Dodany: 04.09.2022 22:25|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Belcanto
Patchett Ann

2 osoby polecają ten tekst.

Ten piękny głos


Bardzo, ale to bardzo nie lubię oglądać ekranizacji nieprzeczytanych jeszcze książek. W przypadku „Belcanta” nie miałam pojęcia, że film powstał na kanwie powieści, bo trafiłam nań zupełnie przypadkowo, zdążywszy przed rozpoczęciem emisji przeczytać tylko dwuzdaniowy opis fabuły i zobaczyć, że w roli głównej występuje ceniona przeze mnie aktorka; odkryłam ten fakt dopiero, gdy zabierałam się do wystawienia oceny w portalu filmowym. Nie byłam pewna, czy mam ochotę czytać pierwowzór literacki, tym bardziej, że moje pierwsze spotkanie z twórczością Ann Patchett nie należało do najbardziej udanych (a była to powieść w jednym z dwóch znanych portali czytelniczych oceniana najlepiej ze wszystkich jej dzieł, w drugim sklasyfikowana na drugim miejscu). Ale film tak bardzo mi się podobał, że postanowiłam zaryzykować. I już po kilku pierwszych stronach nabrałam przekonania, że nie pożałuję.

A opowieść toczy się tak: rząd pewnego latynoskiego kraju (którego nazwy nie poznajemy, choć w tekście pojawiają się subtelne przesłanki, że chodzi o Peru: jest to państwo hiszpańskojęzyczne, którego wielu rdzennych mieszkańców posługuje się językiem kiczuańskim, a władzę sprawuje prezydent – „potomek japońskich rodziców”[1]) pragnie zachęcić do zainwestowania w tymże kraju prezesa „największej w Japonii korporacji z branży elektronicznej”[2]. Wielokrotne podchody nie dają rezultatu; pan Katsumi Hosokawa zgadza się polecieć na drugą półkulę dopiero wtedy, gdy zostaje zaproszony na przyjęcie (nieprzypadkowo zorganizowane w jego urodziny), którego atrakcję ma stanowić występ uwielbianej przezeń solistki operowej, Amerykanki Roxane Coss. I oto grupa biznesmenów i dyplomatów zachwyca się odśpiewanymi właśnie ariami, artystka przygotowuje się do bisowania, gdy do willi wiceprezydenta wdzierają się rewolucjoniści (a obiektywnie rzecz biorąc, terroryści). Kilkudziesięcioosobowy oddział uzbrojonych po zęby ludzi miał zamiar uprowadzić prezydenta, by wykorzystać go jako kartę przetargową w staraniach o uwolnienie więźniów politycznych i może coś więcej, nie wiedząc, że wykręcił się od udziału w przyjęciu. Skoro go nie ma, zakładnikami zostają wszyscy obecni. Negocjacje z rządem, w których pośredniczy bezstronny przedstawiciel Czerwonego Krzyża, początkowo nie dają żadnych rezultatów. W końcu terroryści zgadzają się uwolnić pracowników zatrudnionych przy obsłudze przyjęcia, a także dzieci, kobiety (wszystkie prócz jednej), i osoby poważnie chore (również prócz jednej, co wynika z niedopatrzenia, ale przyniesie tragiczne skutki). Reszta zakładników zostaje w willi, zdana na łaskę i niełaskę napastników. Ich uwięzienie przedłuża się; dni zmieniają się w tygodnie, tygodnie w miesiące… a wraz z upływem czasu zmienia się też wzajemne nastawienie przetrzymywanych i przetrzymujących. Bo przecież każdy z nich – mężczyzna czy kobieta, terrorysta czy jego więzień, ojciec kilku dorosłych córek czy niepiśmienna siedemnastolatka, „ubrana jak chłopak i mieszkająca w dżungli w wiosce”[3], światowej sławy artystka, mogąca wybierać i przebierać w propozycjach występów, czy były nauczyciel, który przystąpił do rewolucjonistów po aresztowaniu brata – jest takim samym człowiekiem. Tak samo odczuwa głód, smutek, ból, tak samo kocha, tęskni, marzy. I niezależnie, po której jest stronie – i choćby wcale nie chciał – musi sobie zdawać sprawę, że „tamtych” dotyczy to samo…

Fabuła opowieści jest całkowicie fikcyjna, jednak (czego się dowiedziałam już po przeczytaniu książki) za motyw do jej stworzenia posłużył autorce fakt prawdziwy, jaki wydarzył się w Peru kilka lat przed końcem ubiegłego wieku. Różnice tkwią w szczegółach: inny budynek, inne osoby, inny powód przyjęcia (i być może, także inny powód nieobecności prezydenta) – ale efekt z grubsza ten sam: osłabnięcie negatywnych emocji między terrorystami i ich zakładnikami, a pojawienie się swego rodzaju zrozumienia i tolerancji, ustępstwa czynione z biegiem czasu przez tych pierwszych, przysługi oddawane sobie nawzajem przez jednych i drugich… W powieści rolę katalizatora, łagodzącego napięcie między obiema stronami, odgrywa muzyka: fenomenalny śpiew Roxane Coss jest w tym względzie na pierwszym miejscu, ale prócz tego liczy się i obecność wśród jej współwięźniów tylu miłośników opery, i to całe organizowanie dla niej warunków do ćwiczeń – szukanie nowego akompaniatora, zdobywanie partytur – i wreszcie fakt, że oprócz niej przebywa w budynku jeszcze jedna osoba, obdarzona podobnie pięknym, choć nigdy nieszkolonym głosem. Jakaż to piękna ilustracja tezy, że muzyka łagodzi obyczaje! Ale nie tylko to wpłynęło na mój niezmiernie pozytywny odbiór tej powieści. Także portrety psychologiczne postaci – Roxane może nawet nie tak bardzo, jak Gena, pana Hosokawy, Rubena Iglesiasa, Carmen – i sposób ukazywania relacji między nimi, i sama technika narracji, najklasyczniejsza z klasycznych, bez operowania czasem teraźniejszym, bez niespodziewanych przeskoków od wydarzeń bieżących do retrospekcji i z powrotem (co nie znaczy, że retrospekcji nie ma. Są. Ale bardzo dyskretnie wplatane w myśli postaci, których dotyczą). I – może jeszcze bardziej – styl i język, z którego Anna Gralak, jedna z lepszych moim zdaniem tłumaczek młodszej generacji (mająca na koncie przekład m.in. „Trafnego wyboru” Rowling i „Dżentelmena w Moskwie” Towlesa), potrafiła wydobyć, co w nim najlepszego.

O, tak, warto było. To jedna z tych powieści, do których na pewno wrócę, jeśli mi starczy czasu. Nawet mając świadomość, że za drugim razem też nie będzie pełnego happy-endu.

[1] Ann Patchett, „Belcanto”, przeł. Anna Gralak, wyd. Znak Literanova, 2022, s. 18.
[2] Tamże, s. 10.
[3] Tamże, s. 223.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 324
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: