Dodany: 28.07.2007 13:36|Autor: dot59
Ocalone z szuflady
Cel i charakter tego niepozornego dziełka, dla współczesnego czytelnika będącego reliktem dość odległych czasów – co malowniczo podkreśla nieużywany już dziś krój czcionki i zachowana przez ponad 40 lat bibliotecznego żywota pierwsza strona okładki z grubego czerpanego papieru, ozdobiona faksymile autografu autora – najlepiej wyjaśnia we wstępie sam Parandowski:
„Dzienniki, zapiski, kroniki z osobistego życia, notatki z wrażeń, rozmyślań należą po prostu do warsztatu pisarza (...). U pisarza nawet zwykły dziennik, lapidarne streszczenie dnia, może być wstępem do czegoś, co się później rozwinie w dzieło sztuki (...). Może się również przysłużyć pamięci idącej »na poszukiwanie straconego czasu«. Ale zazwyczaj pisarz nie poprzestaje na suchym rejestrze godzin i dni, jego dziennik zamienia się w pamiętnik obcowania ze światem i własną duszą. (...) każde zjawisko, choćby najbłahsze, najbardziej banalne, porusza w nim nie tylko ten czy inny zmysł, ale i wyobraźnię, która je rozszerza, i słowa, które je mimowolnie, odruchowo kształtują. Z takiej przelotnej obserwacji wynosi się czasem jedno zdanie, jedną metaforę, jeden wyraz – ziarno, zawsze zdolne zakiełkować – i może jakaś inna chwila podniesie je do kłosu. Żaden pisarz nie zdoła się opędzić od tych strzępków, wiórów, fragmentów, nieraz urwanych w pół zdania, wciskających się w kajety, notesy, pokutujących na marginesach rękopisu jakiejś obszernej i dojrzałej pracy. Są one rozkoszą badaczy i rzeczywiście odsłaniają często nieznane i nieprzeczuwane tajemnice twórczości, zamkniętej w jawnych publikacjach”[1].
Idąc śladem twórców starszych od siebie o jedno-dwa pokolenia - na czele z braćmi Goncourtami, którzy dzisiejszemu czytelnikowi kojarzą się raczej z nagrodą literacką ich imienia, niż ze słynnym pod koniec XIX wieku „Dziennikiem” – dobiegający siedemdziesiątki pisarz zebrał w tomiku swoje zapiski z ostatnich 20 lat, poczynając od powrotu z wojennej tułaczki. Nie jest ich wiele: ledwie nieco ponad 200 stroniczek kieszonkowego formatu. Niektóre z nich nie odbiegają niczym od typowych wpisów w dziennikach: relacje z posiedzeń PEN-Clubu i Związku Literatów, ze spotkań ze znajomymi (głównie znanymi osobistościami ówczesnego świata naukowego i kulturalnego), z codziennych spacerów po Warszawie, dalej informacje o zgonach sławnych ludzi i innych wydarzeniach, które w jakiś sposób wpłynęły na życie autora, wreszcie wzmianki o pracach nad kolejnymi powieściami i tłumaczeniami. Ale obok nich – refleksje z lektur, od uwielbianych starożytnych klasyków po rzeczy wydawane całkiem współcześnie, malownicze opisy dostrzeżonych krajobrazów czy przypadkowych scenek zauważonych gdzieś w tramwaju, własne przemyślenia na temat zadań literatury, biegu historii, różnych aspektów życia – i kilka fragmentów, będących najwyraźniej zaczątkami jakichś zaplanowanych, a niedokończonych utworów. Zwykły literacki misz-masz.
Ale może nie taki zwykły, bo dziś już nieczęsto mamy możliwość obcowania z podobnie kunsztownym stylem i słownictwem: „ostre, krystaliczne dni zimowe, których mroźny blask zgadzał się ze stronicami Kanta, a kwiaty lodowe na szybach iluminowały karty Spinozy”[2]; „ten, co posiadł tajemnicę znaków, zatrzymujących lotne słowo i lotniejszą od niego myśl”[3]; „tak, co było życiem, wraca do baśni, wspólnej rodzicielki wszystkich dziejów ludzkich”[4]. Może więc choćby dlatego warto sięgnąć po tę niepozorną książeczkę pisarza dziś tak niemodnego, jak ukochana przezeń łacina i greka.
_ _ _
[1] Jan Parandowski, „Luźne kartki”, wyd. Ossolineum, Wrocław 1965, s. 5-6.
[2] Tamże, s. 25.
[3] Tamże, s. 95.
[4] Tamże, s. 155.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.