Ponad 400 stron gniotu w czystej postaci
Na okładce książki Janet Fitch "Biały oleander" czytamy:
"Światowy bestseller 1999 roku - ponad milion sprzedanych egzemplarzy w ciągu sześciu miesięcy"*.
Ciekawa sprawa z tymi bestsellerami. Ludzie je kupują, licząc, że ich nie zawiodą. Potem nadzieje okazują się płonne, a licha książka trafia na szczyty. Większe ryzyko pojawia się, gdy pióra danego pisarza nie można sprawdzić na podstawie innej pozycji, bo po prostu albo ich w ogóle nie ma, albo są niedostępne na naszym rynku. Cóż, mogę się jedynie cieszyć, że żadna inna książka pani Fitch nie wpadnie mi w ręce.
Z omawianą powieścią uporałem się w dwa dni, mimo jej znacznej objętości. Tak mnie wciągnęła? O, nie, nie. Po prostu chciałem ją jak najszybciej skończyć, odrzucić od siebie, wylać żale i zapomnieć. Tyle.
Temat, nie przeczę, ciekawy. Wielka poetka, wizjonerka-artystka trafia do więzienia za morderstwo, a jej córka Astrid zaczyna kilkuletnią tułaczkę po domach zastępczych. Jak się można spodziewać, spotyka na swej drodze wielu ludzi, dzięki którym dojrzeje, zrozumie życie i uwolni się od toksycznej miłości swej rodzicielki.
Zachęcające? Owszem. Niestety, na zarysie fabularnym plusy się kończą. Wiem, że powieść Fitch porusza ciężkie tematy - rozdarcie, narkomania, poszukiwanie swego miejsca w życiu, rozczarowania... no, ale nie przesadzajmy! Sama podniosła tematyka nie czyni od razu dzieła wybitnym!
No bo właśnie wykonanie kuleje i ujawnia podstawowe braki warsztatowe Autorki. Pierwsze, co uderza, to niespotykana rozwlekłość. Długie, tasiemcowate zdania, w zasadzie o niczym, zapychające jak hamburgery w restauracjach szybkiej obsługi. Żenada.
Za tym idzie niespotykana ilość zbędnych przydawek. Koszmarny manieryzm do kwadratu. Lanie wody i to mętnej, maskowane pozorami głębi i intelektualizmu głównych bohaterek. Z jednej strony mamy arcybogate użycie środków stylistycznych. Prawdziwa kopalnia! Wydobędzie się z niej stare, dawno znane porównania, tandetne metafory, przesyt epitetów, nadmiar kolorów. Najbardziej zaś nadużywa Autorka uosobienia. U niej byle ekskrement na ulicy zdaje się mieć bogate życie wewnętrzne i świadomość bezsensu istnienia.
Poza powtórzeniami językowymi mamy parę błędów logicznych oraz dowody na brak wyobraźni pani Fitch. Tam nikt nic nie ma własnego - każdy nosi ciuchy, buty, okulary, zegarki à la Pan Jakiśtam w filmie Jakimśtam. Wystarczy sobie na przykład przypomnieć kreacje Grace Kelly, Marleny Dietrich czy Vivien Leigh, żeby wyobrazić sobie bohaterkę.
Całość zdaje się być okraszona całkiem wyszukanymi cytatami, aczkolwiek to nie ratuje całej powieści. Te złote myśli są tak znikome, że niemal gubią się w ogólnym absurdzie językowym "Białego oleandra". U mnie nie dostała ona jedynki tylko za kilka ciekawych i ładnie opisanych scen. Zostawiła po sobie jedną refleksję. Kiedy intelektualizm (którym do nieprzyzwoitości epatują Czytelnika Ingrid i jej córka) przestaje być godny podziwu, a staje się śmieszny i żałosny?
Nie polecam tej książki - mimo iż prawdopodobnie będę osamotniony w swoich pretensjach. Aż dziw, że z takiego gniota można było zrobić całkiem interesujący film.
---
* Janet Fitch, "Biały oleander", tłum. Tomasz Bieroń, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2001, seria Kameleon, tekst z okładki.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.