Dodany: 24.07.2016 17:45|Autor: dot59
Stach, Marynia i cała reszta – po latach
Jak bardzo upływ czasu – a raczej to, co się z nami podczas tegoż upływu dzieje – zmienia nasz odbiór literatury! Poproszona niedawno przez pokrewną duszę o opinię o „Rodzinie Połanieckich”, skonstatowałam z niejakim wstydem, że przypominają mi się nieliczne kadry z jej serialowej ekranizacji, a oprócz tego króciutka nowelka Boya, w której narrator oblewa procentowym trunkiem leżący na stole tom tej powieści, co skutkuje porcją zgoła niesienkiewiczowskich dialogów między bohaterami. Zajrzałam w swoje biblionetkowe oceny, a tu dopiero czekało mnie zaskoczenie: trójka? Nie ulegało wątpliwości, że ocenę, podobnie jak i kilkaset innych, wstawiłam retrospektywnie w pierwszych dniach czy tygodniach po zarejestrowaniu się, ale czemuż była o tyle niższa od tych, jakie dałam uwielbianym i czytywanym niemal w kółko powieściom historycznym tego autora? Ostatecznie doszłam do wniosku, że musiałam ją była czytać w okolicach siódmej, ósmej klasy, kiedy to zdecydowanie bardziej do mnie przemawiały opisy płomiennych uczuć, zmuszających bohaterów do szalonych pościgów, porwań i bojów z rywalami, natomiast taki dziewiętnastowieczny romans, opisujący długo i gęsto, co oni myśleli, patrząc na siebie, a co, gdy się pokłócili – nie miał szans (z tego samego powodu wydawały mi się wówczas nieinteresujące powieści Jane Austen; tu jednak cokolwiek wcześniej odkryłam, jak bardzo byłam w błędzie…). Ale właśnie, czy „Rodzina Połanieckich” to romans?
Wątku głównego mogliby, prawdę powiedziawszy, pozazdrościć Sienkiewiczowi autorzy dzieł nazywanych potocznie „harlekinami”. Oto trzydziestoparoletni handlowiec Stanisław Połaniecki odwiedza dom dalekiego powinowatego, jednakże nie w celu podtrzymania więzi rodzinnych (te osłabły po śmierci pierwszej żony „wujaszka”, kuzynki też już nieżyjącej matki przybysza), tylko wyegzekwowania długu, jaki ów zaciągnął przed laty u tejże matki. Wita go – chłodno, co i nie dziwota, bo przecież wie, w jakim celu przyjechał – nieznana mu dotąd córka „wujaszka” z drugiego małżeństwa. On na niej robi wrażenie nieużytego i interesownego, ona na nim nieco lepsze, powiada jednak „do siebie językiem kupieckim (…): »Gatunek jest dobry – ale nie będę reflektował, bom nie po to przyjechał«”[1]. Jednak chwile, które spędza w dworku, usiłując przymusić dłużnika do obietnicy spłaty, sprawiają, że dziewczyna przypada mu do serca bardziej, niżby chciał, a ona dopatruje się w nim jaśniejszych stron. Kiedy staje się jasne, że gość, zirytowany nonszalancką postawą gospodarza, nie ma zamiaru dać się dłużej wodzić za nos, następuje krótkie spięcie, w wyniku czego młoda para, już na dobre sobą zauroczona, rozstaje się w nastroju zgoła nieprzyjaznym. Wiadomo, że powinno się teraz wydarzyć coś, co zdoła wbrew przeszkodom doprowadzić do szczęśliwego końca. Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu Zmieńmy tylko trochę realia, niech Stach zostanie Stanleyem, Marynia – Molly, a Krzemień – Firestone, i mamy gotową fabułę dla, powiedzmy, Barbary Cartland!
Ale przecież nie tym „Rodzina Połanieckich” stoi! Nie wątek romansowy stanowi jej siłę, choć i jemu momentami trudno odmówić uroku. Bo przede wszystkim ta powieść jest piękną panoramą polskiej szlachty i mieszczaństwa z końca XIX wieku – co postać, to przepyszny typ charakterystyczny, a scenki rodzajowe wcale nie gorsze niż u humorysty Prusa. Co prawda główni bohaterowie wątku miłosnego – ona, panienka z podupadłego dworku, z natury pobożna i patriotyczna, zmuszona świecić oczyma za ojca lekkoducha, i on, potomek ziemian bez ziemi, który wyuczył się rzemiosła, lecz ostatecznie postanowił zająć się handlem – musieli zostać przedstawieni w miarę serio, jednak tu i ówdzie zdarza się autorowi ze Stacha pożartować.
Patrzmy dalej: oto pan Pławicki, przyszywany wujaszek Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu Połanieckiego, liczący sobie lat sześćdziesiąt parę (pamiętajmy przy tym, że przed stu laty i dawniej pojęcie młodości i starości interpretowano dość pokrętnie – z jednej strony człowieka, którego dziś uznajemy za zdolnego do pełnoetatowej pracy fizycznej, miano nieomal za starca stojącego nad grobem, ale z drugiej, gdyby się tak zechciał ożenić z rówieśnicą swojej dwudziestoletniej córki, nikt by mu wieku nie wytykał, jeśliby tylko miał po swojej stronie mocny argument ekonomiczny…), odmładzający się farbowaniem włosów i wąsów, a w sposobie bycia równie sztuczny i pretensjonalny, jak w barwie owłosienia.
Oto Maszko, adwokat-kombinator, dorabiający sobie brakujących przodków („oni się kiedyś nazywali Masco – i przyszli tu z Boną”[2]) i pozujący na majętnego, by poprawić swoje widoki na matrymonialnym rynku.
Oto Osnowski, safanduła i pantoflarz, gotów dla uzyskania pożądanej przez ukochaną małżonkę sylwetki „jeździć na welocypedzie, fechtować się, zażywać kuracji Bettinga, latem pić Karlsbad, a zimą jeździć do Włoch lub Egiptu dla transpiracji”[3], mający własne zdanie tylko pod warunkiem, że „kochana Anetka” wpierw wyrazi identyczne.
Dalej Kopowski, „taki piękny, że powinien mieć na głowę takie pudełko z aksamitem w środku, jakich używają jubilerowie”, przy tym „dureń! (…) W tym się mieści imię, sposób utrzymania, zajęcie i znaki szczególne”[4], lecz mimo swej porażającej głupoty zdolny zawracać kobietom w głowie.
A jeszcze i profesor Waskowski, żyjący z renty po bracie i opanowany ideą posłannictwa ludów aryjskich, i dekadent Bukacki, i strzegący szlacheckich tradycji stary Zawiłowski... trudno właściwie znaleźć tu mężczyznę, który by nie był scharakteryzowany celnie i „z nerwem”.
Kobiety wypadają nieco bladziej, ale parę dobrych charakterków także się znajdzie: Broniczowa, snobka-mitomanka, wciąż nadmieniająca o swym nieboszczyku mężu „jako o ostatnim krewnym książąt Ostrogskich, zatem ostatnim z Rurykowiczów”[5] i wyliczająca byłych adoratorów siostrzenicy, obowiązkowo z tytułami i majątkami; Osnowska, mała intrygantka, Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu; panna Krasławska, „sztywna, sucha, zimna, wymawiająca »t e k« zamiast »t a k«”[6] i jej matka, która „cały świat uważa za tło, które by chciała uczynić jak najczarniejszym, żeby panna Terka odbiła się na nim tym jaśniej”[7].
Aby nie wszystko było śmieszne, są i postacie do głębi tragiczne. To w pierwszym rzędzie pani Emilia, stosunkowo młoda wdowa, z poważnie chorą córeczką. Dziewczynka kocha się beznadziejnie w starszym o jakieś 20 lat „panu Stachu”, który traktuje ją nader czule (lepiej nie wiedzieć, co by dziś powiedziano o trzydziestoparoletnim mężczyźnie biorącym na kolana, ściskającym i całującym niespokrewnioną ze sobą dwunastolatkę… A przecież honni soit qui mal y pense – Stach kocha Litkę tak, jak kochałby siostrzenicę, której nie ma, jak córkę, której dopiero może kiedyś się doczeka). To dziewiętnasty wiek; Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu. Dalej – poeta Zawiłowski, Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu. I wreszcie pojawiająca się tylko w jednej, lecz jakże wymownej scenie, „Rozulka, niania Stasiowa”[8], ofiara erotycznych zapędów Gątowskiego, byłego absztyfikanta Maryni; nikt nie wspomina o tym, co się stało z jej własnym dzieckiem, gdy zgodzono ją na mamkę małego Połanieckiego…
Co chwilę przychodzi mi do głowy jakaś scenka, jakiś urywek dialogu, świadczące o niezmiernej bystrości, z jaką Sienkiewicz obserwował swoich współczesnych, a obserwacje te przelewał na papier. Ale przecież nie przepiszę tu połowy, a choćby i jednej czwartej ponadsześćsetstronicowego tomu! Gdyby był wart tylko tyle, na ile go w swojej młodzieńczej beztrosce oceniłam, czy chciałoby mi się teraz go cytować i tyle o nim pisać?
---
[1] Henryk Sienkiewicz, „Rodzina Połanieckich”, wyd. PIW, 1976, s. 11.
[2] Tamże, s. 101.
[3] Tamże, s. 333.
[4] Tamże, s. 372.
[5] Tamże, s. 349.
[6] Tamże, s. 130.
[7] Tamże, s. 133.
[8] Tamże, s. 652.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.