Zyga et consortes, czyli wyspa na Morzu Karaibskim
Zafascynowany, zauroczony i zakochany - choć absolutnie takie pozytywne określenia nie pasują do brudnej, tragicznej, mglistej i brutalnej prozy Krajewskiego - seriami o Mocku i Popielskim, długo nie zauważałem, że w polskim kryminale istnieją także inne pozycje retro, sygnowane mniej lub bardziej znanymi nazwiskami. Państwo je pewnie znacie, ale przypomnę, że obok Marka Krajewskiego są to: Krzysztof Maćkowski, Konrad T. Lewandowski, Piotr Schmandt, Jakub Szamałek i Marcin Wroński właśnie. Cóż, cokolwiek chcę teraz napisać o „Haiti”, klawiatura usiłuje mnie wyręczyć i stworzyć pochwałę na cześć Mocka. Jednak i on, i jego lwowski przyjaciel Popielski kurzą się już na półce, zaś ja próbuję ułożyć swoje pierwsze emocje i uczucia po debiutanckim spotkaniu z Wrońskim.
Nie czytałem recenzji na okładce. Nie chciałem psuć sobie nastroju uciechy. Nie zepsuła go także, a przecież powinna, rzymska cyfra na okładce, wpisana w literkę „O” w nazwisku autora: VI, czyli szósta część cyklu. Zygę Maciejewskiego czytelnicy znają od podszewki. Cóż, należy się pogodzić z porażką.
Pochwała… Klawiatura już skapitulowała, choć teraz ja sam zapragnąłem zabrać się za porównanie kryminałów Wrońskiego i Krajewskiego. Porównać Lublin z Wrocławiem i Lwowem. I, rzecz jasna, skonfrontować Maciejewskiego z Mockiem i Popielskim. Nie, nie! Tak nie będzie. To byłoby nieuczciwe. Dwóch na jednego?
W końcu do tego doszło. Spojrzałem na okładkowy tekst (W.A.B., 2014). I niestety przypominałem sobie jego treść w trakcie lektury. Błagam! Nie czytajcie Państwo tej oceny, opinii, zachęty, bo tylko się zdenerwujecie wprowadzeniem w błąd. Kryminał jest o niebo lepszy, a powracająca „przedwojenna przeszłość” wcale nie odzywa się ponurym echem. Tuż powojenna przyszłość, czy raczej w przypadku Maciejewskiego teraźniejszość, służy - za co należy się ukłon pisarzowi - czemuś innemu. Porównaniu Polski przedwojennej i tej z najlepszym z systemów, ogłoszonym w formie Manifestu Lipcowego przez PKWN, którego siedzibą był przecież przez pewien czas Lublin. Wroński owemu porównaniu nie poświęca zbyt wielu stron, nie wprowadza szczególnej akcji. Jest to jednakże majstersztyk ukazania degrengolady. Upadek komisarza jest jak smutne, takie ostateczne, acz bezsensowne próby ocalenia starej klaczy. Jakby podrygi, jakby jeszcze jeden daremny wysiłek uniesienia się nawet nie z klęczek, ale z nokautu międzywojennych etyk, morale, inteligencji, wiedzy ogólnej ozdobionej łaciną, greką (oklaski dla Marcina Wrońskiego za to, że nie popisywał się zbytnio swoją wiedzą!) - z genialnym końcowym fragmentem o wyspie na Morzu Karaibskim. A i tak faceta w brudnej marynarce, palącego jednego papierosa za drugim i pociągającego co rusz łyk wódeczki, obserwującego ze stoickim na pozór spokojem nowy wspaniały ład, przywróci ze wspomnień sanacyjnych do rzeczywistości kopniak obywatela komunisty, choćby tylko metaforyczny.
A reszta? Jaka reszta, to przecież zdecydowana większość powieści! Kryminał retro. Polska sanacyjna. Lublin międzywojenny. Książę. Błękitna krew. Stajnie. Szlachetne ogiery, klacze. Zamiejskie włości. Kodeks złodziejski, kodeks policyjny i… kodeks cygański. Ksiądz, prostytutki, sztetle. A pośród tego wszystkiego tajemnica, której rozwiązaniem trudzą się niezwykle wyraziście odmalowany Zyga Maciejewski et consortes, czyli Zielny i Fałniewicz. Nie sposób poprzestać…
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.