Zapach farby a sen istnienia
Zdjąłem z półki kolejny tom "W poszukiwaniu straconego czasu", i nim otworzyłem, chwilę obejmowałem go dłońmi słuchając siebie. To czarowna chwila. Jest w niej oczekiwanie na zadumę i zachwyt, jest radość na myśl o spotkaniach z wyobraźnią, niecierpliwość nowych przeżyć. Jest też wspomnienie wielu takich chwil przeżytych z moimi przyjaciółmi, których całe szeregi zapełniają biblioteczkę. Patrzę na nie z czułością, patrzę tak, jak patrzy się na swoje wspomnienia z lat młodości.
„Najlepiej jeszcze w bibliotece śni się sen istnienia”(1).
Otwieram książkę, wciągam w siebie zapach farby i papieru - jakbym w posiadanie brał wszystkie myśli i wszystkie światy w niej zawarte – i zaczynam czytać.
„Uwięziona”, piąta część dzieła Marcela Prousta. Uwięziona Albertyna...
Przyznam się do irytacji, z jaką czytałem wyobrażenia narratora o związku dwojga ludzi; ten tak inteligentny i subtelny mężczyzna w pełni ukazuje nam tutaj oblicze, które w poprzednich tomach było ledwie zarysowane: człowieka chorobliwie zazdrosnego, odczuwającego potrzebę podporządkowania sobie kobiety, człowieka, który w słownych podchodach i utarczkach, prawie wojnach, upatruje sposobu na utrzymanie miłości. Mało tego: mieszkając z kochaną kobietą, narrator rozbiera swoje uczucie na czynniki pierwsze, drobiazgowo analizuje wszystkie słowa kochanki, wszystkie jej gesty i spojrzenia, szczegółowo opisując ich możliwe przyczyny; jego uczucie kwitnie tylko w niepewności, rozterkach, w bólach, z dala od kochanej osoby, bez wzajemności. Prosty, czysty zachwyt miesza z niemal naukową analizą uczuć, ból miłosnych rozterek z chłodną kalkulacją zysków i strat – i gdzieś po drodze zapodziewa całą miłosną aurę między nimi, to tajemnicze coś istniejące tylko między kochającymi się ludźmi... Wyraźnie widać tutaj jego nieumiejętność życia z kochaną kobietą (to jedynie mój, zwykłego czytelnika, wniosek). Pełnię przeżyć miłosnych narrator znajduje chyba tylko w swoich marzeniach o miłości i w tych pierwszych chwilach, gdy jeszcze jego wyobrażenie o niej nie zdążyło spotkać się z nią samą. Fakt, chwile to czarowne, i tak też są przez narratora opisane, ale jakże łatwo kochać swoje wyobrażenie o kobiecie! Na ile są to jego cechy, a na ile autora? Nie wiem. Jeśli narratora, to przyznam, że nie bardzo rozumiem zamysł Prousta, a to dlatego, że po prostu buntuję się przeciwko przedstawionemu tutaj obrazowi miłości, który narrator zdaje się mieć (tak wolno mi mniemać po wielu uogólniających twierdzeniach) za częsty, a może i jedynie prawdziwy. Jednakże mam zbyt duży szacunek do autora, aby nie wierzyć w istnienie powodów ku temu. Jest w tym ukryty jakiś jego zamysł, tak myślę, a odpowiedź czeka na mnie w następnych tomach.
Czy doczekam opisu miłości spełnionej, szczęśliwej? Bardzo chciałbym, ale o ile dobrze się domyślam ciągu dalszego, to nie doczekam, a wtedy bez odpowiedzi pozostanie pytanie, czy w opisie chwil szczęścia Proust byłby tak samo doskonały – a więc odkrywczy i dokładny, a przy tym poetycki - jak w opisie rozterek zakochanego bez wzajemności. W ten sposób literatura odbija nasze życie, istniejące w nim proporcje między szczęśliwymi kochankami a tymi, dla których Afrodyta nie była łaskawa...
„Piękno jest obietnicą szczęścia; i na odwrót: możliwość rozkoszy może być początkiem piękności”(2).
W „Uwięzionej” Proust rozwija i pogłębia myśli o muzyce, tak przejmująco oddane w pierwszym tomie, myśli, do których wracał i w następnych częściach swojego dzieła; tutaj są one ucztą rozciągniętą na wiele stron. Ucztą, którą przedłużałem jeszcze, wracając do tych stron z marginesami wypełnionymi wykrzyknikami – znakami mojego zachwytu lub zdumienia.
W szczegółowych i jednocześnie uroczych swoją poezją, także oryginalnością, myśli, a więc w prawdziwie proustowskich rozważaniach, autor wskazuje nam ścieżkę między czarem muzyki a ludzką duszą, w której dostrzega jedynego odbiorcę zdolnego w pełni je przeżyć. Proust maluje przed nami obraz nieznanego, baśniowego świata, którego wyobrażenie, ledwie przeczucie, jest dla nas osiągalne dzięki wymowie muzyki, która tutaj staje się medium uchylającym dla nas jego bramy - niechby na jedną, ale jakże ważną w naszym życiu chwilę.
Czytając wrażenia narratora, ze zdumieniem patrzymy na krainę muzyki, którą mieliśmy do tej pory za dobrze znaną, a która teraz okazała się nieporównywalnie rozleglejsza i piękniejsza. Tam, gdzie my widzieliśmy pojedyncze elementy jej krajobrazu, on widzi i pokazuje nam cały ekosystem połączony niespodziewanymi zależnościami; horyzont naszego oglądu okazuje się nie istnieć, bo oto za nim jest inna kraina, bogata w urocze zacisza zagajników, w grzmiące wodospady, szczyty górskie, na które prowadzi wąska ścieżka, trud wędrówki po niej odpłacając baśniowymi widokami – oto niesamowity opis wpływu sztuki na nas, jej odbioru i odczuć, jakie może budzić. To prawdziwa uczta, w trakcie której smakuje się czarodziejskie potrawy naszego ducha podawane nam przez autora.
Proust widzi tutaj artystę przewodnikiem prowadzącym nas w te krainy - a może i nowe światy? - w których muzyka jest sposobem na najgłębsze, najpełniejsze porozumienie się ludzi – ponad wszystko, co ich dzieli, ponad wszystkimi barierami. Sztuka jako medium, dzięki któremu możemy przekazać coś nieprzekazywalnego słowami: echo, odblask innego świata. Łącząc spostrzeżenia i wiedzę niemal naukowca z właściwą sobie wrażliwością poety, wskazuje na ograniczającą nas i zniekształcającą odczuwanie rzeczy niecodziennych mowę, tak ściśle związaną z powszednimi zajęciami; także na przeszkodę, jaką jest tutaj logika, a to dlatego, że przeżywanie muzyki uważa za zależne nie od intelektu, tylko od ducha, a przeżycia duchowe za nieprzekazywalne, a więc wyłącznie nasze.
Wskazując na rozdźwięk między głębią trudnych do jednoznacznego określenia przeżyć budzonych przez muzykę a jej twórcą, zwykłym człowiekiem mającym swoje wady i śmiesznostki, Proust zastanawia się nad źródłem tego tajemniczego piękna. Zadziwia go tutaj tak częsta nieprzystawalność człowieka, twórcy dzieła, do samego dzieła - potrafiącego wznieść nas tak wysoko, tak daleko. Proust próbuje przeniknąć tajemnicę, nad którą każdy, kto chociaż raz się zachwycił sztuką, musiał się zastanawiać: tajemnicę źródła piękna w nas, a więc źródła czegoś zasadniczo odrębnego od wszystkiego, co było wcześniej; czegoś, czego po prostu nie było. Czy to piękno zrodziło się w umyśle kompozytora, czy przez niego zostało przyniesione na ten świat? Inaczej pytając: czy sztuka jest częścią życia, z niego się wywodzącą i z niego czerpiącą swe soki, czy też źródłem jej piękna jest jakiś pozaziemski, a raczej ponadziemski, pierwiastek tkwiący w umyśle autora? Proust jakby się tutaj skłaniał ku reinkarnacji, a w każdym razie ku tezie o naszym bytowaniu w zaświatach, o życiu w świecie lepszym od tego, w którym żyjemy, świecie, w którym znajduje ojczyznę naszych dusz, a w ich przeżyciach widzi sens, najwyższą i najczystszą wartość naszego ziemskiego życia.
Dając nam poznać bogactwo przeżyć zwykłego dnia, zwykłych jego chwil, Proust zdaje się mówić, że tylko od naszego postrzegania świata i od ustalenia tego, co w nim ważne, zależne jest nasze przeżywanie życia; że świat sam w sobie nie jest ani brzydki, ani piękny, a to, jakim go widzimy, zależy od nas, od naszego nań patrzenia. My tworzymy jego brzydotę i chłód, ale też i jego ciepłem emanujące piękno.
---
(1) Marcel Proust, „Uwięziona”, tłum. Tadeusz Boy Żeleński, wyd. Prószyński i S-ka, 2004, str. 295.
(2) Tamże, str. 121.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.