Dodany: 11.04.2012 21:43|Autor: totally.zi.chan

Mary Sue w krainie gadających jednorożców


Przede wszystkim, kim jest Mary Sue? Najprościej rzecz ujmując, jest to pejoratywne określenie wyidealizowanej postaci literackiej. Mary Sue króluje jako bohaterka literatury fan fiction oraz opowiadań zamieszczanych na blogach nastolatek, choć ostatnimi czasy coraz częściej widuje się ją również w książkach oficjalnie wydanych (patrz: „Zmierzch”). Nie ma jednoznacznych kryteriów, które pozwalałyby ją rozpoznać, ale zwykle nie jest to trudne. Mary Sue prawdopodobnie będzie bohaterka, która posiada więcej niż dwie z wymienionych cech:

- jej imię jest wyszukane i niepospolite (nie Zosia, tylko Amarilis),
- jej oczy nie są po prostu błękitne/zielone, ale ciemnoszafirowe/malachitowe, a odcień włosów waha się między płomiennoczerwonym, złotokasztanowym, onyksowym itd.,
- jest najpiękniejsza ze wszystkich przedstawionych postaci płci żeńskiej, a w każdym razie najbardziej pociągająca (jeśli zaś jakaś inna kobieta okazuje się piękniejsza od niej, to na pewno jest nikczemną zdzirą),
- przynajmniej połowa bohaterów płci męskiej jest w niej zakochana, a druga połowa chce ją zgwałcić (co nie wyklucza możliwości, że też są w niej zakochani),
- ostatecznie zostaje z najbardziej seksownym facetem, którego konkurentem jest jego najlepszy przyjaciel lub najgorszy wróg (czasem ta sama osoba),
- odznacza się nadzwyczajnym intelektem i/lub niebywałymi przymiotami charakteru i/lub nadprzyrodzonymi zdolnościami, w których używaniu jest najlepsza, nawet jeśli robi to po raz pierwszy,
- jest niezastąpiona - bez niej zawodowy detektyw nie przeprowadzi śledztwa, dr House nie postawi diagnozy, Harry Potter nie pokona Lorda Voldemorta…
- lgną do niej dziwaczne zwierzęta (wilk, tygrys, feniks, smok, itp.),
- jeśli tylko realia świata przedstawionego na to pozwalają, mówi o niej starożytna przepowiednia,
- można żywić podejrzenia, że jest alter ego autorki, która w ten sposób podbudowuje własną pewność siebie i leczy swoje kompleksy.

Po co jednak rozpisywać się na temat Mary Sue? Ano, główna bohaterka „Gry o Ferrin”, Karolina vel Anaela dell’Idarei (uff, pisownia!) spełnia ni mniej, ni więcej, tylko wszystkie wymienione wyżej kryteria. Ma „tycjanowskie włosy” i „piękne, złotozielone oczy, jaśniejące zwykłym ludzkim dobrem”[1] (radzę przyjrzeć się zdjęciu autorki na okładce), a chociaż sama nie uważa siebie za piękność, „właśnie taka, jaka była (…) przyciągała spojrzenia mężczyzn”[2]. Kocha się w niej trzech z pięciu ważniejszych (czyli tych, których imiona pojawiają się jako tytuły rozdziałów) bohaterów, a czwarty i bez tego próbuje się z nią przespać. Kiedy trzeba, Karolina/Anaela jest słaba, krucha i kobieca (żeby mężczyźni mogli się nad nią roztkliwiać), a innym znów razem pełna temperamentu i niepokorna (co wzbudza w mężczyznach tym większą żądzę). Poza tym cechuje ją zapierająca dech w piersiach ofiarność i poświęcenie, o odwadze i wytrwałości nie wspominając. Jeździ na czarnym rumaku, z którym komunikuje się telepatycznie. Garną się do niej lwiany (nie pytajcie) i jednorożce (którymi ma udekorowany pokój). Od kiedy przenosi się do magicznego świata, nie tylko mówi wszystkimi obowiązującymi tam językami, ale też odkrywa w sobie niezmierzoną moc, którą już po kilku dniach potrafi władać (pewien władca przelewa w nią mentalnie wiedzę wszystkich pokoleń elfów – czad!). Oczywiście, bohaterka ma do tego mroczną traumę, która powoduje okazjonalne wybuchy dziewczęcej delikatności, ale poza tym niespecjalnie jej przeszkadza. Jeśli chodzi o rozwój psychoemocjonalny, z maniakalnym uporem i naiwnością pięciolatki nazywa zakochanych w niej do szaleństwa panów „swoimi przyjaciółmi”. Och, zdarza się jej czasem palnąć jakieś głupstwo, czego potem gorzko żałuje. Cokolwiek jednak by zrobiła, jej sprzymierzeńcy i tak gotowi są skoczyć za nią w ogień. Podsumowując, jest przejmująco, boleśnie, irytująco głupia.

O fabule „Gry o Ferrin” lepiej by było nie wspominać. Pracująca na pogotowiu Karolina zaraz w pierwszym rozdziale bezskutecznie próbuje ratować od śmierci swoją siostrę bliźniaczkę, rozmawia z jednorożcami w swoim pokoju, dowiaduje się o śmierci… nie, o „odejściu” ukochanej ciotki, odrzuca zaloty swojego przyjaciela, odprawia czary, w których wyniku trafia do innego świata, zostaje zaatakowana, zgwałcona i zabita przez bandę dezerterów, a następnie wraca do życia i tak dalej, i tak dalej… Czytelnik razem z nią wędruje po kolejnych krainach, poznając różnych dowódców i władców, którzy toczą ze sobą krwawą wojnę. Oczywiście, udział Karoliny/Anaeli ma w tych zmaganiach decydujące znaczenie, zwłaszcza od momentu, kiedy dziewczyna spotyka na swej drodze bezlitosnego, acz przystojnego Władcę Darrakii, Sellinarisa WeddSa’arda. Kto zgadnie, co stanie się potem?

Ma to być fantasy, ale fantasy wyjątkowo sztampowa i miałka. Fabuła jest prowadzona niekonsekwentnie, wydarzenia pędzą od jednej rzezi do dziesiątej sceny miłosnej, a wątki czasem urywają się bez żadnego wytłumaczenia. Prawdopodobieństwa nie ma co oczekiwać - czy to psychologicznego, czy dotyczącego realiów świata przedstawionego. Z „Gry o Ferrin” można się dowiedzieć ciekawych rzeczy na temat prowadzenia walk, np. że zamki zdobywa się po to, by potem pozostawić je puste, albo że garstka żołnierzy z wielką radością ruszy na przeważające siły wroga, jeśli akurat się nudzi. Przygotowania do oblężenia w wykonaniu elfich dam polegają na noszeniu naręczy koców i poduszek, które – o zgrozo! – są kładzione w miejscach, gdzie mogą się pobrudzić. Całości dopełniają sceny erotyczne rodem z taniego romansidła („Zakwiliła jak umierający ptak, gdy wsunął gorącą dłoń między jej uda”[3]). Pewien smaczek stanowią nazwy własne. Apostrofy i duże litery wstawione w sam środek imienia mogą dodać mu pewnej… hm… godności, ale dlaczego w równoległej rzeczywistości pojawiają się nazwy znane z naszej starej, dobrej Ziemi? Tartar i Eden można jeszcze zaakceptować, jednak Eleuzis jako imię postaci wzbudziło już mój śmiech, a palmę pierwszeństwa zgarnęło nazwisko etatowej nierządnicy - de Sade. Brzmi to tak, jakby autorka liczyła, że nikt nie zauważy podobieństwa albo może uzna je za błyskotliwą aluzję. Podobnie zresztą jest z cytatem, który przewija się przez całą książkę, a który za każdym razem wzbudzał we mnie mieszaninę wesołości i konsternacji: „Bądź wierna, idź!” (czyżby Karolina/Anaela była wielbicielką Zbigniewa Herberta?). Jeśli chodzi o styl, w wielu momentach dominuje fatalna ckliwość („Spojrzała nań oczyma zranionej łani”[4]). Pojawiają się manieryzmy – „nań”, „doń”, „weń” zamiast po prostu „na niego” lub „na nią”, „li tylko” zamiast „tylko” („Czasem miał ochotę wykrzyczeć, że nie chce być li tylko przyjacielem”[5]) – znośne w małej ilości, ale denerwujące, gdy uparcie się powtarzają.

Nie każda książka wielką książką jest. „Gra o Ferrin” z pewnością do wielkich nie należy i nie byłoby się czym przejmować, gdyby nie jeden szczegół, a mianowicie… brak samokrytyki. W tym miejscu należy się małe wyjaśnienie. Wychowałam się na literaturze fantasy, więc moje negatywne odczucia nie mają nic wspólnego z niechęcią do tego gatunku. Gdyby „Gra o Ferrin” ukazała się na blogu jakiejś trzynasto- lub piętnastoletniej dziewczynki, byłabym nawet gotowa pochwalić autorkę za dobre chęci i dynamiczną narrację – z nadzieją, że za parę lat dojrzeje i napisze coś bardziej sensownego. Niestety, „Gra” została wydana, a co gorsza – reklamuje się ją śmiałym porównaniem do Andrzeja Sapkowskiego, i to „we fragmentach, tych najlepszych”[6]. No cóż, Sapkowskiemu to raczej nie zaszkodzi, a prozę Michalak co najwyżej ośmiesza. Pozostaje jednak fakt, że podczas gdy książki Sapkowskiego stoją na półkach z fantastyką, „Grę o Ferrin” widziałam na własne oczy w dziale literatury pięknej gdzieś pomiędzy Łysiakiem a Mrożkiem – i to nie jest już śmieszne. Przeciwnie, to smutne i zastanawiające.

„Gra o Ferrin” otrzymuje ode mnie ocenę 1,5. Nie 1, ponieważ pod koniec pojawia się kilkadziesiąt stron względnie udanej retrospekcji, a poza tym wierzę, że może być gorzej.


---
[1] Katarzyna Michalak, „Gra o Ferrin”, wyd. Albatros, 2010, s. 121.
[2] Tamże.
[3] Tamże, s. 235.
[4] Tamże, s. 360.
[5] Tamże, s. 231.
[6] Tamże, tekst z okładki.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2629
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: