Literadar ma mieć wkrótce swoją premierę. Uczcijmy więc jego pojawienie się minikonkursem gazetowym, zwłaszcza że trwa akurat przerwa w cyklicznych konkursach.
Zapraszam do odgadnięcia jedenastu fragmentów. Każdy z nich dotyczy jakiejś gazety/gazetki. Należy podać autora utworu oraz tytuł. Odpowiedzi udzielamy tu na forum i kto pierwszy ten lepszy.
Nie mam nic przeciwko temu, aby po odgadnięciu moich zagadek wrzucać tu kolejne. :)
1.
OD REDAKCJI
Każda gazeta powstaje z jakiegoś powodu. Nasza powstaje z tego powodu, że chcemy ją sprzedać i dostać za to pieniądze. Jeśli to, co napisaliśmy wniesie trochę szczęścia w czyjeś strapione serce, to nie pracowaliśmy na darmo. Ale pieniądze też chcemy. Wiele gazet zadowala się strapionymi sercami i szczęściem, ale my jesteśmy inni i trzeba mówić prawdę.
REDAKCJA
2.
Przez czterdzieści lat byłem depeszowcem, czy też nadmuchiwaczem, jak na nas mawiano, w gazecie „El Diario de La Paz”, a praca moja polegała na rekonstruowaniu i dopowiadaniu w miejscowej prozie wyłapywanych przez nas wiadomości krążących w przestrzeni na falach krótkich lub w kodzie Morse’a. Dziś utrzymuję się jako tako z emerytury wypracowanej w tym wymarłym zawodzie; poza tym otrzymuję prawie nic jako emerytowany nauczyciel gramatyki języka hiszpańskiego i łaciny, tyle co nic za coniedzielny felieton, pisany regularnie od ponad pół wieku, i mniej niż nic za teksty do programów muzycznych i teatralnych, które łaskawie raczą mi publikować, gdy przybędą do nas znamienici artyści z gościnnymi występami. Poza pisaniem nic właściwie innego w życiu nie robiłem, ale brak mi powołania i narracyjnego talentu, zupełnie są mi nieznane zasady dramaturgicznej konstrukcji, jeśli więc podjąłem się tego trudu, to dlatego, iż ufam w światłość tego wszystkiego, com w życiu przeczytał, a przeczytałem bez liku. Mówiąc najzwyczajniej, szaraczkowy ze mnie literat i pewnie niczego szczególnego nie miałbym do przekazania potomnym, gdyby nie zdarzenia, z których, na ile mi mój talent pozwoli, chciałbym właśnie zdać sprawę w tej rzeczy o mej wielkiej miłości.
3.
Zaraz następnego dnia na najbliższym posiedzeniu komitetu redakcyjnego przedstawiłem fotografie M. O. i wyraziłem opinię, że winny być już w bieżącym numerze gazety opublikowane, tudzież wyraziłem najgłębsze przekonanie, iż staną się one ozdobą naszego pisma.
- Kto zrobił te zdjęcia? - zapytał G.
- M. O. - oświadczyłem z niepewną miną.
G. zatrząsł się.
- Powtórz, co powiedziałeś - rzekł nader niskim głosem.
- M. O. - powtórzyłem mężnie.
- Ja nie życzę sobie... - zasapał G.
- Dlaczego? To są udane zdjęcia.
- Nie chcę żadnej dziewuchy w redakcji.
- Dlaczego? Przecież w normalnych redakcjach aż się roi...
- My nie jesteśmy normalną redakcją - przerwał - my pracujemy wśród smarkaczy i głupich srok - oświadczył z niesmakiem.
- Pozwól mi wytłumaczyć...
- Nie, nie! To byłby koniec - zamachał gwałtownie rękami.
- Koniec czego?
- Koniec naszej paczki - zasapał G. - ty jeszcze nie wiesz, T., jakie okropne są dziewczyny - skrzywił się boleśnie, jakby go zabolał ząb.
- Sądzisz według A.?
- Przestań! - G. poczerwieniał i spojrzał na mnie z wściekłością.
Zrozumiałem, że musiało go spotkać ostatnio nowe upokorzenie.
- Nie bądź śmieszny - powiedziałem. - Interesują nas tylko zdjęcia. M. nie musi nawet pokazywać się w redakcji.
- Ja nie chcę słyszeć nawet tego imienia! To jest bezczelna koza w okularach.
- Koza w okularach!
- Nie opędzilibyśmy się od niej... Za słabe mamy nerwy...
- Posłuchaj - rzekłem ostro - jeśli odrzucisz te zdjęcia, to dziewczyny znów rozpuszczą plotki, że się mścisz za A.!
G. zaniemówił na chwilę. Trafiłem go celnie.
- Co ty mówisz? Więc były takie plotki? - wybełkotał.
- Oczywiście - oglądałem sobie spokojnie paznokcie.
- Dobrze byłoby, żebyś to zdementował.
- Jak to zdementował?
- No właśnie; żebyś pokazał wszystkim, że to były zwykłe plotki. Zamieść choć jedną fotografię, a zamkniesz im usta.
4.
W. w niedzielę, przy końcu gry w piłkę, skręcił nogę. Ledwo go koledzy doprowadzili do domu. Noga puchła w oczach. Na kilka dni był unieruchomiony w łóżku. I dobrze się stało, bo przy jego obecności nie obeszłoby się bez nowej awantury.
Właśnie zmieniono gazetkę ścienną na korytarzu pierwszego piętra i każdy, kto przechodził, mógł przeczytać między innymi i taki wierszyk:
Choć w książkach piszą, że zginęli Wandale,
to ci Wandale nie zginęli wcale.
Pod drzwi szóstej klasy idźcie, moi mili,
zobaczcie, co z drzwiami Wandale zrobili.
Przed drzwiami klasy VI B gromadził się tłum, zaszpachlowanego napisu na pierwszy rzut oka nie można było odczytać, a z wiersza nie wynikało, o której szóstej mowa. Ciągle się pytano, czy to tu.
Szczególnie pętaki z młodszych klas nie dawały spokoju.
Jakiś malec z drugiej wpadł po dużej przerwie i zawołał:
- Gdzie te Wandale?
- Głupi jesteś - powiedział mu S. - nie o Wandali chodzi, tylko o to, co zrobili.
- Phi! Nic takiego! Ja bym to lepiej zrobił, tylko nie dosięgnę. A Wandala nigdy nie widziałem. Pokażcie go.
I tak było co pauza. Nareszcie B., spokojny, małomówny przeważnie B., zdenerwował się i poszedł do S.
- Kto ten wiersz napisał?
- Bo co?
- Pytam cię, czy wiesz, kto ten wiersz napisał?
- Wiem, ale ci nie powiem.
- Dobrze, ale go zdejmij.
- A to z jakiej racji?
- Zdejmij, bo już w tej klasie wytrzymać nie można.
- Patrzcie go! Wytrzymać nie można - drwił S. - to się przenieś.
Ale klasa VI B miała dosyć tej sławy na całą szkołę. B. poparło kilkanaście głosów:
- S., zdejmij ten wiersz! Dosyć już!
S. sprzeciwiał się zajadle. Sprawa oparła się o wychowawcę. Pan Karniewicz polecił wierszyk zdjąć.
5.
H. miał wielką ochotę zatrzymać wspaniałego ptaka, któremu rana goiła się szybko, i oswoić go, lecz G. S. upierał się, że nie wolno zmarnować takiej okazji i że trzeba spróbować przez tego posłańca nawiązać kontakt z lądami na Pacyfiku. H. ustąpił rozumiejąc, że jeśli albatros przyleciał z jakiegoś zamieszkanego lądu, to z pewnością powróci tam, gdy tylko będzie wolny.
Możliwe, że G. S., w którym niekiedy odzywała się żyłka reporterska, w głębi duszy myślał o tym, aby na los szczęścia puścić w świat pasjonujący artykuł o przygodach Kolonistów z Wyspy L. Co to byłby za sukces dla stałego reportera gazety New York Herald i dla numeru zawierającego taką kronikę, gdyby reportaż ten dotarł kiedykolwiek do rąk wydawcy, pana Johna Benetta!
G. S. zredagował więc krótką, ale treściwą notatkę, włożył ją do woreczka z mocnego, nagumowanego płótna i załączył uprzejmą prośbę do znalazcy o przesłanie listu pod adresem dziennika New York Herald. Woreczek przywiązano do szyi albatrosa, a nie do łapy, gdyż ptaki te mają zwyczaj odpoczywać na falach; następnie wypuszczono na wolność skrzydlatego posłańca i koloniści przyglądali się z wielkim wzruszeniem, jak poszybował na zachód i zniknął we mgle.
6.
- Joanno! - zawołał pan Pott na służącą, która wniosła świecę.
- Zejdź do biura i przynieś mi rocznik gazety za rok zaprzeszły. Przeczytam panu - mówił dalej zwracając się do pana Iksa - przeczytam panu kilka artykułów wstępnych, które napisałem w owej epoce o zmowie żółtych, dążących do zamianowania nowego poborcy rogatkowego. Spodziewam się, że zajmie to pana.
- Bardzo chętnie posłucham - odrzekł pan Iks.
Życzenia jego zostały spełnione. Służąca powróciła z plikiem gazet, a redaktor, zasiadłszy koło swego gościa, rozpoczął bezzwłocznie czytanie.
Przeglądaliśmy notaty pana Iksa w nadziei, że znajdziemy przynajmniej streszczenie tych znakomitych utworów; ale na próżno. Mamy jednak powody przypuszczać, że siła i świeżość stylu najzupełniej go zachwyciły, gdyż pan W. zauważył, że mistrz jego miał oczy, jakby z nadmiaru zadowolenia, zamknięte przez cały czas czytania.
7.
Lekarz zalecił mi w celach zdrowotnych wyjazd na Południe, wybrałem się więc do stanu Tennessee, gdzie wyrobiłem sobie posadę współpracownika w czasopiśmie "Wrzask Południowo-Amerykański".
Kiedy wszedłem do lokalu redakcji, by rozpocząć pracę, zastałem naczelnego redaktora pisma, skurczonego we dwoje na stołku o trzech tylko nogach, podczas gdy jego własne nogi leżały przed nim na stole.
W pokoju znajdował się jeszcze, oprócz pana redaktora, stół i fotel mocno zużyty. Obydwa te sprzęty, a więc tak stół, jak i fotel, uginały się pod stosem gazet, wycinków i rękopisów. Oprócz tego mieściła się w lokalu paka z piaskiem, zasypana niedopałkami cygar i papierosów, oraz piec z drzwiczkami wiszącymi precyzyjnie na jednej tylko zawiasie.
Pan redaktor naczelny ubrany był w długi, czarny surdut oraz białe płócienne ineksprymable. Buty miał zgrabne i starannie oczyszczone. Ubioru dopełniała pomięta koszula, wielki pierścień z brylantem na palcu, stojący kołnierzyk archaicznego kroju i wzorzysty krawat o luźno zwisających końcach. Cały ten strój utrzymany był w stylu roku 1848. Redaktor palił hawańskie cygaro i widać szukał w myśli słowa do jakiegoś zdania, grasujące bowiem w czuprynie palce rozwichrzyły ją w niemożliwy sposób. Wyraz jego twarzy zdradzał wściekłość i okrucieństwo, toteż nietrudno było mi odgadnąć, że pisze w tej chwili jakiś niezwykle cięty artykuł. Ujrzawszy mnie, kazał mi przejrzeć miejscowe dzienniki i napisać "Przegląd prasy" z uwzględnieniem wszystkiego, co by mi się mogło wydać godne uwagi.
8.
Cztery dni wcześniej spotkała się na lunchu z dyrektorem wykonawczym jednego z największych koncernów medialnych w Szwecji. Przy sałatce, z powagą w głosie powiedział E. o swoim zamiarze - zatrudnienia jej na stanowisku redaktora naczelnego największego dziennika koncernu. Zarząd rozważył wiele kandydatur i jesteśmy zgodni, że wniosłabyś wiele do tej gazety. To właśnie ciebie chcemy. Ofercie pracy towarzyszyła pensja, przy której dochody E. w "M." wydawały się żartem.
Propozycja nadeszła jak grom z jasnego nieba i wręcz odebrała jej mowę. Dlaczego właśnie ja? Dyrektor wyrażał się dziwnie niejasno, jednak stopniowo jawiło się wytłumaczenie, iż E. jest znana, szanowana j zdaniem wielu, sprawdziła się jako niezły szef. Imponowała tym, że zdołała wyciągnąć "M." z ruchomych piasków, w które pismo wpakowało się przed dwoma laty. VV dodatku Poważny Szwedzki Dziennik potrzebował odnowy. Gazeta dziadziała i pokrywała się patyną, przez co odsetek młodych ludzi wśród nowych prenumeratorów systematycznie się zmniejszał. E. dała się poznać jako wyszczekana dziennikarka. Miała pazur. Ustanowić kobietę i feministkę szefem najbardziej konserwatywnej instytucji Męskiej Części Szwecji było posunięciem wyzywającym i zuchwałym. Co do tego zgadzali się wszyscy. No, prawie wszyscy. Wszyscy, którzy mieli tu coś do powiedzenia.
- Ale nie podzielam linii politycznej tej gazety.
- A kogo to obchodzi? Nie jesteś też znana jako jej przeciwnik. Masz być szefem, nie politrukiem, wstępniaki już same się o siebie zatroszczą.
9.
- Po tylu skargach pozyskaliście nowego redaktora, czyli to, do czego dążyliście, próżniaki. Będzie z panami pracował Wielki Pablito. Nie spoczywajcie na laurach!
Pomoc, jaką otrzymał dział informacyjny, była raczej moralna niż materialna, bowiem następnego ranka, kiedy Wielki Pablito pojawił się w biurze, bardzo punktualnie, o siódmej, i zapytał mnie, co ma robić, a ja mu poleciłem przejrzeć sprawozdania parlamentarne, zrobił przerażoną minę, dostał ataku kaszlu, który sprawił, że cały posiniał, i wyjąkał, że to niemożliwe.
- Ja nie umiem czytać ani pisać, proszę pana.
Przyjąłem jako subtelny dowód pogody ducha ze strony Genara-juniora, iż na nowego redaktora wybrał nam analfabetę. Pascual, którego wiadomość, że praca w redakcji dzielona będzie między niego i Wielkiego Pablito, wprawiła w stan zdenerwowania, przyjął wieść o analfabetyzmie ze szczerą radością. W mojej obecności złajał swego nowego kolegę za apatię ducha, czyli za to, że nie był zdolny kształcić się, tak jak to czynił Pascual, już w dorosłym wieku uczęszczając na bezpłatne kursy wieczorowe. Wielki Pablito bardzo wystraszony przytakiwał, powtarzając jak automat "to prawda, nie pomyślałem o tym, tak jest, ma pan całkowitą rację", i patrzył na mnie z wyrazem twarzy kogoś, kogo wkrótce zwolnią. Uspokoiłem go, mówiąc, że zajmie się znoszeniem biuletynów prasowych na dół do spikerów. W rzeczywistości przeistoczył się w niewolnika Pascuala, który kazał mu biegać cały dzień z poddasza na ulicę i z powrotem, przynosić papierosy albo nadziewane ziemniaki, które sprzedawał wędrujący przekupień z ulicy Carabaya, a nawet posyłał go po to, by sprawdzić, czy pada deszcz. Wielki Pablito znosił swe poddaństwo w duchu poświęcenia i nawet okazywał więcej szacunku i przyjaźni swemu prześladowcy aniżeli mnie. Kiedy nie wykonywał poleceń Pascuala, kulił się w kacie biura i, opierając głowę o ścianę, natychmiast zasypiał. Chrapał, wydając miarowe i świszczące dźwięki zardzewiałego wentylatora.
10.
Stało się to przez dentystę, który nałożył mi metalowe korony. Sprzedawczyni, do której uśmiechnąłem się w kiosku, wzięła mnie za robota. Przekonałem się o tym dopiero w kolejce podziemnej, rozłożywszy gazetę. Był to "Kurier Bezludny". Nie przepadam za tym pismem, nie żebym miał jakieś antyelektryczne uprzedzenia, ale nazbyt schlebia ono gustom czytelników. Całą pierwszą stronę zajmowała sentymentalna historia pewnego matematyka, który zakochał się w maszynie cyfrowej. Przy tabliczce mnożenia jeszcze się jakoś trzymał, ale kiedy doszło do rozwiązywania równań nieliniowych entego stopnia, począł namiętnie ściskać jej klawisze, powtarzając: "Najdroższa! Nigdy cię nie opuszczę!" itp. Zniesmaczony, zajrzałem do działu towarzyskiego - ale były tam tylko monotonne wyliczenia, kto, kiedy i z kim skonstruował potomstwo. Kolumnę literacką otwierał wiersz zaczynający się od zwrotki:
"Cóż to za robot piękny i młody,
I cóż to za robotniczka,
Ona mu z dzbana daje pentody
A on jej - wtyczki z koszyczka".
11.
Był to wieczór jak każdy inny, tyle że nudniejszy. Wróciłem do redakcji z oficjalnego bankietu. Wyżerka była tak marna, że czułem się oszukany, chociaż była za darmo. Z braku lepszego zajęcia rąbnąłem długie i błyskotliwe sprawozdanie z tego bankietu. Sekretarz redakcji i tak zostawi z tego jeden czy dwa beznamiętne akapity.
Slepper siedział z nogami na biurku, ostentacyjnie nic nie robiąc, a Johnny Hale zakładał nową taśmę na maszyny. Reszta chłopców pracowała gdzieś na mieście.
Cargan, szef działu miejskiego, wyszedł ze swojego pokoju.
- Czy któryś z was zna Barneya Welcha? - zapytał.
Głupie pytanie. Barney jest właścicielem baru po przeciwległej stronie ulicy. Nie ma w Trybunie reportera, który by nie znał Barneya i nie pijał u niego na kredyt, więc wszyscy kiwnęli głowami.
- Właśnie dzwonił - powiedział Cargan. - Ma tam u siebie faceta, który twierdzi, że jest z Marsa.
- Pijany czy wariat? - chciał wiedzieć Slepper.
- Barney nie wie, ale powiedział, że może to być materiał na śmieszną historię, gdyby ktoś tam poszedł i pogadał z facetem. A ponieważ to jest naprzeciwko, a wy trzej i tak siedzicie na tyłkach, to jeden z was tam skoczy. Za alkohol nie zwracam.
Slepper wyraził chęć pójścia, ale Cargan spojrzał na mnie.
- Jesteś wolny, Bili? - spytał. - To ma być śmieszna historia, a ty masz lekkie pióro.
- Wiadomo - mruknąłem. - Pójdę.
- Może to tylko jakiś pijak się wygłupia, ale jeżeli facet ma rzeczywiście szmergla, dzwoń po policję, chyba że będziesz widział w tym coś zabawnego. Jak go zaaresztują, to też będzie materiał.
- Cargan to by kazał aresztować rodzoną babcię, żeby zdobyć materiał - stwierdził Slepper. - Czy mogę pójść z nim, dla towarzystwa?
- Nie, ty i Johnny zostańcie. Nie przenosimy redakcji do Barneya - powiedział Cargan i wrócił do siebie.
Podpisałem swoje sprawozdanie z bankietu i posłałem je pocztą pneumatyczną. Wziąłem płaszcz i kapelusz.
- Wypij za moje zdrowie, Bili - powiedział Slepper. - Tylko nie za dużo, żebyś nie przepił swojego lekkiego pióra.