Dodany: 26.07.2014 18:55|Autor: zsiaduemleko

O stadzie bydła, Sinym Kaczorze i wsuwaniu marchewki


Ile mogłem mieć wtedy lat? Dziesięć, może dwanaście? I jak przystało na irytującego młodszego brata wykorzystującego nieobecność sióstr, dzielnie (a przecież z narażeniem życia) myszkowałem po ich szufladach oraz szafkach. Na jednych drzwiczkach znajdował się, przyklejony od wewnętrznej strony, samodzielnie wykonany kalendarzyk, który prawdopodobnie miał siostrze ułatwić zrozumienie prawideł cyklu miesiączkowego. Uznałem, że jest mało ciekawy, bo nie miałem pojęcia, co to takiego (nadal jest ono bardzo mgliste). Niezrażony podjąłem poszukiwania i po chwili znalazłem TO. Stronę wydartą prawdopodobnie z jakiegoś czasopisma dla dorosłych, a na niej scenę, od której niełatwo było oderwać wzrok. Podejrzewam, że wypaliła się na tylnych ściankach moich gałek ocznych. Przedstawiała opartego plecami o wielki głaz kowboja. Nie dało się nie zauważyć, że miał spuszczone do kostek spodnie, tymczasem drugi kowboj w przycupnięciu i z atencją podziwiał imponujący penis tego pierwszego. Po latach jestem przekonany, że obrazek wyraźnie sugerował seks oralny. Dumny jak paw ze swojego znaleziska, kilka dni później pokazałem scenę koledze i chichotaliśmy do rozpuku. Gdy pomyślę o tym teraz, wydaje mi się, że sytuacja mogła sprawiać wrażenie co najmniej dwuznacznej, bo - jakkolwiek by na to spojrzeć - zaprosiłem kolegę do wspólnego podziwiania namiastki porno w wydaniu męsko-męskim i, sądząc po wypiekach na naszych twarzach, podobało nam się. Ach, to codziennie zaskakujące nas czymś nowym dzieciństwo. Co ciekawe, nie ze szczenięcych lat wywodzi się moja pewnego rodzaju fascynacja kowbojami oraz Dzikim Zachodem samym w sobie. W zasadzie trudno to nazwać fascynacją, ja po prostu lubię tę tematykę, tło i oprawę. Kwestią czasu oraz honoru rewolwerowca było więc, abym w końcu ustrzelił jedno z największych dokonań gatunku - "Lonesome Dove", finezyjnie u nas przełożone na swojskie "Na południe od Brazos". Moje uznanie, brawo. Klap. Klap. Klap.

Jeśli dobrze poszukać, to na pograniczu Stanów Zjednoczonych i Meksyku odnajdziemy małe, podłe miasteczko. Kilka chat na krzyż i obowiązkowy saloon-bar Sucha Fasola, w którym człowiek z melonikiem na głowie maltretuje pianino, podczas gdy szulerzy rżną w karty przy wspólnym stoliku. Obok jest nawet kościółek, który na niedzielne nabożeństwa pożycza z baru pianino. Ta pożałowania godna mieścina to właśnie Lonesome Dove, a podróżni zajeżdżają do niej tylko z dwóch powodów. Pierwszym jest Przedsiębiorstwo Handlu Bydłem znad Kapelusza (bo tak zwie się pobliski strumyk), gdzie można zaopatrzyć się w świeżego konia, kupić trochę bydła, słowem: ubić interes. Drugi, być może ważniejszy, to urzędująca na piętrze Suchej Fasoli jedyna kurwa w mieście - Lorena. Jej sława i blask urody sięgają daleko poza horyzont, a kowboje przybywający zadrzeć jej spódnicę najczęściej się przy okazji w Lorenie zakochują. Ona sama podchodzi do sprawy pragmatycznie i na zimno, bo niespecjalnie jest w stanie z siebie wykrzesać choć odrobinę wiary w lojalność mężczyzn. Z czystym sumieniem można ją nazwać dzielną kurwą, gdyż niestraszny jej nawet największy oblech, póki płaci za szturchanie.

"Przez kilka dni myślała, że może Tinkersley jednak ją kocha, lecz wkrótce on sam wyraźnie dał jej odczuć, jak ją ceni: mniej więcej tak jak dobre siodło. Chwilowo nie miała wyboru: musiała radzić sobie tyłkiem"[1].

Musimy jednak na krótko wrócić do Przedsiębiorstwa Handlu Bydłem znad Kapelusza, bo tutaj znajduje się środek ciężkości opowieści i kluczowi dla niej bohaterowie. Chyba nikogo nie obrażę, jeśli na pierwszym planie postawię dwóch zasłużonych weteranów wojen z Indianami - kapitanów Augustusa "Gusa" McCrae oraz Woodrowa Calla. Dwaj panowie o zgoła różnym usposobieniu i nastawieniu do życia są właścicielami przedsiębiorstwa, a wokół nich mniej lub bardziej dynamicznie zmieniają się postaci poboczne. Nie widzę sensu tworzenia listy nazwisk, bo nie mam całego dnia. W ramach zarysu fabularnego wystarczy powiedzieć, że Call postanawia wraz z tysiącami sztuk bydła oraz tabunem koni opuścić przytulne Lonesome Dove i pognać na północ, by osiedlić się w Montanie. Augustus jest mocno sceptyczny, ale wsiada na własną chabetę i - jak przystało na przyjaciela - rusza bok w bok z Callem. Zapowiadają się więc tysiące mil w towarzystwie będącej na bakier z mydłem i wodą bandy trochę nieokrzesanych koniuchów; tysiące mil wypełnionych przygodą, kowbojskim rzemiosłem, porykiwaniem bydła, gderaniem Augustusa (wzorowo nakreślony bohater) oraz dwiema świniami, które mają ochotę być pionierkami i jako pierwsze na własnych racicach pokonać trasę z Teksasu do Montany.

W wielkie zdziwienie i pewnego rodzaju konsternację wpędził mnie fakt, że "Na południe od Brazos" okazało się powieścią zabawną. No, tego się nie spodziewałem! Ale parokrotnie rechotałem cicho, czy przy opisie melonika Buźki, czy przy porównaniu jego dolnej wargi do klapy od juków.

Albo to:

"Miał wąsik niewiele grubszy niż sznurowadło, a jeździł na koniu niewiele grubszym niż ten wąsik"[2].

Albo to!:

"Maude Rainey była gruba jak beczka. Piersi miała wielkie niczym kubły, a głos niezwykle donośny; zdaniem niektórych człowiek mógł nawet wyłysieć, znalazłszy się w jego zasięgu. W okolicach Lonesome Dove panowało przekonanie, że gdyby w młodości wyszła za Augustusa, całe ich potomstwo ogłuchłoby, słuchając takiego duetu. Przy stole mówiła tonem, jakiego często używają mężczyźni, powożąc zaprzęgiem mułów"[3].

Przecież to czysty majstersztyk i wirtuozeria słowa, mimo że fragmenty wyrwane z kontekstu nieco jednak flaczeją. Ale jest tego zdecydowanie więcej, bo w ekipie poganiaczy stale iskrzy na styku charakterów, więc z pewnością nudno nie będzie. Wzajemne złośliwości między kowbojami mają pazur, często śmieszą, a autor zaskakuje coraz trafniejszymi metaforami i niecodziennymi postaciami (przeurocza, trochę szalona i bosa Janey!).

W tym większe zdziwienie i głębszą konsternację wpadłem, gdy okazało się, że w połowie powieści przestaje być śmiesznie. Jak przystało na rasowy, szanujący się western, na scenę wkraczają liczne zagrożenia prerii: poczynając od ulewnych opadów (nie tylko deszczu), suszy, przez bandytów, morderczą faunę, na - przede wszystkim - czerwonoskórych miłośnikach skalpowania kończąc. Nagle okazuje się, że bohaterowie, którzy wcześniej dostarczyli nam tylu zabawnych chwil, nie są nieśmiertelni, a niektórym zdarzają się rzeczy gorsze niż sama śmierć. I gwarantuję, że nikogo nie pozostawią one obojętnym. Tak, humor w beztroskim wydaniu stopniowo zanika w trakcie lektury, a sporadyczne momenty dowcipnego rozluźnienia niosą ze sobą gorzki, metaliczny posmak stali i krwi. Ta przemiana jest w zasadzie niezauważalna i daleki jestem od poczytywania jej za wadę, bo okoliczności i wydarzenia nie sprzyjają żartom, poza tym trzeba to napisać: "Na południe od Brazos" przez całą swoją długość jest powieścią wręcz doskonałą i lekturą obowiązkową dla gatunkowych fetyszystów.

"- I tak jeździmy głównie po cudzych kościach. Pomyśl, ile bizonów zginęło na tej prerii. Bizonów i innych zwierzaków. No a Indianie: przecież oni zawsze tu byli. W ziemi jest mnóstwo ich kości. Podobno w starym kraju nie sposób wykopać dołu głębokiego na sześć stóp, żeby nie natrafić na czaszki, piszczele i różne inne gnaty. Ludzie żyli tam od początku świata, wiec w ziemi nazbierało się pełno kości. To ciekawe, jak człowiek sobie uzmysławia, ile jest w ziemi szkieletów. Ale wszystko to są szkielety naszych pobratymców, więc nie ma co się wzdrygać"[4].

To western totalny, kompletny. Wybierz dowolny element, jaki powinien się znaleźć w powieści o Dzikim Zachodzie, a jestem przekonany, że prędzej czy później znajdziesz go na którejś z blisko tysiąca stron "Na południe od Brazos". Pewnie, ekipa poganiaczy bydła ma wiele mil do pokonania i chwilami wydarzenia wyraźnie zwalniają, ale mogę zapewnić, że za jakiś czas ponownie uderzą niczym Indianin tomahawkiem, zaskakując przebiegiem i bezkompromisowością. To powieść nasiąknięta klimatem, pęczniejąca od motywów obowiązkowych dla gatunku. Z jednej strony ujęcie kompleksowe, z drugiej - autor z należytą uwagą pochylił się nad detalami, pieczołowicie obrobił je we własnej wyobraźni i powierzył spracowanym rękom (albo tyłkowi - w przypadku Loreny) soczystych jak brzoskwinie bohaterów.

Zwolennicy tematu wiedzą, co powinni zrobić i już pewnie siedzą z kapeluszami na głowach, machając przy tym lassem, ale co z pozostałymi? Cóż, moim zdaniem powinni również spróbować, bo humor zawarty w treści pomaga się rozpędzić i przebrnąć przez początek powieści, która później w zupełności wynagradza zaangażowanie. I absolutnie niczego jej nie brakuje. Jest wręcz wyborna.


---
[1] Larry McMurtry, "Na południe od Brazos", przeł. Michał Kłobukowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1991, t. 1, s. 36.
[2] Tamże, s. 174.
[3] Tamże, s. 177.
[4] Tamże, t. 2, str. 156.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 4041
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 7
Użytkownik: Frider 16.08.2014 21:47 napisał(a):
Odpowiedź na: Ile mogłem mieć wtedy lat... | zsiaduemleko
To jeden z najlepszych Twoich tekstów jakie czytałem. Szkoda, że nie był widoczny na pierwszej stronie nowych recenzji (cofnięty z Poczekalni?), bo na pewno wiele osób go przegapiło, a szkoda. Odnalazłem go tylko dlatego, że czekałem na jego ukazanie się. Świetna recenzja.
Użytkownik: zsiaduemleko 16.08.2014 22:11 napisał(a):
Odpowiedź na: To jeden z najlepszych Tw... | Frider
A dziękuję. Natomiast z publikacją wyszedł jakiś kocioł, bo Sowa była na urlopie i chyba zabrakło w związku z tym chętnych do przeczytania tego przydługiego tekstu ;) I tak leżał w tej poczekalni, zbierał kurz, potem został z niej wyrzucony (stale pojawiała mi się informacja, że tekst zostanie opublikowany później), wróciła Sowa, klepnęła klawisz i poszło. Wszyscy odetchnęli z ulgą i żyli długo oraz szczęśliwie.
Użytkownik: ka.ja 16.08.2014 22:20 napisał(a):
Odpowiedź na: A dziękuję. Natomiast z p... | zsiaduemleko
Oj, nie martw się poślizgami! Masz już całkiem spore stadko wielbicieli, które to stadko sprawdza raz na jakiś czas, czyś aby czego nowego nie popełnił. Nic nie przejdzie bez echa.
Użytkownik: misiak297 16.08.2014 22:52 napisał(a):
Odpowiedź na: Oj, nie martw się poślizg... | ka.ja
Otóż to!
Użytkownik: lutek01 17.08.2014 00:19 napisał(a):
Odpowiedź na: Oj, nie martw się poślizg... | ka.ja
O! Ja się zgadzam. Z westernami i Dzikim Zachodem mi nie po drodze, ale lubię czytać teksty Zsiaduegomleka dla nich samych.

Zsiaduemleko, masz rewelacyjne pióro. Zawsze się przy nich uśmieję jak norka.
Użytkownik: ka.ja 17.08.2014 00:35 napisał(a):
Odpowiedź na: O! Ja się zgadzam. Z west... | lutek01
A ja się uśmiałam z Twojego tymczasowego nicka - Ferdylutke. Rozważałeś zachowanie go na dłużej?
Użytkownik: lutek01 17.08.2014 01:48 napisał(a):
Odpowiedź na: A ja się uśmiałam z Twoje... | ka.ja
Eee, no chyba nie.
To tylko okazyjnie ku czci mistrza Gombrowicza.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: