Dodany: 14.05.2024 16:03|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Walizki pełne... anegdot


Ogromnie lubię felietony Michała Rusinka, najbardziej te na tematy czysto lingwistyczne, najmniej – polityczne (nie dlatego, żeby autor gorzej sobie w tym obszarze radził, tylko dlatego, że ja sama od polityki stronię, jak mogę). Z podróżniczymi do tej pory nie miałam do czynienia, więc tym chętniej sięgnęłam po ich całkiem obszerny zbiorek, kuszący już samą grafiką okładkową, której poszczególne elementy nawiązują do tematyki bliższych lub dalszych wojaży, a cóż dopiero wyklejką, na którą składa się kilka zrobionych w różnych miejscach świata zdjęć, przedstawiających ciekawe i/lub zabawne napisy.

A dalej jest też albo ciekawie, albo zabawnie, albo jedno i drugie. Niezależnie od tego, czy dany tekst dotyczy podróży krajowych, czy zagranicznych, czy tych, które autor odbył osobiście, czy też takich, o których mu ktoś opowiedział, albo jedynie motywów, które są w jakiś sposób z podróżowaniem związane (na przykład targów książki, na które wszak trzeba dojechać i na ogół przez kilka godzin pobyć w innym mieście). Z jednego dowiemy się, co zawierała torba na aparat fotograficzny, którą dwukrotnie próbowano Rusinkowi ukraść (żeby nie zepsuć puenty, zdradzę tylko, że złodziej, który dobierał się do torby „w paryskiej bazylice Sacré-Coeur”[1], powinien żałować, że mu się nie udało, bo zastałby tam zawartość, na którą w torbie własnego rodaka raczej by nie trafił. Chyba, że też był Polakiem, ale tego się autor nie dowiedział, jako że rzezimieszka „spłoszył dźwięk otwieranego rzepu”[2]). Z innych – dlaczego w dzieciństwie nazwał swojego pluszowego misia imieniem Indyk, z jaką reakcją lizbońskich sprzedawców spotkał się, próbując kupić „koszulkę z Pessoą”[3], jaki polski wiersz usłyszał od emerytowanego wietnamskiego inżyniera i jakie faux pas popełnił na spotkaniu autorskim w Goleniowie. A także, co pobrał nieujawniony z nazwiska pisarz z urządzenia, które „wyglądało jak bankomat, tyle że opisane było wyłącznie po japońsku” [4]. Albo w którym kraju istnieje słowo, oznaczające „jakże dobrze mi znane [pod „mi” można podstawić nie tylko autora niniejszej książki – ja osobiście się także z tym zaimkiem identyfikuję… I nie ja jedna!] – kupowanie książek i nieczytanie ich, tylko gromadzenie w niebezpiecznych dla życia i zdrowia stosach na stolikach nocnych lub podłodze”[5], a w którym w zestawie potraw podawanych na śniadanie „jest – ostrzegam lojalnie – kaszanka, w dodatku w dwóch wersjach”[6]. Albo jaki wiersz Wisławy Szymborskiej zrobił największe wrażenie na Woodym Allenie, dlaczego Krzysztof Kieślowski na festiwalu filmowym w Paryżu „w ogóle nie chodził do kina”[7] i jaki jest „dowód na to, że Banksy istnieje”[8].

Cóż to była za lekka, zarazem pouczająca i czarująca lektura! Miała tylko jeden mankament: jest stanowczo za krótka, tego powinno być z pięćset stron, a i tak jeszcze by się nie znudziło…

[1] Michał Rusinek, „Nadbagaż”, wyd. Znak, 2024, s. 16.
[2] Tamże, s. 17.
[3] Tamże, s. 284.
[4] Tamże, s. 69.
[5] Tamże, s. 93.
[6] Tamże, s. 251.
[7] Tamże, s. 145.
[8] Tamże, s. 271.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 255
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: