Dodany: 17.06.2007 18:21|Autor: Lykos
„Zastrzelę tego Giertycha”
Mój jedenastoletni syn przyszedł kiedyś ze szkoły i powiedział, że tego Giertycha to by zastrzelił. Uczeń czwartej klasy! Skąd on bierze takie teksty? Takie sformułowania? „Tego Giertycha” i „by zastrzelił”?
*
W latach siedemdziesiątych kursował taki kawał: Pewna kobiecina, z ubioru na pierwszy rzut oka widać, że ze wsi, raczej niebogata, weszła do jakiegoś gmachu i niepewnie idąc korytarzem usiłowała odczytywać tabliczki na drzwiach. Z jednego z pokoi wyszedł godnie wyglądający mężczyzna w średnim wieku. Zaintrygowany, spytał się kobiety, jaki ma problem.
- Panie kochany, krowina mi słabuje. Przyjechałam do Warszawy po radę, tutaj na pewno mieszka dużo mądrych ludzi.
- A jak żywicie tę krowę?
- A no, od wiosny do jesieni żywi się na pastwisku, a zimą daję jej siano.
- A nie dajecie jej kiszonki z kukurydzy?
- Nie...
- No właśnie, może dawajcie jej tej kiszonki.
Po dwóch tygodniach kobieta znów pojawiła się w tej instytucji i poszła od razu do zapamiętanych drzwi. Na drzwiach przesylabizowała tabliczkę „Prof. dr Jerzy Kuberski, minister. Weszła bez pukania, a tam sekretarka warczy do niej:
- O co chodzi?
- Ja w sprawie krowy.
- Jakiej krowy? Czy obywatelka zwariowała? – Ostry głos sekretarki wywabił znajomego mężczyznę.
- A, to wy. Wpuście obywatelkę, towarzyszko sekretarko. Jak tam krowa?
- Dalej słabuje.
- To może dajcie jej seradeli.
- Aha, dziękuję wam bardzo.
Po następnych dwóch tygodniach kobieta znów pojawiła się w Ministerstwie. Znów dostała dobrą radę. Pojawiała się jeszcze kilkakrotnie, zawsze w dwutygodniowych odstępach i zawsze dostawała dobrą radę. Wreszcie przestała przyjeżdżać.
Pierwszego września towarzysz minister otwierał rok szkolny w nowej szkole w pewnej mazowieckiej wsi. Patrzy, a wśród licznie zgromadzonych rolników widzi właśnie tę kobiecinę, która przyjeżdżała tak wytrwale pytać się o radę w sprawie zdrowia krowy. Nie wytrzymał, podszedł do niej.
- Jak tam wasza krowa? – zapytał.
- Ano, zdechła, niebożę.
- Szkoda, a miałem jeszcze tyle pomysłów.
*
Jerzy Kuberski (ur. 22 marca 1930) - polityk, dyplomata.
Działacz PZPR, w latach 1971 - 1981 w KC PZPR. Od marca 1972 do lutego 1979 minister oświaty i wychowania w rządach Piotra Jaroszewicza. Od kwietnia 1980 do maja 1982 minister-kierownik Urzędu do Spraw Wyznań w rządach: Edwarda Babiucha, Józefa Pińkowskiego i Wojciecha Jaruzelskiego. Następnie - do roku 1989 - kierownik zespołu do spraw stałych kontaktów roboczych między rządem PRL a Stolicą Apostolską. Od 1989 do 1990 ambasador Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej przy Watykanie.
Tyle Wikipedia. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Jerzy_Kuberski). Inne hasła dotyczące kolejnych rządów podają jeszcze, że miał tytuł prof. dr, nie podają jednak specjalności naukowej pana ministra. Może autor hasła nie wiedział, może uznał, że to nieistotne? W końcu pan profesor był politykiem i działaczem, na uprawianie nauki chyba nie miał czasu. Jeżeli kawał nikogo nie rozśmieszył, wcale się nie dziwię, dziś jest on nieczytelny. Był on aluzją, że towarzysz minister miał mnóstwo pomysłów na zreformowanie szkoły, a szkoła ledwie zipała.
Ministerstwo Oświaty (niezależnie od aktualnej nazwy) rzadko kiedy miało szczęście do dobrego ministra. Pewnie bym już nie pamiętał nazwiska pana ministra Kuberskiego, gdyby nie ten kawał. W kontekście obecnej dyskusji na temat pana ministra Giertycha przypomniał mi się jego poprzednik. Według mnie nie był wcale lepszy od pana Giertycha. Nikt jednak oficjalnie w PRL nie protestował przeciw jego pomysłom. Nie tylko dlatego, że ludzie bali się protestować.
*
W latach 1964 – 1966 uczęszczałem na Studium Nauczycielskie – skończyłem kierunek fizyka z matematyką. Pewnego dnia, była to chyba wiosna roku 1965, opiekun roku wyczytał 4 nazwiska, w tym moje, i poprosił nas do swego pokoiku na zapleczu pracowni.
- Wy do niczego nie należycie! Jak tak można! Przecież będziecie nauczycielami, trzeba się jakoś zaangażować!
Dalej nastąpiła przemowa w stylu „wicie, rozumicie...” Nie pamiętam już dzisiaj wszystkich tych czworga nietypowych kandydatów (na około 50), co najmniej dwóch z nich (w tym ja) nie zostało nauczycielami. Nikt z nas się jednak nie zapisał ani do ZMS, ani do ZMW, ani nawet do ZHP (to akurat pamiętam dobrze) i nie mieliśmy z tego tytułu żadnych nieprzyjemności. Ale naciski były, zapewne odgórne. Tak że mam prawo twierdzić, że środowisko było bardzo upolitycznione i że władzom najwyraźniej zależało na tym, żeby stopień upartyjnienia wśród nauczycieli był bardzo duży. I był. A że nauczycielami zostawali w dużym stopniu ludzie mniej zdolni, którzy nie mieli szans na dostanie się na „prawdziwe” studia, negatywna selekcja sprawiała, że środowisko było - z punktu widzenia PZPR – dosyć sterowne.
Mamy wielu doskonałych nauczycieli. Większość jest jednak przeciętna (co nie znaczy, że zła, choć i źli się zdarzają). Znaczna część jest ukształtowana w PRL – to nie znaczy, że ma przekonania komunistyczne (tacy też są), ale raczej – lewicujące, ateistyczne lub indyferentne religijnie. Młodzi nauczyciele, wykształceni już w III RP, w części dostosowują się do środowiska, w części starają się nie wchodzić z nim w konflikt. Większość dyrektorów też wywodzi się jeszcze z partyjnego nadania lub spośród osób dobrze widzianych przez dawną nomenklaturę. Że tak jest, świadczy duża przynależność do ZNP, pierwszego związku zawodowego odwieszonego w stanie wojennym. Do Solidarności należy znacznie mniej.
Pan minister Giertych nie kryje swej niechęci do ZNP, uważając go za instytucję konserwującą wpływy komunistów. Mówi się nawet o jakiś próbach konfiskaty majątku Związku lub przynajmniej jego części. Nic dziwnego, że środowisko to ma odczucia z gruntu negatywne w stosunku do pana ministra, kontestując lub krytykując nawet jego dobre posunięcia (za takie uważam np. nacisk na przywrócenie dyscypliny), nie mówiąc o niewątpliwie złych (np. sprawa uznania za zdane matur z jedną oceną niedostateczną). Sprawa lektur stała się dla tego środowiska nie lada gratką – znów można panu ministrowi wykazać niekompetencję. Nic to, że pan minister tylko firmuje projekt zmiany lektur sporządzony w wyniku konsultacji z nauczycielami. Po pierwsze – z nauczycielami nie tymi, co trzeba, a po drugie – on za to ewidentnie odpowiada. Nie potrzebujemy przerostu kultu Sienkiewicza! Ani papieża, ani – podejrzanej wartości pana Dobraczyńskiego. Potrzebujemy lektur skreślonych przez pana ministra!
*
Pewnie bym nie napisał tego tekstu – czasu mam wyjątkowo mało – ale zdenerwował mnie wywiad, jaki pan redaktor Najsztub przeprowadził z panią Teresą Holzer na temat lektur szkolnych (wiadomosci.onet.pl/1418046,2677,1,kioskart.html), a także – może jeszcze bardziej – bardzo pozytywne głosy dyskutantów w Biblionetce, w tym tak ważnych i miłych memu sercu, jak Vemona i Verdiana/Visełka.
Zacznę od tego, że zgadzam się z wieloma, może większością tez pani Holzer, stanowczo protestuję jednak przeciw tonowi artykułu. Mój sprzeciw wzbudza już tytuł, nawet jeśli przyjąć, że jest przejawem pewnej egzaltacji kobiecej. Nie sądzę, żeby mój syn zapożyczył swoje zdanie, że „tego Giertycha to by zastrzelił”, z lektury „Przekroju”. Ale gdzieś musiał to podsłyszeć, myślę, że takie sformułowania krążą po polskiej szkole, a z pewnością nie wymyślają ich uczniowie podstawówki.
Może jednak po kolei ustosunkuję się do tez pani Holzer. Podobnie jak pani profesor, uważam, że obecny system nauczania nastawiony na zdawanie testów jest zły, upośledza indywidualizm i narzuca jedną odpowiedź także wtedy, gdy problem jest niejednoznaczny. Rzeczywiście, coś trzeba z tym zrobić (nawiasem mówiąc, nie jest to pomysł pana Giertycha). Także zgadzam się, że prowokuje do nieczytania lektur. Podobnie – że lektury mają pozytywny wpływ na nasz język, a politycy ten język często kaleczą. W tym miejscu chciałbym jednak zauważyć, że język polityków wywodzi się w dużym stopniu ze szkoły i ze środków przekazu społecznego, ale nie z doby najnowszej, lecz przede wszystkim z czasów, gdy politycy kształtowali swoją osobowość, czyli w większości - z czasów PRL. Nie jest to zatem sprawa świeża – ciągnie się od dłuższego czasu. Myślę, że bardzo dużo złego robią tu nauczyciele. Trudno znaleźć nauczycieli mówiących językiem pięknym i bezbłędnym, znam nawet polonistów, którzy błędnie akcentują wyrazy pochodzenia greckiego zakończone na –ika, -yka oraz czasowniki w trybie przypuszczającym. Podobnie złym językiem mówi wielu dziennikarzy radiowych i telewizyjnych. Społeczeństwo wybrało sobie przedstawicieli i tak ciut bardziej wykształconych od przeciętnej. Wydaje mi się zresztą, że nie zauważamy specjalnie polityków mówiących językiem poprawnym (tacy są, we wszystkich partiach, może najgorzej jest w Samoobronie), drażnią nas ci, którzy mówią źle. Poza tym z większą lubością wyszukujemy potknięcia tych osób publicznych, których nie lubimy z powodów politycznych i chętnie przerysowujemy ich wpadki.
Dalej nie podoba mi się fragment:
„Pani profesor, zewsząd słyszymy, że ludzie mogą być tylko albo czarni, albo biali, tak słyszymy od dzisiaj rządzących. Dlaczego pani chce, żeby w ich szkołach uczono czego innego?
Jest to ewidentne nadużycie pana Najsztuba. Ja jakoś tego nie dostrzegam – pan Najsztub ustawia sobie chłopca do bicia. Zaraz potem znowu fragment, który mi się nie podoba. Pani Holzer z przekąsem wyraża się o „uczeniu patriotyzmu Sienkiewiczem”, ma nadzieję, że pana ministra przetrzyma, podobnie jak wielu poprzedników, że cykl kształcenia jest i tak dużo dłuższy od okresu ministrowania pana Giertycha, że i tak to, co ważne, rozgrywa się na poziomie szkoły – klasy – lekcji. I dalej mówi wprost:
„Jeżeli jakikolwiek minister sobie wyobraża, że kreuje rzeczywistość oświatową, to jest po prostu śmieszny.”
To znaczy, co? Od czego jest minister? Czy nie przypadkiem od kreowania szkolnej rzeczywistości?
Pani Holzer mówi, że szkoła nie jest szkołą (własnością?) polityków. Ale tak samo, a może tym bardziej, nie jest szkołą pani Holzer. Pani Holzer ma obowiązek uczyć dzieci zgodnie z programem, a program, czy to się pani Holzer podoba, czy nie, kreuje ministerstwo. Ministerstwo powinno być zależne od polityków, bo politycy powinni być zależni od społeczeństwa, od ludzi, którzy ich wybrali. Jednak zdanie, że jeżeli minister sobie wyobraża, że rzeczywistość od niego zależy, to jest śmieszny, świadczy nie tylko nienajlepiej o pani Holzer, świadczy o rozmiarach inercji środowiska, którego pani Holzer jest przedstawicielem. Środowiska, które po prostu pana ministra nie słucha, które go nienawidzi, które ma swoje poglądy polityczne nie tylko zupełnie różne od poglądów pana ministra, ale też różne od poglądów większości rządowej w parlamencie, a więc – większości głosującej części społeczeństwa.
O paranoicznej wręcz nienawiści pani Holzer do ministra Giertycha świadczą jej sformułowania o jego „urojeniach” i „cynicznym patriotyzmie”. Pani Holzer nie może przyjść do głowy, że pan Giertych może rzeczywiście ma poglądy patriotyczne i może szczerze uważa, że patriotyczna powinna być szkoła, a nawet – że może przez przypadek mieć słuszność....
Jeżeli chodzi o lektury, być może więcej racji leży po stronie nauczycieli takich, jak pani Holzer, na pewno trudno jest zrezygnować z Conrada, Kafki, skreślonego z listy lektur w 1999 roku Dostojewskiego czy Witkacego, Gombrowicza i Herlinga-Grudzińskiego, na pewno Dobraczyński to nie ten kaliber. Ale jeśli to prawda, że ostatnio Sienkiewicz był w kanonie lektur w ilościach śladowych, to jest to ewidentny skandal. Uważam też, że w szkole powinno też być miejsce dla twórczości papieża. Chociaż jego twórczość literacką cenię nie nazbyt wysoko, jest to niewątpliwie najwybitniejszy Polak XX wieku i powinno to zostać zauważone w szkole. Może po prostu trzeba dyskutować i znaleźć takie rozwiązanie, które zadowoli większość ludzi, którym na sercu leży dobre wychowanie i wykształcenie Polaków.
W kwestii patriotyzmu mam jednak odmienne zdanie od pani Holzer. Twierdzi ona
– „Nikt nam w szkole, w przedwojennym gimnazjum, o patriotyzmie nie mówił. Mamy literaturę tak naładowaną patriotyzmem, że wystarczy...”
Chociaż jestem już raczej stary, nie zdążyłem uczęszczać do przedwojennego gimnazjum. Ale wiele rozmawiałem z moimi rodzicami. Zawsze podkreślali patriotyzm szkoły, przekazywany na różnych poziomach. Może pani Holzer chodziła do zupełnie innego typu szkoły, co moi rodzice? Ja sam chodziłem do szkoły komunistycznej, tam uczyli nas w dużym stopniu przedwojenni nauczyciele, uczyli m.in. patriotyzmu, mimo że szkoła była zmuszona do realizacji oficjalnego programu. Nawet w tym programie była mowa o patriotyzmie. Nawet w moim Studium Nauczycielskim zapoznawano nas z programem, który zawierał wiele treści patriotycznych, które mieliśmy realizować na lekcjach praktycznie wszystkich przedmiotów. Jeżeli pani Holzer i jej środowisko twierdzi coś przeciwnego, to znaczy, że w tej kwestii rację ma według mnie pan minister Giertych.
Dalej wywiad wraca do kwestii konieczności utrzymania kanonu lektur, do ich egzekwowania, do pielęgnowania indywidualności, do niebezpieczeństw związanych ze spłycaniem materiału i ich jednostronną interpretacją na użytek testów. Tu znów zgadzam się z panią Holzer w całej rozciągłości. Odnośnie kwestii koedukacyjności, zgadzam się, że mogą być „szkoły takie i takie”. Nie zgadzam się w kwestii niebezpieczeństwa propagowania homoseksualizmu w szkołach jednopłciowych (w ustach pana redaktora Najsztuba zarzut taki brzmi chyba nieszczerze?). Sam chodziłem do liceum męskiego i żadnych przejawów homoseksualizmu nie zauważyłem (może byłem słabym obserwatorem?). Natomiast gdyby mnie zapytano teraz o zdanie, wolałbym chyba jednak chodzić do klasy koedukacyjnej. Mimo że jestem ze swojej szkoły dumny.
I jeszcze jedna perełka:
„- Wyobrażała sobie pani, że dożyje wiceministra oświaty, który będzie propagował teorię kreacjonistyczną?
– Panie Piotrze, przecież myśmy się tego wszystkiego nie spodziewali. Mam głębokie poczucie, że nie udał się nam ten nasz naród.”
Nie jestem pewien, czy panu Najsztubowi nie pomylił się ojciec Giertych z synem. Ale dla mnie prawdziwą bombą jest zdanie ”Mam głębokie poczucie, że nie udał się nam ten nasz naród.” To jest clou całego wywiadu!
Mamy tu więc walkę o rząd dusz – z jednej strony nawiedzony pan minister, który ma recepty na poprawę jakości szkoły, tak jak on to widzi, z dekomunizacją na czele, z drugiej – środowisko nauczycielskie, pełne inercji (jak dla każdego dużego ciała, optimum stanowi rzeczywistość przez nie zastana i każda zmiana wytrącająca je z homeostazy powoduje protesty i opór) kierowane przez równie nawiedzone osoby o orientacji lewicowej, które też mają receptę na wychowanie społeczeństwa, niekoniecznie zgodną z poglądami większości tego społeczeństwa.
To, co mnie najbardziej martwi, to wciąganie w te rozgrywki dzieci. Zabieranie dzieci na manifestacje, zwalnianie z lekcji, żeby mogły sobie pomanifestować. Czy choćby jakieś napomknięcia na temat wredności pana ministra w obecności uczniów. Osobiście nie darzę sympatią pani minister Łybackiej, ale nigdy by mi nie przyszło do głowy mówić mojemu dziecku, że czegoś może nie odrobić, bo wymyśliła to „ta Łybacka”, nie mówiąc już o tym, żebym ją zastrzelił. Albo uczył zawołania „Łybacka do wora, wór do jeziora”.
Żeby zakończenie było bardziej koncyliacyjnie - też mam nadzieję, że cała awantura o skreślone lektury odniesie jakieś pozytywne skutki, że wielu ludzi zastanowi się, co powinno być w kanonie i co zrobić, żeby młodzież czytała. I nie tylko młodzież.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.