Dodany: 07.05.2024 16:55|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Nina szuka (kłopotów), aż znajdzie...


Pierwsza część cyklu z Niną Warwiłow mimo sporej garści niedoskonałości technicznych zainteresowała mnie na tyle – może dlatego, że mam słabość do bohaterów trochę „pokręconych” i/lub w jakiś sposób poszkodowanych przez los, a jak by nie patrzeć, ona na pewno do nich należy – bym chętnie sięgnęłam po drugą.

Po sprawie „domu bez klamek” Nina dostała upragniony awans, lecz na razie nie miała możliwości zeń korzystać, bo już prawie dwa lata siedzi w domu, zajmując się córką. Tomek, ojciec Mili, wywiązuje się i z naprzemiennej opieki nad dzieckiem, i ze zobowiązań finansowych; Maciek, aktualny partner, przylgnął do małej, jakby była jego własna; mieszkania ostatecznie nie trzeba było sprzedawać, bo trochę poprawiła się sytuacja finansowa. No to czego jej brakuje? Zgadnijmy… Brakuje do tego stopnia, że gdy Nina dowiaduje się o zaginięciu przyjaciółki, która niedawno przeniosła się w góry, zostawia Milę pod opieką panów i rusza w Beskid Niski, gdzie – nie bacząc na brak uprawnień (przecież wciąż przebywa na urlopie!) ani na to, że przez miejscową policję zostaje powitana raczej nieentuzjastycznie, by nie użyć bardziej pejoratywnego określenia – rozpoczyna z impetem własne śledztwo. W tym momencie czytelnik już zna z grubsza okoliczności poprzedzające zaginięcie Joanny i ma przynajmniej jedną hipotezę co do skrywanych przez nią tajemnic oraz potencjalnego mechanizmu jej zniknięcia; ale dopiero w miarę nawarstwiania się zbieranych przez Ninę informacji może wywnioskować, że sprawa nie jest taka prosta, zwłaszcza, gdy na historię całkiem współczesną zaczyna się nakładać trochę dawniejsza i tak dawna, że w całej osadzie pamięta ją tylko jedna staruszka, wdowa Styczko. Im bliżej finału, tym atmosfera robi się gęstsza i bardziej niepokojąca, i to nie tylko na scenie wydarzeń, ale też w życiu osobistym Niny: Maciejowi ten jej wyjazd od początku był nie w smak (co innego być nieformalnym ojczymem półtorarocznego dziecka, gdy przez większość czasu jest obok jego matka, a co innego zostać samemu z maluchem, nie wiedząc, kiedy druga połowa się wreszcie zjawi), a kiedy Nina komunikuje mu, że zostaje w górach, póki się nie dowie, co się stało z Joanną, niezadowolenie przybiera poważniejszy rozmiar. Chociaż to i tak nic wobec tego, co będzie, gdy Nina w końcu wróci (rozwiązawszy nie tylko tę zagadkę, która ją do wyjazdu skłoniła, ale jeszcze i – prawda, że z cudzą pomocą – inną, dubeltową, od osiemnastu lat zatruwającą życie nadkomisarzowi Karpiukowi z gorlickiego posterunku. Czy jej decyzja co do mieszania się w życie zaangażowanych w tę ostatnią osób jest słuszna, to inna sprawa: ja bym tego nie zrobiła!)…

Pomysł na intrygę, tak jak i w poprzedniej części, jest bez zarzutu; ponadto autor dobrze sobie radzi z budowaniem klimatu i przekonującej scenerii (włącznie z relacjami międzyludzkimi i indywidualizacją postaci), tak jak i ze stopniowaniem napięcia.

W aspekcie językowym widać pewną poprawę w stosunku do „Domu bez klamek”, aczkolwiek jeden irytujący grzeszek powtarza się tak często, że zaczyna przeszkadzać w lekturze – grzeszek zresztą typowy dla niemal wszystkich młodszych wiekiem prozaików, czyli brak wyczucia przy posługiwaniu się zamiennikami podmiotu. Jeśli bohater wykonujący zawód prokuratora jest w danym momencie w pracy, można od czasu do czasu powtórzyć frazę typu: „…powiedział prokurator”, „prokurator zaprotestował przeciw…” – ale jeśli jest w domu, z partnerką, z którą mieszka od miesięcy czy lat, to sformułowanie, że ta w nocy „wsłuchiwała się w cichy oddech prokuratora”[1] brzmi wręcz groteskowo, podobnie jak w scenie finałowej, gdzie od momentu wejścia Maćka do mieszkania biedak zostaje określony „prokuratorem” aż cztery razy na przestrzeni kilkunastu zdań; jeśli kobieta, o której od dawna wiemy, że jest pochodzenia łemkowskiego, pojawiłaby się na przykład na kiermaszu regionalnym, pewnie nie raziłaby informacja, że „Łemkini przygotowała tradycyjną potrawę”, ale po co aż dwukrotne podkreślenie narodowości w krótkiej scence jej spotkania z główną bohaterką („Włosy Łemkini miała przykryte chustą. (…) Tak szybko, jak pojawiła się w drzwiach, Łemkini zamknęła je przed nosem Warwiłow”[2])?
Od czasu do czasu trafiają się jeszcze innego rodzaju zgrzyty językowe („zachichotał szczekliwie jak pies”[3] – tu, o ile samo „zachichotał szczekliwie”, skłoniłoby czytelnika do wyobrażenia sobie tego dźwięku, o tyle to wymuszone porównanie prowokuje pytanie: „a co, pies chichocze?”; „w bystrym pomimo bijącego smutku spojrzeniu”[4] – „smutek bijący ze spojrzenia” nie byłby może szczytem literackiego wyrafinowania, ale w odróżnieniu od „smutku” tylko „bijącego” byłby przynajmniej sensowny…) i pomylenie personaliów jednej z postaci (wdowa Styczko, o której od str.42 wiadomo, że ma na imię Halina, raptem na stronie 153 – co ciekawe, w połowie opowieści dotyczącej jej samej – zmienia imię na Maria, na następnych dwóch stronach nadal jest Marią, po czym 44 strony dalej pojawia się ponownie jako Halina i pozostaje nią do końca). Więc jednak jeszcze trochę jest tych niedoróbek za dużo, by można było powieść szczerze ocenić jako dobrą.

[1] Jędrzej Pasierski, „Roztopy”, wyd. Czarne, 2019, s. 74.
[2] Tamże, s. 195-196.
[3] Tamże, s. 12.
[4] Tamże, s. 84.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 259
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: