Dodany: 20.09.2015 11:38|Autor: dot59
A jeśli nie Miriam, to kim?
Niewielu jest takich pisarzy, na których każdą kolejną książkę zaczyna się czekać zaraz po tym, gdy z westchnieniem zamknie się okładkę tej właśnie skończonej; ja mam taki stosunek do Majgull Axelsson. Kilkanaście lat temu przeczytałam „Kwietniową czarownicę”, nie wiedząc jeszcze, kim jest i co wcześniej napisała jej autorka, i od tej pory pokochałam jej twórczość miłością instynktowną i absolutną. Instynkt mnie nie zawiódł – żadnej z jej powieści nie oceniłam niżej niż na 5, przy czym o różnicach w ocenie zadecydowały raczej jakieś niezupełnie uchwytne odczucia subiektywne niż rzeczywiste rozbieżności pomiędzy poszczególnymi tytułami w zakresie konstrukcji fabuły, kreacji postaci czy też samego stylu i języka. Bo te elementy są w każdym doprowadzone do perfekcji (jeśli chodzi o dwa ostatnie, w tym miejscu należy się głęboki ukłon obu tłumaczkom Axelsson, Halinie Thylwe, która również i tę powieść przełożyła, oraz Katarzynie Tubylewicz; nieczęsto dwóm osobom udaje się równie doskonale oddać klimat i specyfikę wypowiedzi pisarza!). Jeśli więc przed lekturą może czytelnika dręczyć jakaś niepewność, to nie co do tego, CZY książka będzie dobra, ale co najwyżej – JAK BARDZO będzie dobra i do jakiego stopnia potrząśnie jego emocjami.
Przyjemności odkrywania od zera, o czym opowiada najnowsza powieść szwedzkiej pisarki, „Ja nie jestem Miriam”, pozbawiłam się sama zaraz po wydaniu oryginału, studiując z pomocą Google-tłumacza recenzje w tamtejszej prasie. Ale na szczęście pobieżne streszczenia zawarte w kulawo przełożonych tekstach to nie wszystko; jak się okazało, jest jeszcze wiele rzeczy, do których dociera się stopniowo, w miarę zgłębiania retrospekcji głównej bohaterki…
Osoba wygłaszająca zawarte w tytule stwierdzenie to sędziwa wdowa po dentyście z miasteczka Nässjö. W jej dokumentach od zawsze… no, nie od zawsze, jak się wkrótce dowiemy, ale odkąd wszyscy w jej otoczeniu pamiętają... widnieje nazwisko Miriam Adolfsson, z domu Goldberg. Dlaczego więc powiedziała coś tak dziwnego i co to mogło mieć wspólnego z prezentem, który sprawili jej najbliżsi na osiemdziesiąte piąte urodziny? Poznania przyczyn tego zaskakującego oświadczenia dostąpi wyłącznie jedna osoba z rodziny… znowu nieścisłość, bo rodziny w sensie biologicznym Miriam nie ma, w żyłach jej syna, wnuczki i prawnuka nie płynie ani kropla tej samej krwi… lecz przecież łączące ich więzi emocjonalne doskonale nadrabiają ten genetyczny brak. Tylko jedno z nich się dowie, jaką tajemnicę dusiła w sobie staruszka – tajemnicę, której nie poznał nawet jej ukochany Olof przez tyle lat małżeństwa, której zresztą nikt nawet nie próbował się doszukiwać, bo jakież sekrety mogła skrywać żydowska nastolatka, przywieziona do Szwecji przez Czerwony Krzyż wprost z Ravensbrück? Niebieska blizna na przedramieniu stanowiła wystarczający powód, by o nic więcej nie pytać; Szwedzi są przecież taktowni, nie mają w zwyczaju nagabywać człowieka w kwestii czegoś, o czym on sam nie chce opowiadać, a zresztą lepiej dla wszystkich było zapomnieć o tej wojnie i o przerażających wieściach, które wraz z uchodźcami zdążyły dotrzeć z południa do tego spokojnego, prawie neutralnego kraju… Więc musiało minąć ponad sześćdziesiąt lat, by Miriam-nie-Miriam odważyła się wyartykułować słowa, które wcześniej więzły jej w gardle, ba, żebyż to w gardle – utykały już gdzieś w drodze między mózgiem a językiem, bo ich wypowiedzenie mogło przerwać pasmo szczęścia, w które wkroczyła z chwilą, gdy znalazła się „w czymś o nazwie Aneby”[1]. Teraz, na widok urodzinowego podarku, który przywiódł jej na myśl kogoś tak dawno niewidzianego, że już niemal nierzeczywistego, pamięć niemal eksploduje wspomnieniami, przywołując na przemian sceny z pierwszych lat spędzonych w Szwecji i te jeszcze wcześniejsze, dla których opisania właściwie powinno zbraknąć słów…
A my, porażeni grozą tych obrazów, zaczynamy się zastanawiać: jak bardzo trzeba złamać duszę człowieka, żeby się zaparł samego siebie tak dogłębnie i tak trwale, niemal ostatecznie?
Motyw Holocaustu nie jest nowością w twórczości Axelsson (nad dzieciństwem MaryMarie, bohaterki powieści „Ta, którą nigdy nie byłam”, unosił się cień traumatycznych przeżyć jej matki), lecz takie jego rozbudowanie, jak tutaj, może być pewnym zaskoczeniem dla czytelnika przyzwyczajonego, że oś fabuły każdego jej utworu stanowią zaburzone relacje międzyludzkie w społeczeństwie nam współczesnym. Opisujące obozową rzeczywistość fragmenty narracji, konsekwentnie utrzymane w czasie przeszłym, są na tyle nietypowe dla autorki – mistrzyni czasu teraźniejszego – że momentami ma się wrażenie obcowania z lekko zbeletryzowaną prozą reporterską, powiedzmy, Hanny Krall (mam nadzieję, że to porównanie nie uwłacza ani jednej, ani drugiej z pisarek, których wspólną cechą jest niezwykła umiejętność kondensowania emocji). Lecz historia Miriam służy nie tylko przypomnieniu, jaki los ludzie ludziom potrafią zgotować – jest także żarliwym apelem przeciwko nietolerancji i ksenofobii, podsycanych obiegowymi opiniami. Kiedy sobie wyobrazimy, co czekałoby dziewczynę, gdyby wygłosiła tytułowe zdanie w ravensbrückim baraku albo nawet później, kiedy już była pojętną i posłuszną podopieczną Hanny Adolfsson, przestaniemy się dziwić, że wyparła się wszystkiego, co ją łączyło z pewną wioską w dolnej Bawarii i z ludźmi, którzy umieją tworzyć staroświeckie filigranowe bransolety. I, być może, przy okazji dostrzeżemy też we własnym oku tę belkę, która wypacza nasze spojrzenie na ludzi innej wiary, innej narodowości czy innej rasy…
A potem zamkniemy książkę – ach, czemu w zmienionej szacie graficznej? Ta poprzednia o tyle bardziej korespondowała z klimatem pisarstwa Axelsson! – i uświadomimy sobie, że na następną znów poczekamy dwa czy trzy lata… To długo, o wiele za długo!
---
* Majgull Axelsson, „Ja nie jestem Miriam”, przeł. Halina Thylwe, wyd. WAB, 2015, s. 359.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.