytała po angielsku. Natomiast nie umiem rozgryźć problemu z personaliami dwóch sióstr, bohaterek kolejnego rozdziału. Jedna z nich „nazywała się Yaeko Hirai i była stałą bywalczynią kawiarni”[8], druga „nazywała się Kumi Hirai. Była młodszą siostrą stałej bywalczyni kawiarni, Yaeko Hirai”[9]; wszystko wydaje się jasne, Hirai to nazwisko. I teraz niech mi ktoś powie, dlaczego, u licha ciężkiego, o jednej z sióstr, o wiele lepiej znanej właścicielom, od początku do końca mówi się po nazwisku („zapytała Hirai”[10], „Hirai straciła”[11]), a o drugiej wyłącznie po imieniu („Kumi zgodziła się” [12], „Kumi popatrzyła”[])? Bez względu na to, czy za ten zamęt ponosi winę autor (bo nie zachował konsekwencji w używaniu określonych form), czy tłumaczka/redakcja (bo może wynika to z nieznanych polskim czytelnikom subtelności towarzyskich, a jeśli tak, to należał się przypis z objaśnieniem), tak mnie to strasznie irytowało i rozpraszało, że przyjemność z lektury spadła o co najmniej jeden poziom.

[1] Toshikazu Kawaguchi, „Zanim wystygnie kawa”, przeł. Joanna Dżdża, wyd. GW Relacja, 2022, s. 86.
[2] Tamże, s. 14.
[3] Tamże, s. 20.
[4] Tamże, s. 24.
[5] Tamże, s. 80.
[6] Tamże, s. 57.
[7] Tamże, s. 116.
[8] Tamże, s. 15.
[9] Tamże, s. 69
[10] Tamże, s. 10.
[11] Tamże, s. 219.
[12] Tamże, s. 73.
[13] Tamże, s. 170.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 690
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 3
Użytkownik: jolekp 17.12.2023 22:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Gdyby nie fakt, że kawa, ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Wszystkie zagraniczne wydania tej książki powstawały na bazie angielskiego przekładu. Ponoć wielu autorów azjatyckich zastrzega w kontraktach, że ich książki mają być tłumaczone na inne języki z angielskiego, a nie z języka oryginału (tak jest też np. z reportażem "Podziemie" Murakamiego). Nie mam pojęcia dlaczego tak jest i czemu ma to służyć.
Użytkownik: lutek01 18.12.2023 00:34 napisał(a):
Odpowiedź na: Wszystkie zagraniczne wyd... | jolekp
Ja też nie wiem, ale potwierdzam. Przeczytałem Obfite piersi, pełne biodra (Mo Yan (właśc. Guan Moye)), który był tłumaczony z angielskiego i już sam nie wiem, czy to książka taka kiepska czy przekład skopany. Prawdopodobnie jedno i drugie. Ale książkom tłumaczonym "z drugiej ręki" nie ufam.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 18.12.2023 09:15 napisał(a):
Odpowiedź na: Wszystkie zagraniczne wyd... | jolekp
Nie miałam pojęcia o takim zjawisku, chociaż akurat ostatnio od czasu do czasu sięgam po literaturę dalekowschodnią - Murakamiego wszystko, co czytałam, na sto procent było tłumaczone z japońskiego, większość albo wszystko (bo nie każdą mam - te, co mi leżą na półce, co do jednej) przez Zielińską-Elliot, kilka ostatnich powieści japońskich i koreańskich chyba też.
To znaczy, wiem, o istnieniu tłumaczeń "pośrednich", które były w Polsce nawet nierzadką praktyką do 1 połowy XX wieku włącznie, ale nie byłam świadoma, że jeszcze dziś się to praktykuje, a co więcej - że dzieje się to nie tylko za zgodą, ale i na życzenie autorów... Zdumiewające!
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: