Moje godziny pracy plus odległość mojego miejsca zamieszkania od biblioteki sprawiają, że często docieram do niej na kwadrans przed zamknięciem. Wtedy nie ma mowy o rozkosznym szwendaniu się po sali i przeglądaniu kilkunastu różnych książek wyciąganych to z tej, to z owej półki; najlepszą strategią na taki wypadek jest lustracja regaliku z nowościami (czasem przedatowanymi o dobrych parę miesięcy albo i lat, co jednak nie zmienia faktu, że przynajmniej część z nich jest wysoce atrakcyjna). Ostatnio przy takiej właśnie okazji przyuważyłam książkę, o której wcześniej nie słyszałam; wydawca bardzo rozsądnie postanowił umieścić na okładce „przynętę”, wyliczając postacie, o których w środku mowa: z jednej strony „Zieja, Miłosz, Baczyński, Iwaszkiewicz, Hasior”[1], z drugiej „poeci pokolenia Kolumbów, siostry Lilpopówny (…)”[2].
Czy można się dziwić, że będąc dopiero co po lekturze dzienników Iwaszkiewicza i sagi rodzinnej spisanej przez jego prawnuczkę (
Pra: Opowieść o rodzinie Iwaszkiewiczów (
Włodek Ludwika)
), a w perspektywie mając
Portret podwójny (
Miłosz Czesław,
Iwaszkiewicz Jarosław (pseud. Eleuter))
, nie mogłam się oprzeć sposobności dorzucenia jeszcze jakiegoś kamyczka do barwnej i kunsztownej mozaiki opisującej życie tego twórcy? Co prawda i tak nie udało mi się umiejscowić sióstr Lilpopówien, bohaterek tekstu „Aniela, kawaler d’Eon”, na drzewie genealogicznym zamieszczonym w „Pra” (jedyny Franciszek, jaki tam figuruje, był o dwa pokolenia starszy, więc w żaden sposób nie mógł być ich ojcem; ten właściwy teoretycznie mógłby być bratankiem ojca Anny Iwaszkiewiczowej, Stanisława Wilhelma, ale tylko w wypadku, gdyby najstarszy jego brat Karol dochował się potomstwa w bardzo młodym wieku, może więc raczej był wnukiem jednego z braci dziadka Anny, Stanisława?), ale sama historia Anieli okazała się bardzo zajmująca, podobnie zresztą jak opowieść o relacjach między Iwaszkiewiczem a Miłoszem. I jak prawie cała reszta zebranych w tym tomie reportaży biograficznych, z których tylko jeden („Dla swoich pobudką, dla wrogów przestrogą. Zygmunt Wojciechowski: endecja wobec Niemców, Żydów i komunizmu”) mimo ciekawej tematyki wydał mi się nieco rozwlekły i przez to męczący. Wszystkie one mają jedną cechę wspólną: przedstawiają postacie, które „sięgają po zabronione”[3], robią coś na opak, coś budzącego powszechne zdziwienie, zgorszenie, oburzenie, a równocześnie mają w sobie coś takiego, co nie pozwala ich jednoznacznie sklasyfikować.
Ksiądz Jan Zieja, ma twarz tak ascetyczną i surową, że mimo woli widzi się go w wyobraźni jako płomiennego kaznodzieję, gromiącego z ambony grzesznych parafian i żądającego od nich bezwzględnego podporządkowania się regułom Kościoła. Nic bardziej mylnego – jako świeżo wyświęcony kapłan prowadzi kościelny pogrzeb samobójczyni, potem „chrzci dzieci ze związków żyjących bez ślubu, którym księża odmawiają sakramentów”[4], „zostaje działaczem radykalnej organizacji o antyklerykalnym nastawieniu”[5], wzywa do poszanowania godności każdego człowieka – nawet niemieckich jeńców w kilka miesięcy po zakończeniu wojny! – i występuje przeciw wszelkiej nietolerancji, a do agnostyka powiada: „Braciszku, masz miłość, to masz Boga”[6]… Naraża się i kurii, i władzom PRL, ale nie ugina się przed żadnymi naciskami.
Albo Jarosław Iwaszkiewicz – w zupełnie niepojęty sposób godzący ziemiański styl życia i dobre stosunki z peerelowskimi dygnitarzami, odmawiający udziału w jakimkolwiek opozycyjnym przedsięwzięciu, ale pomagający odrzuconym przez system kolegom po piórze.
Albo (jedyna żyjąca spośród wszystkich sportretowanych tu osób) Anda Rottenberg, walcząca o miejsce dla sztuki trudnej i kontrowersyjnej, chociaż wie, że ta batalia skazana jest z góry na przegraną, bo ludzie i tak wolą „konia w oleju na tle dworku (…), złotą jesień i Stare Miasto”[7].
Sylwetek jest kilkanaście, jedne przedstawione obszerniej, inne ledwie szkicowo, ale zawsze ze wsparciem solidnej bibliografii i – co ważniejsze – bez osądzania, bez posmaku niezdrowej sensacji nawet wtedy, gdy mowa o faktach smutnych i przykrych. Takie podejście sprawia, że z równym zainteresowaniem czyta się o postaciach znanych i nieznanych, o tych, których twórczość czy postawa życiowa nas zachwyca i o tych, którzy budzą naszą dezaprobatę. A tekst został dopracowany pod względem edytorskim – nie rozpraszają naszej uwagi żadne literówki ani niezręczności stylistyczne.
Gdybyż to wszystkie książki wyciągane na chybił trafił z bibliotecznych półek miały takie zalety…!
---
[1] Magdalena Grochowska, „Ćwiczenia z niemożliwego”, wyd. Wielka Litera, Warszawa 2012, tekst z okładki.
[2] Tamże.
[3] Tamże.
[4] Tamże, s. 27.
[5] Tamże, s. 19.
[6] Tamże, s. 17.
[7] Tamże, s. 386.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.