Dodany: 07.04.2014 13:27|Autor: Rbit
My? Dzieci Transformacji
Szanowna Pani Paulino,
Przyznaję, nie mogę być obiektywny w ocenie Pani ostatniej książki - „Znaków szczególnych”. Po pierwsze dlatego, że należę do Pani pokolenia (jestem tylko troszeczkę starszy), a to o nim Pani napisała. Po drugie - lubię Pani pisanie. Od lat. Niezależnie od tego, czy chodzi o krótkie omówienia nowości muzycznych na łamach „Rzeczypospolitej”, reportaże z Indii, kontrowersyjną relację z walki bokserskiej, czy historie dla najmłodszych o misiu Kazimierzu. Najbardziej zapadł mi w pamięć tekst „My, dzieci transformacji”[1]. Postawiła w nim Pani tezę, iż pokolenie urodzone na przełomie lat 70. i 80. łączy coś więcej niż tylko wspólne wspomnienia obejmujące jeszcze PRL, a potem lata przełomu. Na przykład specyficzne nastawienie psychiczne - pamiętając czasy, gdy nie wszystko było na wyciągnięcie ręki, bardziej ostrożnie podchodzi do wolnorynkowych możliwości. Pokolenie to obserwowało, w jaki sposób transformowała się Polska - nieuczciwie, pod stołem, na „dogadamy się” - dlatego jest szczególnie nieufnie wobec obowiązujących procedur. I co bardzo ważne - to pokolenie, karmione wielkimi oczekiwaniami wzmacnianymi przez rodziców, wchodząc na rynek pracy na przełomie wieków napotkało mur. Wynikało to z tego, że skończyły się czasy szybkich karier. Wysokie stanowiska zostały już zajęte przez ludzi z przełomu lat 60. i 70., trzeba się było wciskać i rozpychać łokciami. Ładnie to Pani ujęła, pisząc, że jesteśmy beneficjentami transformacyjnego marzenia, ale mamy trudność z jego skonsumowaniem.
Gdy dowiedziałem się, że tezy artykułu zamierza Pani rozwinąć w książkę, naturalną stała się konieczność jak najszybszego jej zakupu i lektury. Niecierpliwie czekałem. W końcu stało się i... Mam mieszane uczucia.
Chyba żadne ze spotkań studenckich w gronie moich rówieśników nie obywało się bez wspominków z dzieciństwa. Byliśmy ostatnimi rocznikami, które mogą podzielić się wspólnymi wspomnieniami. Graliśmy w te same gry (u mnie na podwórku kapsle z flagami często symbolizowały kolarski Wyścig Pokoju), bawiliśmy się w to samo (często chłopcy chętniej od dziewczyn skakali „w gumę”), oglądaliśmy te same programy w telewizji („Teleranek”, „Tik-tak”, „Przybysze z Matplanety”, „Dobranocka”). Nieco starsi, z nabożną czcią siedzieliśmy w bezruchu, aby bez problemów z kasety magnetofonowej „wgrała” się gra na komputer Atari czy Commodore. Jeśli mowa o telewizji, nawet w latach 90. jeszcze staraliśmy się wszyscy być na bieżąco i oglądać to samo: MTV, „Simpsonów” i mecze NBA. Dopiero później nastały czasy umożliwiające zindywidualizowane wybory sposobów spędzania czasu.
Ale czy prawie takie same warunki wstępne wystarczają, by przy opisywaniu losu pokolenia w kolejnych latach uprawnione było używanie przez Panią zaimka „my”? Czy zna Pani zasady matematycznej teorii chaosu, powszechnie znanej jako efekt motyla? Znikoma różnica na początku może po dłuższym czasie urosnąć do dowolnie dużych rozmiarów. Jaka to może być różnica w przypadku opisywanego w „Znakach szczególnych” pokolenia? Chociażby geograficzna. Pani patrzy z punktu widzenia „podwarszawskie miasto - stolica”, ja i moi koledzy - „wieś/miasteczko - miasto akademickie - powrót do wsi/miasteczka”.
Pisze Pani o przejeździe kolejowym, osiedlu wojskowym i basenie. Ja, mieszkając na wsi, za oknem miałem zupełnie inne widoki. Z balkonu dwupiętrowego bloku widziałem ulicę, zarośnięte boisko piłkarskie, a dalej pola i majaczącą na horyzoncie linię lasu. Największą rozrywką była możliwość obserwowania porannej wędrówki kilkudziesięciu krów prowadzonych przez pracowników PGR na oddalone o parę kilometrów łąki i ich powrotu późnym popołudniem. Ileż uciechy wywoływało oczekiwanie, aż któraś z krów zatrzyma się i podniesie ogon przy wtórze dziecięcych okrzyków „patrz, robi kupę!”. Do dziś mam przed oczami widok drogi upstrzonej po takim przejściu krowimi „plackami”.
Rozwarstwienie, które Pani zauważa dopiero od czasów transformacji, było dla mnie widoczne już wcześniej. Nie bez kozery nauczyciel w czwartej klasie podstawówki uczył nas: mamy trzy formy działalności rolniczej - PGR, jak w S. (to my), rolnictwo indywidualne, jak w N. (sąsiednia wieś) i spółdzielnie produkcyjne, jak w T. (nieco bardziej oddalona wioska). Właśnie z N. pochodziła część moich kolegów z przedszkola i szkoły. Z jednej strony w czasie wakacji musieli ciężko pracować, pomagając rodzicom, z drugiej jednak - wyraźnie lepsza była ich sytuacja materialna. Pierwsza Komunia Święta, podobnie jak Pani, kojarzy mi się z pierwszym poważnym wystąpieniem publicznym (odklepanie swojej części tekstu z ambony podczas mszy) i z porównywaniem się z kolegami otrzymanymi prezentami. To „oni” z N. mieli zegarki z szesnastoma melodyjkami, my najwyżej z sześcioma. Aby uwiarygodnić udawaną obojętność, musiałem zgrywać oryginała demonstrując, że zamiast zegarka z melodyjkami dostałem taki z kalkulatorem. To „oni” dostawali lśniące nowością BMX-y, ja - błękitnego „Pelikana”.
O tym, że za czasów PRL rodziny wyjeżdżały na wakacje za granicę (choćby do wspominanych przez Panią bułgarskich Złotych Piasków), dowiedziałem się dopiero jako nastolatek. W moim otoczeniu nie było nikogo, kto wyjechałby dalej niż na organizowane przez zakłady pracy kolonie na Mazurach lub nad Bałtykiem.
Tyle, jeśli chodzi o warunki początkowe. Co działo się później? Po nastaniu III RP?
Pani pisze o zachłyśnięciu się możliwościami. O aspiracjach rodziców, mówiących „wszystko przed wami”, o edukowaniu się, wyjazdach zagranicę, oczekiwaniu na wejście do Unii fetowane kieliszkiem szampana.
Ze wsi przed Transformacją należało uciekać. Oznaczała upadek. Z dnia na dzień rodzice moi i rówieśników tracili pracę. Mama jednego z nich, nauczycielka zlikwidowanego wiejskiego, PGR-owskiego przedszkola, cudem dostała etat nocnego stróża. Ojciec innego zdążył opuścić POM (Państwowy Ośrodek Maszynowy) tuż przed jego likwidacją po to, by przez lata otrzymywać oficjalnie wynagrodzenie minimalne i drugą część „pod stołem”. Pani rodzina miała szczęście, gdyż w tej dziedzinie skończyło się co najwyżej na obawach. Praca to nie wszystko. Wraz z przemianami ustrojowymi obserwowaliśmy stopniowe wycofywanie się państwa z prowincji. O likwidacji przedszkola już napomknąłem, potem przyszło zmniejszanie liczby połączeń PKS, zamykanie linii kolejowych (najpierw zarosły chaszczami, później rozebrano je na złom), znikały kolejne placówki pocztowe. Niektórym na szczęście udało się przeprowadzić do miasteczka.
Nastąpił podział. Na uczących się w zawodówce i tych, którzy poszli do ogólniaka. Dziś wiem już, że wykształcenie nie gwarantowało sukcesu. Zresztą trudno mówić o sukcesie, gdy w przypadku tych pierwszych chodzi o pracę przy taśmie produkcyjnej na trzy zmiany czy prowadzenie własnej działalności gospodarczej przez 16 godzin dziennie i zatrudnianie ludzi „na czarno”, aby w ogóle coś zarobić. Ci drudzy, w tym ja, poszli po LO na studia. Tam ze względu na umasowienie poziom nauki obniżył się dramatycznie. Przeczuwając kłopoty z odnalezieniem się na rynku, pomni zachęt „już na studiach zbieraj doświadczenie”, szukaliśmy stażów czy dorywczych robót. Niestety najczęściej bez sukcesu (chyba że za taki uznamy wykładanie towarów na półki w Tesco).
Po ukończeniu edukacji nie było lepiej. Gdy Pani pracowała w korporacji i podróżowała po świecie, my z trudem zdobywaliśmy jakąkolwiek pracę. Szczytem marzeń wielu z nas było stanowisko przedstawiciela handlowego (moja pierwsza rozmowa rekrutacyjna odbywała się w firmie zajmującej się wylęgiem kurcząt). Wie Pani, kim byli „dżusmeni” (ang. juiceman), którzy mieli do wyrobienia „dzwonki”? Nie? Obecnie są to osoby oferujące towary w promocji, wtedy - zaczepiające przechodniów i sprzedające im „trzy supernoże w cenie dwóch”[2]. Oto, kim mieliśmy być. Uśmiechać się i wciskać ludziom kit. Akwizytorzy XXI wieku.
Wspomina Pani tylko mimochodem o dawnych towarzyszach zabaw dziecięcych, mieszkających na osiedlu nazwanym później „slumsami”. Okupowali ławki przed blokiem i znudzeni patrzyli przed siebie. Przecież oni też należą do naszego pokolenia. Zastanawiała się Pani, w jakim stopniu dotyczą ich opisywane przez Panią dylematy? Zjawisko odchodzenia z korporacji „na swoje” czy odchodzenia od indywidualizmu na rzecz pracy dla lokalnej społeczności? Pisze Pani o hipotekach obciążających całe życie pokolenia. A wie Pani, jak wielu z nas nie dostało kredytu ze względu na brak zdolności kredytowej?
O kim wobec tego myśli Pani, pisząc „my”? Czy nie jest tak, że „my” zamienia się stopniowo w „ja”?
---
[1] Artykuł dostępny na stronie internetowej autorki.
[2] Zob. artykuł Elżbiety Oriawskiej „Dżusmen szczeka cztery razy”, „Polityka” nr 2207 z dnia 21 sierpnia 1999 roku.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.