Dodany: 28.03.2006 17:00|Autor: dot59
Jakże dotkliwie rani ten kamień...
Przy czytaniu kilkakrotnie stawały mi w oczach łzy – nie takie ciepłe i oczyszczające, jak podczas lektury wzruszających fragmentów „Ani z Zielonego Wzgórza” czy „Jeżycjady”, ale ciężkie, ostre, palące łzy dotkliwej bezsilności wobec widzianego oczami duszy zła. To książka–krzyk. Straszna, brutalna, przerażająca, ociekająca bólem i nienawiścią, ukazująca najgorsze, najmroczniejsze strony ludzkiej natury.
Historia zmarnowanego życia Katarzyny Małomównej, ciągnąca się od połowy lat 40. do przełomu lat 70. i 80. ubiegłego stulecia, jest historią cierpienia i poniżenia, bezskutecznego zabiegania choćby o strzęp godności i tolerancji, nie mówiąc już o miłości, której Katarzyna – bez miłości urodzona, wychowana, uczyniona kobietą i matką – pragnie niemal każdą komórką ciała, pragnie tak bardzo, że w jej imię gotowa jest krzywdzić innych. Jest równocześnie historią prostej, przyziemnej walki o przetrwanie, o każdą miskę kapusty, polano na opał i życie krowy-żywicielki – walki podejmowanej nie tyle dla siebie, co dla potomnych; nadzieją Katarzyny jest zebranie i przekazanie mienia jedynemu „owocowi żywota swojego”*, lecz im bliżej do spełnienia tej nadziei, tym więcej i w samej kobiecie, i w chłopcu, i w sąsiedzkiej społeczności rozgoryczenia i nienawiści. Tępa nienawiść, prymitywna, zwierzęca żądza, mściwość, zawiść i obłuda to zjawiska dominujące wśród mieszkańców Zasławia, których nie zmieni tak łatwo ani likwidacja analfabetyzmu, ani ludzie z „lśniących, czarnych taksówek od samych władz najwyższych”*. Frazy, którymi zatytułowała autorka i poszczególne rozdziały, i całą powieść, wyjęte z modlitw tak starych, jak sam Nowy Testament, podkreślają odwieczność tego zła i jego kontrast z prymitywną, niemal zabobonną religijnością, jaką cechowało się i nadal cechuje niejedno ludzkie zbiorowisko w liczącej dwa tysiące lat historii europejskiego chrześcijaństwa. Jakaż to okrutna ironia, że najwięcej miłości bliźniego ma w sobie „kacap i bezbożnik”* (choć i on nie jest bez winy, bo w końcu, udręczony czynną i bierną agresją sąsiadów, zaczyna szukać odwetu); że najtroskliwszą matką okazuje się „bękart wioskowej k...y”*, a jedynym chętnym darmo wyciągnąć rękę do pomocy - ochlapus spędzający niedziele na trzeźwieniu po sobotnim pijaństwie...
Podobne studium zbiorowej ciemnoty i nędzy moralnej nietrudno znaleźć w literaturze – począwszy od klasyków: Reymonta, Orzeszkowej, Zoli, Faulknera, u których jednak, oprawione w ramy kunsztownego stylu i po wielekroć wykwintniejszego języka, nie jest tak przerażająco nagie i brutalne – poprzez socjalizujących twórców polskiego międzywojnia: Wiktora czy Wasilewską, którym z kolei jednostronność spojrzenia, przypisująca niemal wszystko zło nierównościom klasowym, nie pozwoliła na głębszy wgląd w psychikę bohaterów – po pisarzy współczesnych, nieskrępowanych już żadnym obyczajowym czy językowym tabu, dzięki czemu ukazywać mogą wyraźnie wszelki brud i plugastwo, jakie tylko potrafi wygenerować człowiek, niezależnie od czasu i miejsca, w którym żyje, od całego swego cywilizacyjno-kulturowego entourage’u (tu wymieniać by można dziesiątki tytułów i nazwisk; z ostatnio czytanych przychodzą mi na myśl po kolei: Coetzee, McLiam Wilson, Masłowska, Jelinek...). Stworzony przez Ostrowską przerażający portret zbiorowy wiejskiej społeczności, funkcjonującej w najlepsze w środku Europy, w II połowie XX wieku, stanowi jeden więcej kamyk do tej wyrazistej mozaiki, ukazującej zło tkwiące w nas od zarania rodzaju ludzkiego. Kamyk mały, ale raniący tak dotkliwie, jak ten, którym Katarzyna wycelowała w plecy Prezesa...
Pewnym minusem, przynajmniej w moim odbiorze, jest zbytnia „gęstość” tekstu, splecenie narracji z dialogami i myślami bohaterów w jeden strumień, z rzadka tylko rozplatający się na wyraźniejsze akapity. Wydaje się jednak, że jest to zabieg celowy, podkreślający wzajemną zależność i nierozerwalność tych wszystkich słów, uczuć, wydarzeń. Dopatrzyłam się też jednej drobnej niekonsekwencji, o którą nie posądzam jednak autorki (bo trudno przypuścić, by opisując stosunkowo krótki epizod, aż dwa razy pomyliła imię jednej z drugoplanowych postaci – nieszczęsnej ofiary popłochu podczas procesji), lecz korektę – a to trudno uznać za istotny mankament powieści. Jeśli więc ktoś nie ignoruje programowo wszelkich dzieł burzących dobre samopoczucie, ukazujących dno ludzkiej egzystencji - warto po nią sięgnąć, choćby po to, by wiedzieć, że zło w nas istnieje, i nie być zaskoczonym, gdy stajemy się obiektem czyjejś zawiści lub agresji. Przyznam jednak, że najpewniej nie potrafiłabym do niej wrócić – zbyt wiele bólu sprawia czytanie o takiej kondensacji krzywd i upokorzeń...
---
* Ewa Ostrowska, „Owoc żywota twego”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2004.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.