Das Leben des deutschen Tonsetzers Adrian Leverkühn [1]
Swego czasu moja koleżanka chciała napisać powieść. Wpadła wówczas na oryginalny pomysł: ponieważ nie miała weny, poprosiła mnie o napisanie jakby recenzji tego przyszłego arcydzieła. Więc piszę: "niesamowita panorama współczesnego społeczeństwa polskiego, saga warszawskich uliczek, w której niczym w uwerturze do »Tannhäusera« wesoły, podniosły nastrój, tak zachwycający, gdy trwa, może się w kilka chwil zamienić w swoje ponure odbicie – i odwrotnie, głupie rozterki oraz pusta melancholia są tutaj zaćmiewane przez pospolite radości (koleżanka spytała mnie, co to »Tannhäuser«). Galeria bohaterów - jak u Dostojewskiego wahających się między zbrodniarzami bez sumienia a delikatnymi marzycielami, niszczonymi przez los - poprowadzi nas do zadymionych klubów, na poddasza osiemnastowiecznych kościołów, do służbowych zapleczy centrów handlowych", itd., itp...
Nie wiedzieć czemu, koleżance nie udało się ukończyć tej powieści (nawet wtedy, kiedy pożyczyłam jej płyty z "Tannhäuserem"). W każdym razie epizod ten przypomniał mi się żywo, kiedy czytałam "Doktora Faustusa". Jedną z wielu wspaniałych cech książki Manna są opisy utworów muzycznych. Znajomość podstawowej terminologii się przydaje – ale ja nie do końca tę terminologię opanowałam (prawie wcale, cóż), a mimo to trudno nie pojąć takich fragmentów, jak ten: "(...)kończy się cały utwór wysokim »g« wiolonczeli: ostatnie słowo, ostatni powiewny dźwięk, rozpływający się z wolna (...). Potem już więcej nic – noc i milczenie. Ale ten dźwięk zawieszony, pobrzmiewający pośród milczenia, dźwięk, który już nie istnieje, którego dusza jedynie jeszcze nasłuchuje, a który był pogłosem żałoby, nie jest nim już, odmienił sens swój, świeci jako światło wśród nocy"[2].
Tomasz Mann pewnie chciał kiedyś zostać kompozytorem. Zawsze kochał muzykę; zaś dzieła Ryszarda Wagnera nie tylko uwielbiał ("Z przejęciem rozkoszowałem się od dawna ulubioną muzyką" [3], "Wzruszenie samą muzyką. Harmonia słodkich dźwięków"[4] – pisał w dziennikach o "Lohengrinie" i "Parsifalu", liczne są też jego zachwyty nad "Pierścieniem Nibelunga"), ale też pozwolił, żeby te dramaty muzyczne za sprawą motywów przewodnich wpłynęły na jego literaturę. No, a gdy pisarz w swoich dziełach l i t e r a c k i c h w tak dokładny sposób inspiruje się muzyką, to jednak coś znaczy. Więc Mann opisuje swoje wymarzone utwory muzyczne; i co? To niby łatwe, prawda?
Niby łatwe... o, ale nie tak łatwo umieścić te dzieła w kontekście, w kontekście, zauważmy, niejednoznaczym: ponieważ z jednej strony mamy tutaj kolejną wersję mitu Fausta, mitu, który trudno nam docenić, bo nigdy do nas całkowicie nie przesiąkł – z drugiej strony zaś zupełnie osobny byt Adriana Leverkühna, będącego kimś pomiędzy Nietzschem a Beethovenem, najpierw genialnym, dumnym dzieckiem, potem jeszcze bardziej genialnym i dumnym, a w dodatku zimnym młodzieńcem, wreszcie coraz bardziej zamkniętym sobie twórcą coraz doskonalszych dzieł; człowiekiem kroczącym na granicy obłędu, nie: nad przepaścią, "czeluściami piekieł". I tutaj przypomina mi się dość humorystyczne powiedzenie - staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy krok naprzód!... Bo przecież książka Manna nie jest trupio poważna. Jest trupio zabawna. Tylko chwilami, ale jest, żeby przypomnieć choćby historię z wnukiem Schillera i myszą zamiast klejnotu.
Ale jest jeszcze – jeśli można tak powiedzieć – trzecia strona. Faust jest Leverkühnem i Leverkühn jest Faustem; ale dodajmy jeszcze, że narrator kocha Leverkühna, a autor kocha Niemcy, autor jest w naturalny sposób tożsamy z narratorem, Niemcy są tożsame z Leverkühnem, więc: Niemcy są tożsame z Faustem – Niemcy, właściwie Trzecia Rzesza, której klęskę opisuje narrator, przyjaciel Leverkühna, piszący jego biografię w ostatnich latach wojny i tuż po niej - Niemcy zawarły p a k t z d i a b ł e m. Niemcy są doktorem Faustusem w ostatnim utworze, to dla Niemiec jest to pełne nadziei "wysokie g". Spójrzmy na Niemcy: nadzieja była płonna? Gospodarczo nie jest źle, jest świetnie. A poza tym? - Czy nam jest dane to osądzić?...
Bardzo lubię sposób, w jaki Mann opisuje wygląd poszczególnych postaci, i lubię ten sposób tak samo aż od "Buddenbrooków"; a zwłaszcza zachwyca mnie to, jak autor zwraca uwagę na oczy. W "Buddenbrookach" były niebieskie cienie wokół oczu Gerdy i Hanno, w "Czarodziejskiej górze" kirgiskie oczy Kławdii Chauchat, w "Doktorze Faustusie" znajdujemy nowy motyw: matka Adriana ma oczy czarne, zaś jego ojciec – niebieskie. Tęczówki samego Leverkühna mają nieokreśloną barwę, jakąś taką szaro-niebiesko-zieloną, jakby pomieszaną. Wkrótce w życiu kompozytora pojawi się więcej oczu promiennie błękitnych i smoliście czarnych, nawet jedne podobne (szaro-niebiesko-zielone); pod koniec jednak ostaną się już tylko wyjątki.
Czytając "Doktora Faustusa", przyłapałam się na pewnej refleksji: w "Buddenbrookach" mieliśmy upadek, nawet w tytule. W "Czarodziejskiej górze" – świetnie przedstawioną chwilę przed upadkiem. A "Doktor Faustus"? Czy to nie dzieje mitu, człowieka, narodu już jakby po upadku, po tym momencie kulminacyjnym? Zimna osobowość Adriana Leverkühna walczyła całe życie. Już jako nastolatek wyrzekł się "ciepła obory" dla ciekawości, i stawiał ciekawość ponad miłością jako uczucie silniejsze. W końcu, po tym całym zimnie, napisał dzieło życia. I co wtedy? Upadł?
Co prawda o Mahlerze w "Doktorze Faustusie" jest niewiele, ale kantaty, oratoria Leverkühna – według ich opisów – przywodzą mi na myśl te różne "Pieśni o ziemi", i oczywiście VIII Symfonię, "symfonię tysiąca", dwuczęściową: w pierwszej części mamy średniowieczny hymn "Veni Creator Spiritus", w drugiej – finał "Fausta" Goethego[5]. Jest tam nawet motyw swoją prostotą przypominający złowieszcze h-e-a-e-es "hetaery esmeraldy"; ale całość kończy się optymistycznie, wyniesieniem Fausta do nieba, radosną apoteozą, "wieczną kobiecością". Ta droga – jedna z wielu faustowskich dróg – mogłaby być drogą Leverkühna.
Czy jest to kolejna mylna interpretacja skomplikowanej powieści, której ostateczne znaczenie było trudne do ogarnięcia nawet dla samego Manna? Być może; cóż, nie wiem. Ale wiem, że pragnę gorąco polecić "Doktora Faustusa". Nie uważam, żeby był nudny, mówiąc szczerze, przeczytałam go lekko (ale pamiętajcie, że mam za sobą lekturę nieukończonego "Lucjana Leuwena" Stendhala i że ta lektura przyniosła mi pewną przyjemność ;)). Uważam, że to jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam – o ile nie najlepsza – książka wielka, tragiczna, świetnie napisana, wielowymiarowa... oczywiście, nie musicie podzielać mojego zdania. Ale przeczytać nie zaszkodzi, prawda?
---
[1] Fragment podtytułu powieści: "Żywot niemieckiego kompozytora Adriana Leverkühna [,opowiedziany przez jego przyjaciela]" - w oryginale. Ten "Tonsetzer" jest ważny, ponieważ nie jest to dokładnie "kompozytor", tylko "ustawiacz głosu". Kolejna rzecz do przemyślenia ;).
[2] Tomasz Mann, "Doktor Faustus", przeł. Maria Kurecka i Witold Wirpsza, wyd. Świat Książki, Warszawa 2003, str. 563.
[3] Tomasz Mann, "Dzienniki. 1918-1921", przeł. Irena i Egon Naganowscy, wyd. Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 1995, str. 157.
[4] Tamże, str. 13.
[5] Visconti, kręcąc "Śmierć w Wenecji", też tak stwierdził. Może wobec tego moja interpretacja nie jest tak oderwana i nie wynika jedynie z lekkiego otumanienia wysłuchaniem całej drugiej części "symfonii tysiąca", niektórych fragmentów po parę razy :).
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.