Dodany: 23.05.2022 09:44|Autor: idiom1983

"Nie jestem królem sumień Waszych"*


Typ recenzji: oficjalna PWN
Recenzent: idiom1983 (Krzysztof Gromadzki)

Głowiąc się nad tym, od czego by tu zacząć pisać tę recenzję, przypomniałem sobie obrastający kurzem gdzieś na zapomnianej półce własnej domowej biblioteczki "Szpital przemienienia" Stanisława Lema, wydany w 2008 roku jako IX tom cyklu "Stanisław Lem. Dzieła" Biblioteki Gazety Wyborczej. W dołączonych do tekstu powieści dodatkach, oprócz posłowia pióra profesora Jerzego Jarzębskiego, znajduje się również niewielki, acz bardzo intrygujący fragment korespondencji, jaką na początku XXI wieku, w dekadę od transformacji ustrojowej w Polsce, prowadzili ze sobą światowej sławy pisarz SF, agnostyk Stanisław Lem oraz katolicki duchowny-jezuita Stanisław Obirek, w tamtym czasie redaktor naczelny kwartalnika "Życie duchowe". Całość zebrano i wydano w formie książkowej w 2002 roku pt. "Co nas łączy? Dialog z niewierzącymi", nakładem krakowskiego Wydawnictwa Apostołów Modlitwy. Punktem wyjścia, od którego zaczął się ten osobliwy dialog, była próba znalezienia odpowiedzi na nurtujące obydwu dysputantów trudne pytanie: "W co wierzy ten, kto nie wierzy?" Darząc się nawzajem szczerymi wyrazami szacunku, stając jednak po przeciwnej stronie intelektualnej barykady, Lem i Obirek, niczym Erazm z Rotterdamu i Tomasz z Akwinu w fikcyjnej dyspucie, posługując się pocztą elektroniczną i felietonami publikowanymi na łamach prasy, stanęli do dysputy najzupełniej prawdziwej, gdzie obrona własnych poglądów przeplatała się z wzajemną fascynacją zapatrywaniami adwersarza. Pokusa wiary i niewiary kiełkowała tak samo obficie u racjonalnego materialisty, wykształconego w medycynie, jak i u transcendentnego duchownego, teologa, filozofa, lecz również humanisty i znawcy literatury polskiej. Może z tą różnicą, że Lema pociągała nie tyle wiara sama w sobie, co entuzjazm i pasja wyznających ją ludzi. Tymczasem Obirka, bardziej niż prominentni, nawet najznakomitsi ateiści, fascynowała i ekscytowała idea niewiary właśnie. Starszy o pokolenie Lem, wywodzący się z majętnej lwowskiej rodziny żydowskiego pochodzenia, naoczny świadek tragedii II wojny światowej i bestialstwa Holocaustu, bez cienia wyższości, na równych prawach polemizował tam z osobą, której droga do kapłaństwa była dość trudnym, zawiłym i skomplikowanym procesem, a dla samego Obirka, przynajmniej na początku, też bynajmniej nieoczywistym i niejednoznacznym. I właśnie tutaj, to jest w braku oczywistości wielu ludzkich wyborów, o trudnych, często nie dających się przewidzieć konsekwencjach, nierzadko całkowicie odmiennych od pierwotnych zapatrywań i wyobrażeń, leży największa wartość wywiadu-rzeki, jaki redaktor i publicysta Artur Nowak przeprowadził z byłym już jezuitą i nadal wciąż aktualnym profesorem katolickiej teologii.

W mojej ocenie wszystkie rozważania zawarte w "Wąskiej ścieżce" ogniskują się wobec próby wypunktowania wszelkich mechanizmów przyczynowych w powstaniu nieuchronnego zjawiska, jakim jest dysonans moralny wiernych pomiędzy tajemnicą wiary a ułomnościami ludzkiej natury i ułomnościami stworzonej przez ludzi instytucji Kościoła. Wiara bowiem to posługujące się także pozaracjonalnymi argumentami, przenikające do najgłębszych i najintymniejszych zakamarków ludzkich pragnień i potrzeb, unikatowe i indywidualne niczym kod DNA doznanie, które celowo wyznacza człowiekowi nieprzekraczalne bariery, i w przeciwieństwie do rozumu z bezpruderyjną szczerością oznajmia mu, że niektórych tajemnic i sekretów nigdy nie będzie mu dane w pełni objąć i pojąć tymże ułomnym człowieczym rozumem właśnie. Jakże więc, w mieszczącej się w dłoniach niewielkiej przestrzeni, zamkniętej między skroniami, czołem i potylicą, może znajdować się skuteczne narzędzie, żeby zmierzyć niezmierzoną, zgłębić niezgłębioną, przeniknąć nieprzeniknioną, albo pojąć niepojętą naturę Boga, który wypełnia Sobą, a jednocześnie zawiera w Sobie wszystko? Czasem namiętna jak intrygująca serce kochana osoba, czasem ostentacyjnie chłodna, z żelazną konsekwencją powtarzająca w umysłach ludzi swoje ustanowione przed wiekami prawdy i zasady, wiara jest umoszczonym w zaufaniu boskiego nadawcy i człowieczego odbiorcy drogowskazem, uzmysławiającym naturę ludzkich ułomności oraz to, że droga do tego, co najpiękniejsze, bardzo często prowadzi przez osnutą licznymi przeciwnościami, wąską i niewygodną ścieżkę. Na drugim biegunie tej niebanalnej rozgrywki o władzę nad rządem ludzkich dusz, stoi pragnący usunąć wszystkie niewiadome, wyszukać prawidłowe odpowiedzi na wszystkie pytania, i nie przyjmujący do wiadomości widma własnej nieuchronnej porażki w tym arcytrudnym przedsięwzięciu, błyskotliwy i podatny na genialne iluminacje, ale jednak zbyt mały i płytki, aby na wzór Boga objąć i zgłębić wszelką tajemnicę rozum. Grzech można popełnić tylko świadomie i dobrowolnie, często w imię przyjemności lub własnych korzyści, z wyrachowaną premedytacją godząc się na złamanie reguł, jakie postuluje przed oczami wiernego jego wiara. Podczas gdy wiara - najsilniej moim zdaniem objawiająca się poprzez wiarę w drugiego człowieka i jego szlachetne względem nas intencje - wymaga poświęcenia, wysiłku i samodyscypliny, rozum często cynicznie podpowiada nam szybszą i łatwiejszą drogę na skróty w wyścigu po prestiż, władzę i materialne bogactwo. Byleby tylko być pierwszym na mecie i zdążyć zainkasować spodziewaną tam atrakcyjną nagrodę przed naszymi konkurentami. Jeśli ktoś łudził się, że wypełniona czernią sutann i habitów, biskupią purpurą i kardynalskim szkarłatem kościelna rzeczywistość funkcjonuje wobec innych reguł, jego bolesne rozczarowanie po lekturze "Wąskiej ścieżki" będzie zaprawione dodatkową porcją przykrej i niemiłej goryczy.

Nie będzie oryginalnym stwierdzenie, że najistotniejszą dla polskiego Kościoła cezurą, która najsilniej zdeterminowała jego oblicze we współczesnych czasach, był trwający blisko 27 lat pontyfikat Ojca Świętego Jana Pawła II. On z kolei ukształtował się najmocniej poprzez konfrontację etyki chrześcijańskiej z totalitarnym ustrojem politycznej organizacji państwa, narzuconym siłą krajom Europy Środkowej przez zwycięski w II wojnie światowej, na wskroś przesiąknięty komunistyczną, marksistowsko-leninowską ideologią ZSRR. Zanim jednak arcybiskupa krakowskiego, kardynała Karola Wojtyłę, zamknięte pod kluczem watykańskie kardynalskie konklawe wyniosło do papieskiej godności, najważniejszą i pierwszoplanową rolę w polskim Kościele odgrywała inna jego prominentna i nietuzinkowa osobistość. Kardynał Stefan Wyszyński - osławiony Prymas Tysiąclecia, przeprowadził polski Kościół przez najmroczniejsze czasy stalinizmu, w relacjach z komunistyczną władzą wyznaczając żelazne "non possumus" - nieprzekraczalną barierę niezależności Kościoła, której złamanie oznaczałoby sprzeniewierzenie się swoim własnym korzeniom i fundamentom. Obydwie te postacie dzieliło wiele istotnych różnic. Starszy o pokolenie Wyszyński, wkraczający w dorosłe życie w momencie odrodzenia Polski po latach zaborów, siłą swojej charyzmy i autorytetu wśród świeckich wiernych, ciesząc się nadzwyczajnym zaufaniem Stolicy Apostolskiej, wobec polskiego duchowieństwa dzierżył w swych rękach de facto papieską władzę. Młodszy Wojtyła, w momencie wybuchu II wojny światowej student polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, będąc świadkiem poświęcenia i tragedii "pokolenia Kolumbów", do którego sam również należał, od samego początku swojej kapłańskiej posługi szczególnie mocno zaangażował się w duszpasterstwo młodzieżowe i akademickie. Doskonale rozumiał, że w kraju pozbawionym elit - poległych podczas walk z bronią w ręku, zamęczonych w sowieckich łagrach i niemieckich obozach koncentracyjnych, lub tułających się na emigracji po ziemi należącej do obcych - to właśnie młode pokolenie będzie największym bogactwem i najcenniejszym społecznym kapitałem na przyszłość. Tym bardziej więc nie można było oddać tego bogactwa i kapitału komunistom ot tak sobie, bez walki i choćby jednego słowa sprzeciwu. W ten oto sposób Wyszyński i Wojtyła, niczym surowy i władczy Eliasz i dobrotliwy, kochający wszystkich Elizeusz, rzucili wyzwanie nomenklaturze PZPR, targanej frakcyjnymi konfliktami puławian i natolińczyków o to, kto faktycznie dzierży władzę nad duchem polskiego narodu. Wybór Wojtyły na papieski tron i słynne słowa o "odnowie oblicza Tej Ziemi", które papież wypowiedział podczas swojej pierwszej pielgrzymki do Polski latem 1979 roku, były katalizatorem przemian, jakie poprzez fenomen społecznego ruchu Solidarności doprowadziły do rozpadu komunistycznego władztwa w całej Europie.

Myślę, że warto w tym miejscu uzmysłowić sobie, że na ponad ćwierćwiecze pontyfikatu Jana Pawła II, tylko niewiele więcej niż jedna dekada przypadła na okres zimnowojennego podziału świata przez żelazną kurtynę, której materialną alegorią był ponuro osławiony Mur Berliński. Znacznie dłużej papieżowi Polakowi przyszło mierzyć się z problemami, jakie rodziła transformacja ustrojowa i gospodarcza, rodzący się pluralizm polityczny z bezpardonową walką zwaśnionych politycznych ugrupowań o każdy głos pojedynczego wyborcy w demokratycznych wyborach, a przede wszystkim z zagrożeniem drapieżnym kapitalizmem, egocentryzmem, konsumpcjonizmem i przemianami natury obyczajowej, jakie zawitały do Polski razem z importowanymi z Zachodu towarami. Obirek, choć dostrzega szereg bardzo poważnych mankamentów Wojtyłowego pontyfikatu, z niedostateczną walką z nadużyciami seksualnymi kleru wobec nieletnich na czele - a trzeba pamiętać, że zarówno Artur Nowak, jak i sam Obirek padli w dzieciństwie ofiarą molestowania ze strony duchownych - to jednak najpoważniejszy zarzut były już jezuita postawił Janowi Pawłowi II w innym miejscu. Ów zarzut to, zdaniem Obirka, intencjonalne zaszufladkowanie polskiego Kościoła w płytkim i powierzchownym intelektualnym przekazie, skierowanym do wiernych, z premedytacją odrzucające wypracowane w niemałym trudzie, erudycyjne i myślicielskie nieprzebrane bogactwo dziedzictwa Soboru Watykańskiego II. Wszystkie te kroki jaskrawo kontrastowały z ożywieniem bądź zbudowaniem od podstaw ekumenicznego dialogu z pozostałymi chrześcijańskimi wyznaniami lub wyznawcami innych religii, w szczególności z monoteistycznym judaizmem i islamem. Owa intelektualna miałkość, dość słabo widoczna za życia papieża Polaka, umiejętnie przykrywana jego ewangelizacyjnym pielgrzymowaniem w najodleglejsze zakątki świata, uwidoczniła się z całą mocą po śmierci Jana Pawła II w 2005 roku. Od tego czasu - potężnej wyrwy w charyzmatycznym przywództwie Kościoła w Polsce - żaden kościelny dostojnik zdaniem Obirka nie zdołał skutecznie sprostać jego następstwu, choć kandydatów do tego miana, niedyskretnie rozdzielających między sobą pełne zawiści szturchańce, bynajmniej nie brakowało. Smutne jest natomiast to, że wszystkie te zakulisowe przepychanki przynoszą autorytetowi Kościoła w społeczeństwie więcej szkody niż pożytku. I właśnie taki stan rzeczy, pośród morza licznych targających dociekliwym duchownym wątpliwości, przeważył szalę na rzecz wystąpienia Stanisława Obirka ze stanu kapłańskiego. Duchowni tej miary co ksiądz Stanisław Brzóska, dowódca jednego z najdłużej operujących w całym powstaniu styczniowym oddziałów partyzanckich, ksiądz Ignacy Skorupka, prowadzący w pierwszym szeregu natarcie żołnierzy Wojska Polskiego na bolszewickie pozycje w bitwie pod Warszawą w sierpniu 1920 roku, wreszcie ksiądz Jerzy Popiełuszko, legendarny kapelan Solidarności, uprowadzony i bestialsko zamordowany przez funkcjonariuszy peerelowskiej Służby Bezpieczeństwa jesienią 1984 roku, złożyli Polsce i Polakom - w jednakim stopniu wierzącym i ateistom - najcenniejszą ofiarę z własnego, jakże wartościowego, życia. Jakże daleko dzisiaj wielu prominentnym kościelnym osobistościom, skrzętnie chowającym własne brudy i grzechy w zaciszu kurialnych archiwów, do choćby lichej namiastki tamtej - odrzucającej dostatnie wygodnictwo, heroicznej i bohaterskiej - życiowej postawy. Ta gorzka i mało optymistyczna puenta, jaka wynika że znakomitych i przesiąkniętych szczerością rozmów byłego jezuity i redaktora przenikliwie patrzącego na bolączki polskiego kościoła, celnie trafiających w samo sedno tej skomplikowanej i wrażliwej społecznie problematyki, może niestety pozostać jedynie głosem wołającego na puszczy. Tylko od naszej wrażliwości zależy, aby stało się inaczej. Inaczej, to znaczy lepiej. Bo chyba tak właśnie trzeba. Przynajmniej w mojej subiektywnej ocenie wierzącego i praktykującego katolika.

W 1555 roku na Sejmie w Piotrkowie padła idea utworzenia Polskiego Kościoła Narodowego, na wzór tego, jaki król Henryk VIII uczynił w wyspiarskiej Anglii. Postulaty zniesienia celibatu księży, udzielania komunii pod obiema postaciami, czy przejęcia świeckiej władzy nad Kościołem w ręce króla Zygmunta II Augusta, poparła spora grupa katolickiej i innowierczej szlachty, a nawet część kościelnych dostojników. Zygmunt II August, pozbawiony męskiego potomka i dziedzica tronu i korony, choć zazdrośnie spoglądał na dokonania angielskiego monarchy z dynastii Tudorów, odpowiedział na ten śmiały i radykalny postulat, wypowiadając słynne słowa: "Nie jestem królem sumień Waszych"*. Król uzależnił powodzenie tych rewolucyjnych planów od zgody papieża Pawła IV, który, doskonale rozumiejąc, co się święci, skutecznie storpedował te reformatorskie zapędy. Po upływie wieków, w mrocznych czasach zaborów, wojny i okupacji, czy w latach sowieckiej dominacji nad Polską, aż do narodzin Solidarności w 1980 roku, Kościół był największą i najpotężniejszą dobrze zorganizowaną instytucją, która mogła realnie i skutecznie postawić opozycyjne stanowisko wobec opresyjnych planów carskiego samodzierżawia, Kulturkampfu żelaznego kanclerza Otto von Bismarcka, bestialstwa NSDAP czy WKP(b), lub podszytego ateizmem serwilizmu PZPR względem ulokowanej na moskiewskim Kremlu władzy. Dzisiaj, po ponad 30 latach od ustrojowej transformacji, wielu kościelnych dostojników nie kryje się z publicznie wyrażanym poglądem, że w zamian za zasługi w budowie wolności i demokracji, Kościołowi w Polsce należy się specjalny status wielu korzyści i intratnych przywilejów, pieczętujących jego wyjątkową i dominującą pozycję w kraju. Przed bez mała pół tysiącleciem, mądry król Zygmunt II August pozostawił swoim poddanym suwerenne władztwo na ich sumieniami. Dziś nie brakuje chętnych do tego, żeby umościć się na monarszym tronie panowania nad ludzkimi sumieniami, podług własnej woli i moralności. Tym wszystkim, którzy aspirują do tego celu z chrześcijańskimi wartościami na ustach, warto cokolwiek przypomnieć, że jedyną koroną, jaką na tym świecie włożono na skronie Chrystusa, była korona upleciona z cierni...

* cytat z pamięci.

Ocena recenzenta: 5/6









(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 490
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: