Tekst pochodzi z mojego bloga - zamieściłam go tam w październiku ubiegłego roku, więc początek nawiązuje do tego co się działo wtedy ;)
Coraz częściej odnoszę wrażenie, że świat oszalał, a patologia goni patologię. Przykład? A proszę - w ciągu ostatnich 3-4 tygodni dotarły do mojej świadomości takie kwiatki: dyskusja nad legalizacją kazirodztwa, oburzenie niemoralnym (choć całkiem zgodnym z naturą) zachowaniem nieszczęsnych osiołków w poznańskim ZOO, elementarz pisany diabelskim językiem (moim prywatnym zdaniem posądzenie diabła o autorstwo tego podręcznika jest dla ogoniastego obraźliwe, bo stać go na coś zdecydowanie lepszego) czy wreszcie sprzyjanie genderowi poprzez zmuszanie chłopców aby po sobie sprzątali... A jakby tego było mało ruszyła kampania wyborcza do samorządów terytorialnych a polscy piłkarze wygrywają z mistrzami świata 2:0...
Żeby odreagować te rozmaite kretyństwa, a także aby uchronić dziecko własne przed jedynką z polskiego wzięliśmy się z Piotrkiem do czytania
Dzieci z Bullerbyn (
Lindgren Astrid)
. Czytanie było głośne i podzielone sprawiedliwie - na przemian po rozdziale, a ponieważ książka przypadła Młodemu do gustu, to nawet szybko nam poszło. Z sentymentem wspominałam swój pierwszy kontakt z tą książką w mojej zamierzchłej młodości i co bardziej ulubione fragmenty (chociażby ten o kiełbasie dobrze obsuszonej), niektórych przygód zupełnie nie pamiętałam, a inne w dalszym ciągu budzą niepohamowane wybuchy śmiechu. I wiecie jaka mnie myśl naszła po zakończeniu tej ksiązki? No przecież Bullerbyn to dopiero siedlisko patologii co się zowie, a rodzice tytułowych dzieciaków to wogóle się w swojej roli nie sprawdzają...
Dzieciaki w Bullerbyn są wykorzystywane jako tania siła robocza: pracują w polu i w zagrodzie wykonując nawet ciężkie prace, a już szczytem wszystkiego jest dzień, kiedy wszyscy rodzice wyjeżdżają na przyjęcie do pastora a dzieci mają zająć się gospodarstwem (np. Olle ma nakarmić prosiaki i wydoić krowy). Przy tej okazji aż bije po oczach nieodpowiedzialność mamy Ollego, która zostawia swoją maleńką córeczkę (Kerstin ma około roku życia) na kilka godzin z dwoma dziewięciolatkami. A i mama Britty też nie jest lepsza - wyjeżdża, pomimo, że jej córka jest chora. Przecież to się nadaje do zgłoszenia do opieki społecznej...
Generalnie dzieciaki są puszczone samopas, bez jakiejkolwiek dbałości o ich bezpieczeństwo - pływają łodzią po jeziorze, kąpią się bez opieki, są narażone na kontakt z niebezpiecznymi zwierzętami (baran przebywający na wyspie), wspinają się na drzewa, bawią się w niebezpiecznych skałkach, grają w piłkę na drodze, ganiają po lesie czy handlują wiśniami przy ruchliwej szosie.
A nawet jeśli coś robią pod opieką dorosłych to też jest niewiele lepiej: mama pozwalająca dziecku na nocleg w stogu siana, lub tatuś zabierający dzieci na raki nad odległe jeziorko, gdzie muszą spać niemal na gołej ziemi i pod osłoną gałęzi jałowca to przecież gotowy materiał na zaangażowany reportaż interwencyjny.
A ich droga do szkoły? Kilkulatki same wędrują kilka kilometrów w jedną stronę niezależnie od pogody. Taką samą trasę pokonuje siedmioletnia Lisa idąc po sprawunki do sklepu. A jeśli się nadarzy okazja to dzieci bez oporu wsiadają na wóz ledwie znanej osoby - czy nikt im nie wyjaśnił czym to może grozić?
Tak, tak - włos sie jeży na głowie, kiedy się czyta o tych wszystkich nieprawidłowościach mających miejsce w Bullerbyn zamieszkanym przez trzy dysfunkcyjne rodziny... Ale muszę sie przyznać, że strasznie im tej patologii w imieniu mojego zadbanego i zaopiekowanego dziecka zazdroszczę...
Przy lekturze byliśmy z mężem przepytywani na okoliczność jak to było, kiedy byliśmy mali. Piotrkowi nie mieści się w głowie, że kiedyś nie było komputerów, w telewizji był tylko jeden program, w którym dla dzieci była przeznaczona zaledwie półgodzinna audycja, że wszędzie chodziło sie na nogach a dzieci musiały pomagać rodzicom. Że tato, będąc w jego wieku (9,5 roku) potrafił już kosić trawę kosą, a mama doiła krowy (co prawda przy pomocy elektrycznej dojarki, ale fakt pozostaje faktem), że obydwoje musieliśmy opiekować się młodszym rodzeństwem, a żadnemu z naszych rodziców nawet nie przyszłoby do głowy pilnować nas przy odrabianiu lekcji.
Że tak naprawdę wiele przygód, które zdarzyły się Lisie, Lassemu, Bossemu i reszcie dzieci z Bullerbyn było również naszym udziałem. I, że niestety, współczesne dzieciaki będą sobie o nich mogły jedynie poczytać i to tylko pod warunkiem, że jakiś nawiedzony reformator oświaty nie dojdzie do wniosku, że książka Astrid Lindgren propaguje patologiczne zachowania...
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.