Dodany: 30.04.2022 08:27|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: 7 dni życia
< praca zbiorowa / wielu autorów >

1 osoba poleca ten tekst.

Jak się żyło w roku 1961?


Dzienniki i pamiętniki to jedna z moich ulubionych form literackich; oczywiście, największą przyjemność sprawiają mi jako czytelnikowi dzienniki intelektualne, zawierające prócz zapisu codzienności jakieś przemyślenia, obserwacje, pomysły, a jeśli autorem jest pisarz – także klucze do odczytania pewnych elementów jego twórczości, ale nie wzdragam się przed lekturą również i takich, które są plonem konkursu, rozpisanego na łamach prasy czy zainspirowanego przez jakąś instytucję kulturalną. Ich wartość tkwi bowiem w utrwaleniu czasu – mijającego już w chwili, gdy autor dokonuje zapisu, a minionego, czasem już bardzo dawno, gdy czytelnik bierze ten zapis do rąk.

Z roku 1961, kiedy „Tygodnik Powszechny” zachęcił swoich czytelników do spisania „autentycznego dziennika z któregoś z bieżących tygodni swojego życia”[1], nie pamiętam praktycznie nic poza jednym kilkuminutowym epizodem: ukochany dziadek Heniuś podczas spaceru ze mną przystanął przy kiosku i po chwili miałam w rękach pierwszego swojego misia, z ciemnobrunatnego pluszu wypchanego trocinami; miał żółte szklane oczka, twardy czarny nosek z jakiegoś tworzywa i figlarnie wystawiony czerwony filcowy języczek. Ludzie, którzy wysłali na konkurs swoje dzienniki, byli przeważnie rówieśnikami moich rodziców albo i dziadków, najmłodsi byli uczniami starszych klas szkoły średniej, więc też ich dzieliła ode mnie potężna przepaść wiekowa. Nie mam pojęcia, jak im się wtedy żyło, a przede wszystkim, o czym myśleli i co czuli ówcześni dorośli lub prawie dorośli, bo kiedy zaczęłam świadomie rejestrować rzeczywistość, wiele rzeczy wyglądało już trochę inaczej (za wyjątkiem ustroju, który miał się jeszcze długo nie zmienić). Toteż zebrane w tym tomie prace nie posłużyły mi za wehikuł czasu, którym się wraca do chwil znanych i z sentymentem wspominanych, lecz raczej za narzędzie badawcze, pozwalające zajrzeć w obszary normalnie dla mnie niedostępne.

Pewnym ograniczeniem ze względów poznawczych jest fakt, że aby wysłać swój dziennik na ten konkurs, trzeba było czytywać „Tygodnik Powszechny” – a ten we wczesnym PRL-u nie leżał, ot, tak sobie, w kioskach: bywało, że na całą dzielnicę przychodziły trzy egzemplarze, z których żaden nie ujrzał światła dziennego, bo były od razu odłożone do teczek stałych prenumeratorów. A tymi byli na ogół ludzie z kręgów intelektualnych, mocno powiązanych z Kościołem katolickim, co wpływa na przekrój socjalny autorów pomieszczonych w zbiorze tekstów: jest kilkoro licealistów i studentów, dalej urzędnicy, nauczyciele i wykładowcy akademiccy, specjaliści z wyższym wykształceniem (w tym dwoje lekarzy i dwóch księży), i tylko jeden kierowca, jeden laborant, jeden drukarz, jeden majster na budowie i jeden inny pracownik fizyczny (nie z wyboru, lecz z konieczności, bo ktoś musiał utrzymać rodzinę po odejściu ojca, a kto, jeśli nie najstarszy syn: „wziąłem się ja za robotę. Pozostała czwórka uczyła się dalej”[2]), jedna pielęgniarka. Wszyscy za wyjątkiem dwóch uczniów, nawet niepracujące panie domu, mają przynajmniej wykształcenie średnie, więc każda praca pisana jest solidną, poprawną, choć nie zawsze błyskotliwą polszczyzną. Prawie każdy oprócz prasy, nieraz kilku tytułów, czyta książki (robotnik Sylwester – akurat Prousta) lub słucha literatury czytanej w radiu, prawie każdy bywa w kinie, teatrze, operetce. To chyba trochę więcej niż peerelowska średnia.

Zapiski praktycznie pomijają aktualności polityczne (gdyby ktoś chciał skomentować rzeczywistość w kraju, pewnie by ten tekst nie trafił do druku… Jedynym wydarzeniem, po którym można się zorientować, z jakiego czasu pochodzą zapiski – jeśli nie liczyć tytułów filmów puszczanych wówczas w kinach – jest wspomniana przez dwoje autorów tragiczna śmierć sekretarza generalnego ONZ, Daga Hammarskjölda), skupiając się głównie na życiu codziennym. Więc jak ono w tych czasach wygląda? Dwudziestoletnia studentka Leszka (od czego to zdrobnienie? Od Lechosławy?) mieszka w pokoju z kuchnią z matką, bratem, bratową i ich rocznym dzieckiem. U Sylwestra rodzina, obecnie złożona z „dwóch sióstr, brata, mamy, babci, małego Andrzejka, synka siostry, i szwagra”, tłoczy się „w jednym mieszkaniu”[3]. Karol, „asystent, który nie ma ćwiczeń”[4], krótko po studiach, wynajmuje pokój w siedzibie uczelni, a jego żona „czasowo z braku mieszkania mieszka przy mamie”[5], więc widzą się raz na dwa-trzy tygodnie. W wielu mieszkaniach są już łazienki, ale są i tacy, którzy wciąż bezskutecznie o niej marzą; majster budowlany Antoni pisze: „wieczorem poszedłem do łaźni. Nie kąpałem się dokładnie miesiąc. Doskonale rozumiem zachwyty Majakowskiego nad wanną”[6]. Za miejsce w czteroosobowym pokoju akademika córka Włodzimierza – zajmującego wysokie stanowisko w dużej firmie zaopatrzeniowej, który właśnie, w wieku 67 lat, otrzymał wymówienie i obietnicę „pomocy w staraniach o rentę”[7], choć „do uzyskania prawa do renty brakuje (…) dwa i pół roku”[8] – płaci 120 zł, nie otrzymawszy stypendium, bo „tata zarabia za dużo, na członka rodziny wypada ponad 600 złotych miesięcznie”[9]. Prawie tyle samo, co Włodzimierz, zarabia mąż trzydziestotrzyletniej Agnieszki, także rozkłada się to na pięć osób, i „wystarcza na jedzenie i najniezbędniejsze wydatki”, a już na „węgiel na zimę (…), ubranie dla męża” trzeba brać „z kupki składanej od dwóch lat przez męża – na auto”[10]. Więc skoro trzy tysiące to tak mało, to chyba słuszny powód do obaw ma dwudziestojednoletnia Krystyna, wraz z mężem-studentem i małym dzieckiem utrzymywana przez rodziców, która – kupiwszy mężowi „ładny płaszcz kąpielowy »za jedne 180 zł«”[11] i dwa dni później wydawszy 97 zł na kilogram pomarańcz dla synka, „trochę ziemniaków, masło, chleb, zapałki i płatki mydlane” - martwi się, że „jak on [mąż] zacznie pracować i zarobi te 1100 zł, to co będzie?”[12]. Śniadanie mieszkającego w hotelu robotniczym Sylwestra to „dwie bułki zwykłe i śmietana”, na następne dni kupuje „kilogram chleba, pół kostki margaryny i pół kilograma jabłek”, pocieszając się: „suchy chleb i jabłko to pycha”[13]. Antoniego obiad w pracy kosztuje 8 zł, syn „dostaje jeść w przedszkolu”, wobec czego na obiad dla żony przeznaczono „złotych polskich 22 i to powinno jej wystarczyć”, choć pewnie oboje zarabiają więcej, niż jego podwładni: ci „zgłaszali pretensje z powodu niskich zarobków. Każdy z nich jednak zarobił około 1200 zł za pracę, do której się wcale nie przykładał”[14]. Wspomniany wcześniej Karol przykłada się jak najbardziej i „zarabia około dwóch tysięcy złotych”[15]. Czterdziestopięcioletni Marcin, udawszy się z kolegami z biura na urodzinową popijawę, konstatuje następnego dnia: „Do licha, przepiłem 300 zł. (…) Nie jestem skąpcem, lecz czasy są ciężkie i strata, tfu, przepicie takiej sumy jest świństwem. Obiecałem Mirce, że jej kupię płaszczyk. Z drugiej strony przecież mam prawo się trochę zabawić. Przecież pracuję na cały dom”[16].
Prócz tych realiów socjalno-ekonomicznych, jak to w życiu, w zapiskach jest wszystko. Narady w pracy, wykłady, praktyki religijne (mieszkający we Francji linotypista Janusz notuje codziennie, jaką dziesiątkę różańca odmawia z córkami; młody nauczyciel akademicki Józef wyznaje, że nie lubi chodzić do kościoła: „czasami właśnie zgnieciony w ogonku po dziesięć deka kiełbasy, w tramwaju, w pociągu czy na poczcie, znajduję się bliżej Boga, niż w wypełnionym zapachem kadzidła kościele”[17]), rozmowy z przyjaciółmi, kłótnie małżeńskie, choroby, tęsknoty, smutki, radości.

Pod względem literackim – jedne dzienniki są przeciętne, inne lepsze. Największe wrażenie zrobiły na mnie trzy z nich: „Jutro będzie lepiej” trzydziestodwuletniej Alicji, nad którą znęca się psychicznie mąż – być może cierpiący na chorobę dwubiegunową, bo „idzie od depresji do depresji (…), walczy ze sobą, z ogarniającą go apatią i bólem serca”[18], a w międzyczasie doprowadza go do szału „taka prowokacja, jak upuszczenie pieluchy, zgarbienie się, brak zaimka w zdaniu”[19] – a ona, choć zaczyna myśleć o rozstaniu, wciąż daje się ułagodzić trwającym pół dnia albo cały dzień spokojem; „Hiob” trzydziestosześcioletniego Ludwika, z powodu kalectwa („mam tylko 1,40 m wzrostu, krzywe nogi, wystającą łopatkę, nadmiernie długie ręce”[20]) wytykanego palcami i wyśmiewanego przez obcych ludzi, osamotnionego, a przy tym dręczonego przez bóle głowy i zagrożonego utratą wzroku; „Ból” trzydziestoczteroletniej Ewy, cierpiącej na nieokreśloną chorobę neurologiczną, w której ponoć jedynym sposobem na pozbycie się bólu ma być operacja o nieznanej ani mnie, ani Wikipedii nazwie, mająca pacjentkę „unieruchomić i pozbawić czucia”[21] (czytając, już wiedziałam z przedmowy, że ta dramatyczna historia miała nieoczekiwany szczęśliwy epilog. Znaleźli się lekarze, gotowi wypróbować u Ewy jakąś inną metodę leczenia, która poskutkowała: kobieta pozbyła się bólu i wróciła do pracy. Ale i tak opis jej dylematów był niezmiernie poruszający). Ale wszystkie właściwie są w jakimś aspekcie ciekawe. Bo tamtego czasu już od dawna nie ma, a dzięki nim możemy weń zajrzeć…

[1] antologia „7 dni życia” (opr. Marek Skwarnicki), wyd. Znak, 1965, s. 5.
[2] Tamże, s. 83.
[3] Tamże, s. 82.
[4] Tamże, s. 56.
[5] Tamże, s. 54.
[6] Tamże, s. 116.
[7] Tamże, s. 287.
[8] Tamże, s. 288.
[9] Tamże, s. 286.
[10] Tamże, s. 99.
[11] Tamże, s. 65.
[12] Tamże, s. 67.
[13] Tamże, s. 79.
[14] Tamże, s. 115.
[15] Tamże, s. 59.
[16] Tamże, s. 231.
[17] Tamże, s. 78.
[18] Tamże, s. 88.
[19] Tamże, s. 96.
[20] Tamże, s. 164.
[21] Tamże, s. 204.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 358
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: