Prace i dni
180513 i następne dni.
Gdy smutno mi, gdy przeżywam stresujące sytuacje w pracy, gdy wszystko rozsypuje mi się w dłoniach, chcę uciekać w góry lub pisać. Połazić będę mógł dopiero za cztery miesiące, nie mogę wcześniej, więc zostaje mi pisanie.
Camping drży pod uderzeniami dźwięków ze sceny, przechodzący obok ludzie tłuką pięściami w ściany, przez okno widzę kręcące się ramię Top sipn’a, słyszę buczenie jego silników i stękania wielkiego diesla napędzającego generator prądu. Festyn.
Siedzę przy szafce na której stoi komputer i staram się zaaplikować sobie antidotum na wiele moich bolączek: pisanie.
Tylko nie wiem o czym mam pisać. Gdy wczoraj siedziałem na murku mostku i patrzyłem na zachodzące słońce, w myśli słowa same mi się układały, a teraz nie ma ich, gdzieś sobie poszły, nawet nie zauważyłem ich odejścia i zostałem sam. Jak zwykle sam.
Jem kolację siedząc na ławce ustawionej pod mirabelką, przy stojącym obok wozie kuchennym zaparkowanym na poboczu szosy pod Ostrowem. Żuję chleb, jest jakiś gliniasty, bez smaku. Patrzę w górę: nad głową mam zieloną gałąź, liście prześwietlone są słońcem, a między nimi widzę błękitne niebo. Doczekałem wiosny, to drzewo też, ale moja mirabelka nie doczekała...
Minęło już dwa lata od tamtej chwili z jesieni, gdy wróciwszy do bazy z karuzelowego sezonu nie zobaczyłem mirabelki w oknie swojego zimowego pokoju. Było przeraźliwie puste i paskudne, patrzyło na świat jakby ślepym i pustym wzrokiem. Nie było mojego drzewka, wiernego towarzysza jesiennych i zimowych dni.
Wczesną wiosną moja mirabelka pochylała do okna swoje ukwiecone gałązki, niewątpliwie w geście chwalenia się. Chwaliłem ją. Cudnie wyglądała w słońcu, w cieniu, pod chmurnym niebem i wieczorem, gdy wyłaniała się ku mnie z ciemności bielą swoich kwiatów. Nawet w deszczu, gdy zmoknięta i szarpana porywami wiatru stukała w okno. Gdy wracałem jesienią, ona, w ubogiej szacie jesiennej, jakby nie była pewna mojej reakcji; rozczulała mnie tymi swoimi obawami, bo przecież i wtedy nie brakowało jej uroku. Nawet w środku zimy patrzyłem na nią z upodobaniem. Roztrzepane wróble często siadywały na jej gałęziach kołysząc nimi…
Pytałem o powód ścięcia tego drzewka, niewielkiego przecież i rosnącego w nieużywanym kącie posesji, pod samym płotem. Bo liście trzeba grabić, usłyszałem. Pamiętam, że poczułem wtedy silną złość i nie mniejszy żal. Żal został mi do dzisiaj. Od tamtego dnia wchodząc do pokoju staram się nie patrzeć w okno; siedząc w fotelu na szczęście mam je za plecami.
Dzisiaj ponownie przeprowadzałem się do campingu z zimowego pokoju. W wielkie pudło wrzucałem wszystko, co uznałem za potrzebne mi w czteromiesięcznej, w tym roku wyjątkowo krótkiej, włóczędze po kraju, a godzinę temu, już tutaj, pod Ostrowem, wyciągnąłem z niego laptopa, książki, kable, deskę do krojenia, nóż, dwie łyżeczki, jabłka, ładowarkę do telefonu, etui z zapasowymi okularami, liczne pudełka i pojemniki, skarpetki, itd., itd. A!, i sznurówkę. Nie wiem co się stało z drugą. Poupychałem wszystko na półkach, usiadłem i rozejrzałem się po campingu. W lewym kącie postawiłem pięciolitrową butlę z czystą wodą, w prawym takąż butlę pełniącą rolę pisuaru. To ważne rozdzielenie miejsc, bo kiedyś pomyliłem się, co poznałem dopiero po charakterystycznym zapachu wydzielającym się podczas gotowania wody.
W szafie wyznaczam miejsca na ubrania robocze i takie zwykłe, czyli tutaj odświętne, na ciepłe dni i na te chłodniejsze, ale później zapominam gdzie co miało leżeć i robi mi się pomieszanie; czasami myślę, że chyba ktoś mi bałagani w szafie, ale nie wiem kto.
Za lodówkę wcisnąłem dwie torby brudnych ubrań; zaraz po przeprowadzce muszę zrobić wielkie pranie. Podkoszulek wydzielał paskudny zapach starego potu, w szafie nie miałem już żadnego czystego, poszedłem więc do łazienki (była wolna!) i tam w misce zrobiłem szybką przepierkę kilku t-shirtów, aby tylko pozbawić je tego skisłego zapachu.
Może jeszcze zamieść podłogę?.. Ee, nie dzisiaj.
Na wszystkie uciążliwości mieszkania tutaj mam prosty sposób: ograniczam postrzegany przeze mnie świat do komputera lub książki; albo mapy, po której wędruję w równie częstych co nieskutecznych próbach ugaszenia mojej tęsknoty.
W tej pracy dziadzieje się: uznaje się ręcznik za brudny, gdy po wysuszeniu jest bardzo chropowaty, zarost na twarzy kwalifikuje się do golenia, gdy zawijające się włosy drapią, a podkoszulki dzieli się na wyjściowe i robocze według oceny postrzępienia ich wykończenia wokół szyi. Starannie wybieram ubranie wyjeżdżając do domu, a i tak słyszę od żony, że pewnie wybrałem najgorsze z posiadanych. Przecież – tłumaczę się bezradnie – podkoszulek nie jest postrzępiony, a sweter oskubałem z kulek wełny...
Kiedyś moja wybranka stwierdziwszy, że sporadycznie używana woda po goleniu leżąca w kosmetyczce jest już stara i niemodna, wyrzuciła ją i kupiła mi inną, taką modną, jak mniemam; wiem, że za parę lat historia się powtórzy.
Tutaj stanem naturalnym jest niewiedza: co na topie, a co poza szczytem popularności, nazwy tysięcznych odcinków seriali, zdarzenia podawane w telewizji jako godne poznania, przebieg kolejnych wyborów mistrzów talentów wszelakich tamże, a nawet co jeden polityk powiedział na drugiego i za ile tysięcy jakaś pani kupiła wózek dla swojego dziecka – to wszystko dzieje się gdzieś tam, daleko, poza ogrodzeniem lunaparku i jest egzotyką, odgłosami z innego świata.
Minimalistą jestem, ignorantem, niechlujem, czy wszystkim po trochu? Częściej mam się za minimalistę, rzadziej za ignoranta lub niechluja, ale nawet wtedy pozostaje we mnie odrobina satysfakcji ze swojej niepodległości trendom i pędom.
Zbliża się północ. Wiatr szarpie gałęziami brzóz, jest zimno, jesiennie. Kratowe ramiona stojącej tuż obok karuzeli oświetlone są skośnym i jaskrawym światłem lampy, które kontrastując z głęboką ciemnością czyni konstrukcję jeszcze większą i bardziej tajemniczą; wydaje się być ona wielkim robotem który tylko na chwilę zatrzymał się w swoim nieludzkim działaniu. Zrobiło mi się zimno, wróciłem więc do ciepłego wnętrza campingu, w którym głośniki cichutko mruczą Bachem.
Rozszyfrowałem sposób rozbawiania publiczności przez mistrzów estrady.
Otóż wychodzi taki jeden z mikrofonem przy ustach i pyta publiczność, czy się dobrze bawi. Ta odpowiada że dobrze, a on krzyczy przez mikrofon: „nie słyszę!”. Wtedy ludzie odpowiadają głośniej, facet z mikrofonem znowu swoje, oni jeszcze głośniej zapewniają o swojej dobrej zabawie. I co dalej? Ano, w końcu facet słyszy ich odpowiedź i wszyscy dobrze się bawią.
Taki sposób na rozbawienie publiczności na pewno jest skuteczny, skoro słyszę go często.
I jest prosty, nawet ja bym tak potrafił.
-Wasyl, słyszałem, że masz iść na miasto. Kupisz mi parę piw i pastę do zębów? Cholera, nie mam kiedy wyjść.
-No, ja idu. A jakie ma być?
-Jakieś zwykłe piwo, tańsze. I pasta też taka zwykła. OK.?
-No. Ja tobie kupie.
Obok stoi kilkoro młodych ludzi.
-A ja, k…, wróciłam do domu o piątej, a o 5.50 miałam, k…, wyjść na autobus. – dziewczyna trzyma puszkę piwa; sądząc po jej zachowaniu i wyglądzie, nie jest to pierwsza puszka trzymana przez nią.
Najpierw specjalista od dźwięków siada przed mikserami i wzmacniaczami wyposażonymi z setki regulatorów, i powtarzając bez końca raz-dwa-trzy albo pięć-siedem-dziewięć (nie wiem od czego to zależy) ustawia tony i barwy, a gdy już wszystko precyzyjnie ustawi, przesuwa w górę manetki wzmocnienia, a pokrętła basów przestawia na prawą skrajną pozycję. Potężna fala drgań o niskiej częstotliwości nie tylko totalnie, często nie do poznania, zniekształca wzmacnianą muzykę, ale i powoduje wibrację szyb, a nawet ścian wozów.
Krzesło, na którym siedzę pisząc te słowa, drży tak mocno, że uderza mnie w tyłek, a ja czuję duszność w piersi maltretowanej wibrującym powietrzem, czuję niepokój, chwilami nawet panikę i silną chęć ucieczki od hałasu.
Była 21.30, gdy w końcu z ulgą usiadłem za kierownicą scanii. Ulga nie trwała długo: nie działały światła mijania, o naprawę których bezskutecznie prosiłem w zimie. Pojawiła się we mnie zrezygnowana myśl o spaniu tutaj, w samochodzie. Jednak obok siedział kolega, miałem tutaj jedną „dyżurną” kołdrę, na dodatek szaroburą od brudu… Nie, trzeba jechać, tym bardziej, że przecież jadąc w ciągu dnia też muszę mieć światła. Otworzyłem pokrywę bezpieczników tak, jakbym rozkręcał silnik odrzutowy, ale udało mi się ustalić uszkodzenie i prowizorycznie naprawić je. Gdy ruszyłem, przestały działać wycieraczki. Na dokładkę jadący za mną kolega oznajmił mi przez telefon, że u niego w kabinie coś śmierdzi. Ogarnęła mnie szewska pasja i jak szewc zacząłem kląć. Zatrzymałem się na pierwszym parkingu dostatecznie dużym na dwa nasze zestawy, a gdy wdrapałem się do kabiny dafa kolegi zobaczyłem, że stoimy na placu przed strażą pożarną. Tylko zajrzałem do rozdzielni prądu - nic tam nie paliło się - i oznajmiłem, aby dzwonił do mnie tylko wtedy, gdy zobaczy ogień.
-Tak czy inaczej musimy stąd spieprzać, bo zaraz będą tutaj gliniarze. – dodałem wychodząc.
-Ale co mam robić?!
-Jedziemy! Pieprzyć to wszystko!
Telefon od niego odebrałem po dwóch minutach:
-Krzysztofie, a na tym skrzyżowaniu trzeba jechać prosto? Nie widzę cię…
Wysłałem go do wszystkich diabłów, bo przecież dałem mu dokładny opis całej trasy.
Ciągle padało. Cała szyba błyszczała światłem odbitym w kroplach wody. Jechałem 35 na godzinę starając się nie zjechać z ledwie widocznej szosy, aż w końcu po godzinie jazdy, w czasie której wciąż na nowo obliczałem czas przyjazdu, zatrzymałem się i ponownie otworzyłem pokrywę bezpieczników. Wszystkie były całe, ale po jej zamknięciu wycieraczki ruszyły. Jeden z nich nie kontaktował? Wzruszyłem ramionami: wycieraczki działały.
Ich jednostajne ruchy i monotonia jazda usypiały. Przetarte oczy ostro piekły podrażnione wtartym w nie brudem i potem. Kiełbasa dana na spóźnioną kolację okazała się być niejadalna, powoli żułem chleb z margaryną, co okazało się być dobrym sposobem na odpędzenie senności.
Mijane wioski i miasteczka też usypiały, coraz mniej świateł widziałem w oknach, tylko lampy uliczne oświetlały mokre drzewa(czy śpiące?), ale to wszystko widziałem, patrząc na szosę, kątem oka. Obrazy przesuwały się ledwie rozpoznawane, nie rejestrowane, mijające bez żadnej refleksji, bez odbicia we mnie, jak zrobił to sumak rosnący pod latarnią w mijanej wiosce. W krótkim spojrzeniu kierowcy w bok spostrzegłem błyszczące i kołyszące się liście, ich dziwny, ale ładny kolor. W tej jednej chwili to drzewo, nielubiane przeze mnie, wydało się być ładnym.
Przed miastem stało kilka naszych ciężarówek. Zatrzymałem się przy kabinie pierwszej, kierowca dał mi znak abym jechał, czyli nie będąc pewny drogi czekał na mnie, a za nim cała reszta wozów. Pociągnąłem za sobą sznur samochodów ku bliskiemu już miastu.
Na brzegu parku, naszego celu jazdy, przywitała mnie wielka topola, w ciemnościach rozcinanych reflektorami majaczyły jej potężne konary nad monstrualnym pniem. Pokój zachował resztki dziennego ciepła, a gdy ucichło, usłyszałem śpiew nocnych ptaków; nim usnąłem uświadomiłem sobie, iż zaczyna się nowy dzień i to on jest witany ptasim śpiewem.
Wieczorna cisza w parku. Słyszę ptaki i rzadko przejeżdżające samochody. Założyłem górskie buty. Po co? Z tęsknoty. W nich bliżej mi do włóczęg i dlatego zabrałem je ze sobą. Po trzech tygodniach od ostatniej wyprawy, wobec czterech miesięcy dzielących mnie do najbliższego wyjazdu w góry, z ciekawością i z rozbawieniem obserwuję u siebie dziwną zmianę: otóż na myśl o jesieni i zimie nie odczuwam zwykłej u mnie niechęci, a nawet jakbym oczekiwał ich przyjścia.
Skoro uznaję, że za dużo widzę potrzeb na zewnątrz mnie, potrzeb materialnych, a za mało duchowych, wewnątrz mnie, i to mimo uznawania świata wewnętrznego za prawdziwszy i ważniejszy, to dlaczego trzymam się tej pracy? Pracy, która ograbia mnie z czasu?
Pracuję po 80, a bywa, że i ponad 90 godzin w tygodniu, z dala od swoich, w błocie w którym topię gumowce lub w smrodzie gryzącym gardło i wywołującym mdłości, w zimnie lub w upale – usmarkany lub spalony na brązowo, w potwornym hałasie; także w stresie, skoro nierzadko wykonuję czynności będące zaprzeczeniem nie tylko bezpieczeństwa, ale i logiki lub technicznej kultury, na dokładkę wśród ludzi, których wolałbym omijać szerokim łukiem.
Jak i omijać chciałbym karuzele. Niedawno kolega opowiadał mi, jak to po wygraniu w totka i rezygnacji z pracy, szerokim łukiem omijałby miasto przez które wypadłaby mu droga, gdyby dowiedział się o stojących tam karuzelach; jakże dobrze go rozumiałem!
Więc po co to wszystko? Czy tylko ekonomiczny przymus trzyma mnie tutaj?
W dobrych dniach, dostrzegając przedziwny, bo przewrotny, urok tej pracy, włóczenia się po kraju i czegoś podobnego do twardej, męskiej przygody, swoistej szkoły przetrwania dla twardzieli (skoro determinacja lub znaczna wytrzymałość psychiczna wespół z niemałą kondycją fizyczną są tutaj niezbędne), ale i tych satysfakcjonujących chwil, gdy naprawiane bądź skonstruowane urządzenie działa, wtedy uważam, że nie tylko przymus ekonomiczny, jednak na ogół trzymają mnie tutaj tylko pieniądze i brak rozsądnego wyboru. Różnie odbieram ten przymus: czasami jako coś naturalnego, skoro chcę coś mieć, gdzieś pojechać, skoro będąc mężczyzną poczuwam się do obowiązku utrzymywania swojej rodziny; czasami jednak czuję się zniewolony. Czym? Wszystkim. Światem, w którym za wszystko trzeba płacić, ale i swoimi potrzebami - wcale nie niezbędnymi do życia, ale które chciałbym móc zaspokajać.
Internet bezprzewodowy, komputer, parę w miesiącu kilkusetkilometrowych podróży aby pochodzić po górach, samochód, no bo jak bez tego wszystkiego żyć w XXI wieku?! A jeszcze specjalistyczne i drogie buty górskie, jeszcze plecak i GPS, jeszcze dysk zewnętrzny i telefon, biurko, koszta urlopu no i oczywiście wszelkie opłaty związane z mieszkaniem, a jeszcze to, jeszcze tamto. A sieć rośnie, grubieje i oplata coraz bardziej. Zrywam się, prężę ramiona i rwę więzy. Spada ich dwa lub trzy, reszta zostaje, a później cichaczem pojawiają się następne, więc znowu robię remanent: to i tamto niepotrzebne, z tego zrezygnuję, z tamtego też – daremny trud, bo wydając tak mało, nadal wydaję tyle, że tylko ta lepiej płatna praca jest w stanie zapewnić wystarczające środki finansowe. No i dalej zostaję w lunaparku…
Ostatnio coraz częściej mam świadomość tego przymusu zarabiania na rzeczy nie niezbędne, i ona, ta świadomość, pomaga mi zmieniając przymus w świadomy wybór: skoro chcę i potrzebuję wyjazdów w góry – na przykład – a ostatnio kosztują mnie te wyjazdy ponad 10 procent moich dochodów, to tym samym powinienem akceptować tyleż procent moich godzin pracy ponad normę.
Akceptuję, a pomaga mi w tym częste ostatnio porównania do przeszłości.
Będąc młodym chłopcem, Bach kilka dni szedł do miasta w którym miał dać koncert sławny wirtuoz. To, co dla niego było wielką wyprawą pełną trudów i wyrzeczeń, teraz, dla nas, jest zwykłym wyjazdem w niedzielne popołudnie, ale trzeba za to płacić. Przez tysiąclecia naszej historii ludzie całymi dniami pracowali aby zaspokoić elementarne potrzeby konieczne do przeżycia, a my narzekamy pracując na nowszy samochód lub telewizornię o większej przekątnej.
Warto pamiętać o tych różnicach, gdy biadolimy nad trudnościami życia i brakiem pieniędzy, bo mimo bezlitosnej ekonomiki naszego technicznego świata opartego na własności i pieniądzu, nadal jest spora grupa wydatków z których można zrezygnować bez pogorszenia materialnej jakości życia, a te, z których nie potrafimy czy nie chcemy zrezygnować, na ogół daleko są od rzeczy naprawdę człowiekowi niezbędnych. Bywa, że jeśli nawet ta materialna strona zubożeje, to niewiele, natomiast duchowa zyska. Mało tego, można znaleźć przykłady jeszcze wyrazistsze, gdy pierwsza nic nie straci, druga tylko zyska.
Daleko nie szukając: rezygnacja z posiadania telewizora jest oszczędnością nie tylko finansów, ale i czasu w dużej ilości traconego na oglądanie paskudnej papki tam pokazywanej. Do dzisiaj pamiętam oglądaną kiedyś reklamę, a w niej idiotyczny spazm radości pani, której z opakowania margaryny wyskoczył gadający ludzik. Myślę sobie, że jeśli już ktoś bierze się za pisanie reklam, to powinien znać się na tym, a przynajmniej umieć odróżnić pomysły takie sobie od tych żenujących.
-Krzysiek – zawołał mnie szef - widziałem, że sprawdzałeś prądy. Jak jest?
-Nieźle. Normalnie dwieście kilkadziesiąt, przez chwilę sięgnęły 350. Mniej więcej jednakowo na wszystkich fazach.
-A sam Booster?
(Nazwy karuzel wypowiada się czytając je dosłownie. Na ogół tutejsi nie przyjmują do wiadomości informacji o prawidłowej wymowie.)
-W szczytach 250 amper. Wiesz, w czasie rozpędzania się i hamowania, ale te szczyty trwają po kilka ładnych sekund.
-O, cholera!
-No. Ponad sto kilowatów.
-Trzeba jakoś ruszyć tą masę… Dobra, pilnuj bezpieczników.
Wychodziłem z biura gdy zobaczył mnie Wasyl i zamachał rękoma.
-Co jest? Spotkałeś rusałkę?
Wasyl z rozrzewnieniem wspomina zeszłoroczne lato nad morzem i spotkaną tam rusałkę, jak twierdzi. Gdy pierwszy raz opowiadał mi o tym spotkaniu (a czynił to już wiele razy) dowiedziałem się, że rusałką była kobieta ubrana w mini spódniczkę, bez bielizny, jadąca w wózku na autodromie obsługiwanym przez Wasyla, co dało mu możliwość dokładnego.. hmm, oglądu stanu rzeczy.
-Nie, ale w Ustroniu będzie. Teraz jechała taka pani z synem, z 10 lat miał, taki ryży, no, czerwony, ty wiesz? Wjechała na bandę, wózek odskoczył, głowa Ryżaka poleciała do tyłu na oparcie, mama znowu nacisnęła pedał, wózek w bandę a ja krzyczę żeby puściła bo głowa Ryżaka znowu w zagłówek a mama znowu pedał no to ja krzyczę:
-Tak, dobij Ryżaka!
Mama puściła pedał i pyta co ja powiedział.
-Żeby pani puściła pedał.
-Nie, pan co innego powiedział.
-Ja nic nie mówił. Ja mówił żeby pani puściła pedał.
Zachowanie klientów w wózkach na autodromie nierzadko jest opowiadane jako dowcipy. Nie zdążyłem odejść, gdy Wasyl opowiedział mi inne zdarzenie z dzisiejszego dnia.
-Panie, ten wózek nie jedzie!
-Pedał trzeba nacisnąć.
-A gdzie on jest?
No to ja podszedł i ręką mu pokazał. On się nachylił i naciskał ręką pedał i tak jechał. Krzyczał do mnie że ma za krótką rękę i mu źle jechać.
Przy swoim warsztacie spawałem jakieś połamane w transporcie żelastwo, i wtedy, z niskiej perspektywy klęczącej osoby, zobaczyłem nie tylko ten jeden krzaczek iglicy zauważony już pierwszego dnia, ale ich mnogość. Chyba nie jest im tam zbyt dobrze, skoro wykształciły maleńkie, ledwie widoczne kwiatki wielkości łepka zapałki. Dopiero gdy nachyliłem się na czworaka, zobaczyłem liczne różowe drobinki wśród źdźbeł trawy. Iglica pospolita, jak i kwitnąca u schyłku lata cykoria podróżnik, niezapominajka polna i chaber (szczególnie w dojrzewającym zbożu, wśród maków), są moimi kwiatami, lubianymi, oczekiwanymi i oglądanymi. Nazwy obu pierwszych roślin poznałem robiąc im zdjęcia i angażując znajomych do których rozsyłałem listy z prośbą o identyfikację. Wszystkie one towarzyszą mi od lat, jakże więc nie lubić je?
…Myślę, że powód główny jest nieco inny: podświadomie uznaję to, co nie jest pokaźne i efektowne, a co drobne i zwykłe, za warte większej uwagi i czułości. Królewska róża i tak ma dość adoratorów, a te pospolite kwiatki potrzebują mnie. Gdy wsłucham się w siebie, czuję, że zasięg takiego mojego odczuwania ogarnia nie tylko kwiatki, ale i ludzi. Może dlatego zachowuję rezerwę wobec ludzi którym wszystko się udaje i są wszechstronnie uzdolnieni?
Odebrałem dwa kolorowe pudełka tekturowe, a w nich potrzebne mi wtyczki do oświetlenia drogowego pojazdów. Dla oszczędności miejsca w ciasnym magazynie, wtyczki wyjąłem z opakowań, a te wyrzuciłem. Po co je robiono, skoro zaraz lądują w koszu na śmieci? Przecież potrzebne były materiały, sprzęt i ludzie, aby je wytworzyć…
Przecież wiem: my jak te sroki, cholera jasna, idziemy na lep błyskotek, bo towar ładnie zapakowany wydaje się nam lepszy, więcej warty. Kosztując dwa złote, efektowne opakowanie podbija cenę o dwadzieścia złotych, więc działają fabryki produkujące coś, co ma służyć (niemal) wyłącznie wyciągnięciu pieniędzy z kieszeni klientów.
Moja firma zużywa dziesiątki tysięcy litrów paliwa rocznie, tysiące litrów wszelakich płynów produkowanych przez wielki przemysł, zużywa ciężarówkę albo i dwie różnych części i materiałów, ale też ogromne ilości tlenu i wytwarza jeszcze większe ilości dymów w dziesiątkach wielkich silników, a to wszystko dla chwili radości klientów i zysku szefa.
…A czy ja sam nie robię tak samo? W ciągu ostatniego roku przejechałem swoim samochodem (rozpędza się tysiąc kilogramów żelaza po to, aby przewieźć jedną osobę!) około 20 tysięcy kilometrów, spalając dwa tysiące litrów cennego gazu wydobywanego z trzewi Ziemi. Ile drzew musi żyć, aby wytworzyć tlen potrzebny mojemu fordowi wiozącemu mnie dla przyjemności w końcu, bo w góry, lub do domu wygodniej niż pociągiem? Z czego więc bywam dumny?
Ludzkość bezlitośnie i niefrasobliwie eksploatuje zasoby naszej planety dla pieniędzy lub zachcianki, a ja mam w tym swój udział.
Czy aby na pewno mamy prawo panoszyć się na Ziemi tak, jakby na nas miała skończyć się historia?
Po raz pierwszy od kilku dni wyszedłem „na miasto” do sklepu. Dziwnie lekko się poczułem idąc chodnikiem w zwykłych butach, nie w gumowcach po bulgoczącym i śmierdzącym błocie, a do takiego stanu deszcz i nasze ciężarówki doprowadziły polanę w parku. Centrum miasta, deptak, ładne sklepy, kawiarenki. Zajrzałem do jednej, jakbym w inny świat wstępował: niebrzydki wystrój, przyćmione światła, błyszczący bar, kolorowe lampiony na stolikach - elegancki świat ludzi mających czas na bywanie w takich miejscach.
Nagle poczułem żal i łzy w oczach – jakbym miał zdradzić ubogiego bliskiego dla osoby bogatej; zapragnąłem wrócić do siebie i usiąść przy szafce na której stoi mój komputerek, wrócić do swojego świata. Szybko zrobiłem zakupy i oto jestem.
Chyba musimy eksploatować naszą planetę, bo stworzyliśmy molocha, który dla swojego istnienia potrzebuje góry jedzenia, a co gorsza tak przyzwyczailiśmy się do niego, że nie wyobrażamy sobie życia bez cienia tej góry produktów którymi on karmi nas, a my jego.
Niedawno przeczytałem w książce Dalajlamy proste, zdawałoby się, stwierdzenie: coś jest nie w porządku z naszą gospodarką, jeśli dla prawidłowego jej funkcjonowania rokrocznie musi być odnotowywany wzrost. Bo przecież musi, w przeciwnym razie mam kryzys – ulubione słowo mojego szefa nagabywanego o podwyżkę, która wcale nie byłaby podwyżką, a ledwie wyrównaniem spadku wartości zarobków. Aby więc dostać podwyżkę, muszę kupować te cholerne telewizory, nie czekać z wymianą odzieży aż się rozleci i w końcu wyrzucić moją osiemnastoletnią wieżę audio by kupić nową.
A w życiu! Ta wieża, jak i mój stary telefon, będą u mnie do swojej naturalnej śmierci! Komu więc sprzedadzą swe produkty fabryki, jeśli wszyscy będą tak robić? Moje poczynania są więc kryzysogenne, (znowu) cholera.
Z tego miejsca nie znam dalszej drogi.
Wielki, trzyosiowy, terenowy MAN uzbrojony w łańcuchy na kołach musiał rozkołysać się by ruszyć w głębokim błocie. Pomagam kierowcy idąc obok kabiny i obserwując gałęzie nad samochodem; kątem oka dostrzegam akację (czyli rubinię akacjową) i klon zrośnięte przy ziemi – jak bliźniaki syjamskie - myślę, obiecując sobie obejrzeć je dokładniej przy okazji zwijania naszego przewodu zasilającego leżącego obok. Koła ciężarówki pchają przed sobą wał ziemi, a na boki tryska woda wyciskana z namokniętego gruntu. Mlaskanie błota pod gumowcami tłumione jest rykiem ciężko pracującego wielkiego diesla, gdy ciężarówka wspina się na zbocze nasypu ciągnąc za sobą dwie głębokie, czarne koleiny. A deszcz ciągle pada, ósmy już dzień pada. Pod przeciwdeszczowym płaszczem ubranie mam wilgotne, spodnie na kolanach są mokre, nogi ociężałe wielogodzinnym wyciąganiem butów z czarnej, śmierdzącej breji.
Już drugi dzień próbujemy wyciągnąć karuzele z błota, bez pomocy ciągnika na gąsienicach chyba nie uda się wyjechać sprzętem na szosę. Za trzy dni zaczyna się festyn w następnym mieście, musimy zdążyć dojechać tam, ustawić cały sprzęt i zmontować karuzele.
-Luba – mówię do kucharki dziobiąc widelcem maź o konsystencji błota rozlanego na talerzu – wczoraj prosiłem, abyś nie dolewała wody do kartofli.
-Ja nie dolewała.
-Są rzadkie, to breja.
-Ja dolała mleka żeby były lepsze.
-To woda, przecież widzę.
-Ja tobie zaraz ten garnek wsadzę na głowę!
Zatkało mnie, nie wiedziałem co odpowiedzieć, uciekłem przed goniącym mnie babskim jazgotem.
Przy stole zwykłe widoki: jeden sąsiad miesza wszystko na talerzu do postaci homogenizowanej papki, soli i je łyżką, drugi bierze kromkę chleba posmarowaną margaryną i kładzie na nią warstwę smalcu grubości pół centymetra – jako dodatek do ziemniaków zalanych tłustą mazią udającą sos.
Kucharka, jak i większość pracowników, jest Ukrainką, a Ukraińcy jedzą dużo, tłusto i mocno solą potrawy. Sos i zupa zalewane są olejem jak Wrocław wodą w czasie wielkiej powodzi, zasypywane solą jak namioty Beduinów piaskiem w czasie burzy piaskowej. Ta kucharka na dokładkę nie odcedza ziemniaków przed ich pognieceniem, w nosie mając kulinarne zwyczaje jedzących – jak i szef, w końcu on nie stołuje się tutaj.
W zwyczajach żywieniowych tych ludzi znajduję potwierdzenie tezy o istnieniu pamięci narodowej: ich dziadowie i pradziadowie, przeżywszy wielki głód lat trzydziestych, nabrali zwyczaju jedzenie obfitego i tłustego na zapas - bo może znowu przyjdzie głód – i zwyczaj ten przekazali swoim dzieciom, ci swoim, itd., no i w rezultacie artykułami pierwszej tutaj potrzeby są duże butle oleju, smalec i kartoszki w ilościach praktycznie nieograniczonych.
Surówka? Mało ma kalorii, więc po co? Dostaje się jej łyżkę. Czasami łyżeczkę, więcej nie ma. Kartoszków ile kto chce, bez ograniczeń.
Odtrutka wieczorem: moje ulubione arie sopran z kantat bachowskich i niebo gwieździste, po raz pierwszy od tylu dni! Na drugi dzień, już w nowym mieście, wśród drzew innego parku, mój camping postawiono pod kwitnącą akacją; gdy otworzyłem drzwi, trącone gałęzie usypały biały kobierzec na podłodze. Wtulałem nos w kwiatowe kiście i wdychałem ich zapach aż po dno płuc, nie pachniały tak intensywnie jak te z Gór Wałbrzyskich, ale odnajdywałem w ich zapachu tą głębiej schowaną, świeżą nutkę.
A bzy już przekwitły. Kiedy?? Znowu nie zdążyłem nacieszyć się ich kwiatami; mając poczucie straty, jestem trochę zły na siebie o nie znalezienie czasu dla nich.
W parku znalazłem (po pracy, nie chcąc zamykać słonecznego dnia w ścianach campingu, wyszedłem na spacer) nieznane mi drzewo: liście ma podobne do akacjowych, ale pień o innej korze i wielkie strąki owocowe na gałęziach. Wyglądają monstrualnie, jak genetycznie zmodyfikowana fasolka. Szukając nazwy tego drzewa, dowiedziałem się, że bez wcale nie jest bzem, a lilakiem pospolitym, czyli syringą vulgaris. Chciałbym znać drogę łączącą łacińską nazwę naszego poczciwego bzu z tą nimfą, która uciekała przed zalotami Pana.
A tutejsze parkowe drzewa okazały się być rzadkim u nas gatunkiem pochodzącym z Ameryki Północnej, mianowicie glediczją trójcierniową.
Już blisko północ, muszę iść spać, jutro zaczynam pracę o siódmej, skończę około dwudziestej.
Kilka lat temu stałem na zaoranym polu gdzieś w Szwecji. Linia horyzontu zamknięta była lasami, ani śladu ludzi w promieniu widzenia; stałem tam wpatrzony w kalejdoskop zdarzeń ostatniego mojego roku i ogólniej – w przemiany ludzkiego losu i w mnogość jego niespodziewanych zakrętów. Później myśl wzniosła się wyżej i ze zdumieniem, przez jedną chwilę, zobaczyłem ów ogromny ciąg zdarzeń, dziania się, będących moim dotychczasowym życiem, a gdy spróbowałem wznieść się jeszcze wyżej i ogarnąć Ziemię, doznałem oszołomienia niemożliwą do ogarnięcia liczbą zdarzeń dziejących się w każdej sekundzie istnienia ludzkości. Od tych najdrobniejszych, nieważnych nawet dla osoby która je przeżywa (ale przecież mających potencjał przemian najgłębszych i zaskakujących), poprzez te ważne dla człowieka i dla określonej społeczności, po ważne dla milionów a nawet miliardów ludzi.
Od tamtej pory inaczej odbieram wiadomości podawane w mediach, zwłaszcza w tych ogólnokrajowych. W jednej ze stacji radiowych powtarzają swoje hasło w którym mówi się jakoś tak: posłuchasz i wiesz. No i cóż takiego wybierają redaktorzy z tego nieogarnionego oceanu zdarzeń? Że - to jeden z zapamiętanych przykładów - w Paryżu remontują jakieś centrum handlowe robiąc z ruiny eleganckie obiekty. Niewątpliwie to fakt, ale według jakiego klucza wybrany? Jak się ma ta wiadomość do Polski, do życia tutaj, do mojego życia? Co wnosi do wiedzy o świecie? Czym różni się od faktu przyjęcia oświadczyn pewnego młodego pastucha w Kazachstanie? Jak można twierdzić, że po wysłuchaniu ich wiadomości będę „wiedzieć”?
Co??
Ten sposób informowania przypomina nieco ogromną, czarną pustynię, na której ktoś odległy od nas o kilometry próbuje oświetlić nas malutką latareczką – jakże bezradna i nieskuteczna próba!
Jeszcze gorsze są wiadomości o wypadkach, bo nakierowane na niskie ludzie instynkty i wybierane są według strasznego, krwawego klucza: tragiczna śmierć jednego człowieka jest kiepską, bo powszechną, wiadomością, ale jednoczesna śmierć trzech osób już jest warta podania jej w wiadomościach; o śmierci dwudziestu osób trąbi się co godzinę, już się wysyła specjalnych sprawozdawców i szuka ekspertów którzy powiedzą coś a’propos.
Jedni nie wstydzą się wykorzystywać paskudne zaciekawienia, nawet ekscytacje ludzkie, drudzy podkręcają siłę głosu i mówią do domowników „cicho, cicho!”, nie chcąc uronić ni słowa z tych smakowitych dla nich wiadomości.
Już „wiedzą”. Są poinformowani.
Niosę naręcze dużych i ciężkich bezpieczników, ich ostre zaczepy boleśnie wbijają się w skórę; pada deszcz, a ja podłączam grube i sztywne kable do rozdzielni uważając na zaciski pod prądem, a stojąca obok otwarta skrzynka narzędziowa nabiera wody; dźwigam ciężkie elementy toru dziecinnej kolejki, na dłoniach zostają mi czarne ślady starego smaru, a operowana przepuklina piecze; w nagrzanym po upalnym dniu campingu popijam chłodne piwo słuchając kantaty Bacha; rozglądam się po placu zastawionym karuzelami próbując ustalić zapotrzebowanie na moc i w myślach budując dla nich sieć energetyczną, w końcu wzdycham i zapalam ciężarówkę wypełnioną kablami i rozdzielniami prądu; szerokimi łukami, od krawężnika do krawężnika, przejeżdżam dwudziestosześciometrowym zestawem ciasne rondo, obserwując w lusterkach tylne koła przyczepy; dźwigam ciężką skrzynkę narzędziową, po raz kolejny przemierzając rozległy plac; w równie odruchowej co bezradnej próbie pocieszenia czy pomocy, opieram obie dłonie o pień chorego wiązu; spać mi się chce, biję się po twarzy, później krzyczę dla odpędzenia senności, a przede mną jeszcze trzy – cztery godziny nocnej jazdy; wstaję nieprzytomny, macam rękoma wokół siebie nie mogąc otworzyć oczu, a budzik dzwoni coraz głośniej.
Jutro wstaję później, mam więc przed sobą cztery wolne godziny dla siebie!
Mały chłopiec wypuszczał z dziwacznego pistoletu wielkie bańki mydlane, a dwie dziewczynki ganiały za nimi chwytając je w dłonie. Jedna bańka poleciała wysoko, widziałem ją pod słońce, opalizującą tęczowo; opadała powoli, dziewczynka czekała z podniesioną twarzą, a później dmuchała na nią, bańka w odpowiedzi zmieniała kształty, skręcała się, wydłużała, zwijała. Wydawała się bardzo masywna, a przy tym chętna była do metamorfoz – całkiem jak to coś pasiastego będącego znakiem sieci telefonii komórkowej.
Z sieci energetycznej dostaliśmy mało prądu, niemal wszystkie urządzenia zasilane są z naszych agregatów prądotwórczych. Pracuje ich trzy, mają razem ponad 700 kVA mocy, zużywają 60 litrów paliwa na godzinę. Chodzę między nimi kontrolując stany paliw i parametry ich pracy. Lubię słuchać dudniące odgłosy pracy mocno obciążonych wielkich diesli, a tutaj najmocniejszy ma 700 koni; gdy mu ciężko, ryczy swoim wydechem i gwiżdże turbinami, a ja czuję drżenie podobne do odczuwanego w czasie słuchania jesiennego ryku jeleni.
Podeszły do mnie dwie dziewczyny, właściwie dziewczynki, proponując ciastko. Jedna z nich trzymała wielką blachę, ciasto wyglądało tradycyjnie, jak domowe. Poprosiłem kawałek i zapytałem skąd je mają. Okazało się, że są to dziewczyny z domu dziecka, ciasta upiekły same i sprzedają na festynie po złotówce chcąc zarobić na wakacje. Poczułem się dziwnie, zmieszawszy żal, sprzeciw i coś podobnego do rozczulenia. Sprzeciw jako rezultat kontrastu: luksusowe samochody urzędników państwowych, eleganckie ich biura i wysokie pensje z naszych podatków – to z jednej strony; z drugiej dzieci bez rodziców próbujące zarobić parę złotych aby gdzieś wyjechać w lecie i mieć w kieszeni na loda. Sprzeciw i złość zostały mi do teraz. Na władze państwowe, które winne są tym dzieciom daleko idącą pomoc i opiekę, ale i na społeczeństwo, które prędzej da pieniądze jakiemuś podejrzanemu typowi z Torunia niż sierotom. To niemoralne. Tak, bo moralność nie jest kwestią dawania bądź nie dawania dupy, a (także) naszym stosunkiem do osób słabszych, pokrzywdzonych przez los i od nas w jakikolwiek sposób zależnych.
Ostatnie graty zapakowane, przyczepa podczepiona do ciężarówki, światła i hamulce sprawdzone, w kabinie scanii mam już wszystko co potrzebne na drogę; jest dziewiętnasta, pierwsze samochody już wyjeżdżają, a że jak zwykle opuszczam plac jako ostatni, mam więc parę minut czasu. Lubię te chwile: wszystko gotowe do wyjazdu, zostaje tylko pożegnać się z miejscem i można usiąść w fotelu. Siedzę więc na schodach stojącego jeszcze na swoim miejscu mojego campingu i patrzę na drzewa wokół, na nieznane mi grzyby wyrosłe ostatniej nocy tuż obok, na niebo, tak cudnie błękitne po tylu chmurnych dniach – rozkoszuję się ciepłym, letnim dniem i czuję, jak opada ze mnie zmęczenie całodzienną pracą.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.