Dodany: 18.12.2011 16:59|Autor: zsiaduemleko

O tym, co wśród popiołów


To był dobry rok dla G.R.R. Martina. Serial HBO wiernie oparty na „Grze o tron” okazał się co najmniej udaną ekranizacją i zrobił niesamowite wrażenie na widzach. Sprzedaż książek z cyklu „Pieśń lodu i ognia” drastycznie wzrosła (i nadal utrzymuje się na przyzwoitym poziomie), a sześć lat oczekiwania na kolejny tom zostało wreszcie fanom wynagrodzone w postaci „Tańca ze smokami”. Kolejne części „się piszą”, HBO właśnie kręci drugi sezon serialu (podobno zamówiono już dwa następne), a Martin zyskał nowego fana – mnie. Tak, to zdecydowanie udany rok dla autora serii, szczególnie przez wzgląd na to ostatnie.

Niech się nikt jednak nie waży porównywać Martina do Tolkiena. Jedyne, co łączy tych dwóch dżentelmenów, to zamiłowanie do składania pojedynczych literek w słowa, słów w zdania, a zdań w powieść. Łączy ich także fakt, iż obaj posługują się trzema imionami. Zbliża ich oprócz tego szeroko rozumiany gatunek literacki, w którym najlepiej się obaj panowie czują, czyli ogólnie pojęta fantastyka. Poza tym to całkowicie inne wizje, inna stylistyka, inne światy oraz inne czasy, a co za tym idzie, zapotrzebowania czytelnika. Zarówno Tolkien, jak i Martin są świetni w swoim fachu, z tym, że ten drugi ma przewagę nad kolegą, bo nadal trzyma się kurczowo życia. I lepiej, żeby się co do tego nie rozmyślił, bo spoczywa na nim potężna odpowiedzialność, a fani cyklu „Pieśń lodu i ognia” oczekują zakończenia sagi z intensywnym przytupem, odwagą literacką (której Martinowi nie brakuje) i ryjącym bruzdę w pamięci czytelnika finiszem. Nie spartacz tego, Dżordż.

Ja tymczasem nieśpiesznie podjąłem się lektury tomu czwartego (znów podzielonego na dwie części, o podtytułach „Cienie śmierci” i „Sieć spisków”), o jakże adekwatnym i wymownym tytule – „Uczta dla wron”. Pogrążone w wojnie zgliszcza Westeros stygną po bitewnym i niszczycielskim ogniu. Trupy leżą w rowach, wiszą na drzewach i gniją w gruzach. To moment, kiedy z nor wychodzą padlinożercy, a kruki łase na gałki oczne mają w czym wybierać. To także okres wzmożonego ruchu w chlubnym zawodzie łupieżcy i profanatora zwłok. Słowem, można się srodze obłowić. Monarchowie liżą rany za wysokimi murami swoich twierdz, a gdzieś na morzu rośnie w siłę nowa potęga licząca się w walce o Siedem Królestw – Żelaźni Ludzie. To jeszcze zdecydowanie nie koniec wojny.

„Uczta dla wron” jest chyba najbardziej stonowanym tomem „Pieśni lodu i ognia”. Poza paroma wyjątkowymi fragmentami, całość opiera się na planowaniu i wdrażaniu w życie kolejnych intryg, co wiąże się z mnogością poufnych rozmów, dwuznacznych propozycji i odgrywania swoich ról bez mrugnięcia okiem. Nie oznacza to oczywiście nudy, bo po raz kolejny mamy styczność z pasjonującą powieścią, z tą różnicą, że tym razem autor daje nam zaczerpnąć nieco śmierdzącego spalenizną, ale jednak powietrza. Złośliwi powiedzieliby, że „Uczta dla wron” to tysiąc stron gadania, ale kolejne strony napchane są po brzegi dyplomatyczną akcją, wciągającymi czytelnika za nogi dialogami, spiskami, a praktycznie każdy rozdział w zakończeniu pobudza apetyt na lekturę kolejnego.

Skoro już przy rozdziałach jesteśmy. W „Uczcie dla wron” Martin mnóstwo miejsca poświęcił wydarzeniom w Królewskiej Przystani, a co za tym idzie, często będziemy towarzyszyć złotowłosym bliźniakom z rodu Lannisterów. Relacja między Jaime a Cersei jest wyraźnie wypychana na pierwszy plan (Królobójca bryluje w dialogu z Lancelem). Oprócz tego z detalami prześledzimy wyprawę Brienne, chwilami nudnawą, przyznaję, ale mającą też swoje kapitalne momenty. Co jednak wyróżnia ten tom, to rozdziały, które nazywam „gościnnymi”. Kompletnie nowi bohaterowie i otoczenie, drugoplanowe postaci, które zaliczają pojedynczy występ, ale wnoszą przy tym zefirek świeżości, niczym czyste powietrze znad Wąskiego Morza. Z drugiej strony, poznałem Martina już na tyle, że wcale nie byłbym szczególnie zdziwiony, gdyby któraś z tych teoretycznie drugoplanowych oraz niepozornych postaci okazała się w przyszłych tomach istotnym i zwrotnym w biegu historii punktem. Równie dobrze jednak wszyscy mogą skończyć jako gnijący kawałek mięsa na dnie morza. Trudno wykluczyć którąkolwiek ewentualność i trzeba zachować czujność.

Niełatwo o coś odkrywczego, gdy po raz czwarty mamy do czynienia w zasadzie z tym samym i zaliczamy powtórkę z rozrywki, ale nikt też niczego innowacyjnego nie oczekiwał, prawda? Zwycięskiego składu się nie zmienia, a po co ruszać coś, co jest dobre i sprawdza się doskonale. Nikogo nie powinno więc dziwić, że po raz wtóry trudno oderwać się od lektury. Czytelnik wprost niezauważalnie dla niego samego wtapia się w opowieść, scala się z nią, jednoczy i z niecierpliwością podgląda, kto będzie bohaterem kolejnego rozdziału.

Przez cały czas miałem słuszne wrażenie, że „Uczta dla wron” porusza losy raptem połowy z możliwych bohaterów. Szczególnie doskwiera brak Tyriona, bo po tym, czego dokonał na koniec „Nawałnicy mieczy” (a co nadal odbija się hucznym echem), trudno obojętnie traktować ten ponadprzeciętny charakter. Cóż, epilog wyjaśnia wszystko i wręcz obłędnie nakręca na kolejny tom.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1574
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: