Recenzja oficjalna PWN
Recenzent: dot59
Po przeczytanej niedawno starej, lecz bardzo dobrej książce reporterskiej
Życie po japońsku (
Rubach-Kuczewska Janina)
uświadomiłam sobie, że już tak dawno nie czytałam nic z japońskiej beletrystyki. Zanim zabrałam się do zostawionych „na kiedyś” opowiadań Murakamiego, skusiła mnie tytułem (bo którego maniakalnego czytelnika nie skusiłoby słowo „antykwariat”?) świeżo wydana powieść nieznanego mi dotąd nawet ze słyszenia autora, Satoshi Yagisawy. Nie znając jego języka ojczystego, niełatwo znaleźć w sieci na jego temat coś więcej, niż podano na okładce – a ta informacja obejmuje datę i miejsce urodzenia (dzięki czemu można go odróżnić od kompozytora o tych samych personaliach), nazwę uczelni, na której studiował, oraz fakt, że „Moje dni w antykwariacie Morisaki” to jego debiut, dobrze przyjęty i zaraz potem zekranizowany.
Bohaterką i narratorką powieści jest Takako, dwudziestoparolatka, której życie toczy się podobnie, jak innych młodych kobiet, przybyłych z prowincji do Tokio: po studiach zatrudnienie w firmie (nie wiemy, jakiej, ale to właściwie nie ma znaczenia: to zajęcie nie jest jej pasją, służy do tego, by miała za co żyć) i związek z kolegą z pracy, który powinien zakończyć się małżeństwem. Powinien, ale… okazuje się, że Hideaki przez dwa lata ją oszukiwał, romansując z nią za plecami dziewczyny, z którą zaręczył się wcześniej. Rozstają się, ale nadal pracują w jednym dziale, czego Takako nie jest w stanie znieść. Zwalnia się z pracy i… jedyne, co jest w stanie robić, to całymi godzinami spać. Nagle odzywa się do niej nie widziany od kilkunastu lat wuj, właściciel małego antykwariatu, uważany w całej rodzinie za dziwaka (co nie jest zaskakujące w świetle podejścia jego rodaków do pracy i tradycji. Satoru „zawsze zachowywał się według własnego uznania, do tego często śmiał się w nieodpowiednich momentach”[1], chodził „ubrany luźno i niedbale – na taki strój nie pozwoliłaby żadna poważna firma”[2], a do trzydziestki, póki nie odziedziczył księgarni, pracował dorywczo i podróżował po świecie, chcąc „zobaczyć różne możliwości, sprawdzić swój potencjał”[3] – jakiż więc dysonans musiał budzić u poukładanych krewnych!) i proponuje, by tymczasowo zamieszkała u niego, pomagając mu w pracy. Takako schodzi do antykwariatu, gdy trzeba, nadal w wolnych chwilach odsypiając stres… ale stopniowo zaczyna też robić coś, czego się nie tknęła od czasu obowiązkowych lektur licealnych: czytać. Książki pomagają jej na nowo odkryć życie, zainteresować się innymi ludźmi, próbować ich rozumieć. To musi zaprocentować…
Oto i cała fabuła tej skromnej opowieści, którą można przeczytać w dwie godziny (plus minus 170 stron sporą czcionką), pisanej zupełnie prostym, niewymyślnym językiem – dokładnie takim, jakiego można się spodziewać po narratorce, młodej kobiecie z przyzwoitym wykształceniem, ale bez ciągotek humanistycznych. Ten zabieg dodaje opowieści autentyzmu, choć może nie do końca zadowoli czytelników, oczekujących bardziej skomplikowanych postaci i bardziej wyrafinowanych wypowiedzi. Ale to nie jest literatura, po którą sięgamy, chcąc się podelektować głębią portretów psychologicznych czy kunsztownym stylem; to jest coś, co przykłada się jak plaster na ranę, co napełnia człowieka ciepłem i spokojem. To coś, co przekonuje, że „z książki płynie odwaga, książka w życiu pomaga” [4] – a pomaga nie dlatego, że w pierwszej lekturze, jaką wybierzemy na chybił trafił, znajdziemy patentowaną receptę akurat na to, co nas gnębi czy nam przeszkadza – takie cuda wyjątkowo rzadko się zdarzają – lecz dlatego, że i ta pierwsza, i każda następna coś do naszego życia wniesie, pozwoli nam przeżywać doświadczenia wielu innych ludzi, być tam, gdzie w sensie fizycznym nigdy nie trafimy. Na przykład w tokijskiej dzielnicy Jinbōchō, bo „dla kogoś, kto kocha książki, Jinbōchō to raj na ziemi”[5].
Jedyne, co mi w tej książce przeszkadza, to okładka, z grafiką wprawdzie dużo bardziej oryginalną, niż mają wydania japońskie i angielskie, ale w moim odczuciu zupełnie niedopasowaną do klimatu powieści. Agresywne zestawienie barw (psychodeliczny róż + żółtopomarańczowy + czarny + kamienna biel), ostre kontury i wyraz stylizowanej twarzy, nasuwający na myśl raczej niepokój czy przerażenie, niż jakąkolwiek dobrą emocję związaną z czytaniem, mogą skutecznie zniechęcić nieświadomego czytelnika, który, zobaczywszy w księgarni taki obraz, nawet nie zajrzy na tylną stronę okładki, sądząc, że ma przed sobą jakiś książkowy horror, a nie pogodną, kojącą historię o pokonywaniu smutku i zniechęcenia i odnajdywaniu własnej drogi za pośrednictwem literatury. Za ten dysonans muszę trochę obniżyć ocenę, bo choć „Moje dni w antykwariacie Morisaki” bezdyskusyjnie powinny trafić na stosik książek-pocieszycielek, umiejscowiony na widoku w ściennej wnęce, będę musiała je tak zakamuflować, żeby mnie ta zjadliwa kolorystyka nie gryzła w oczy.
[1] Satoshi Yagisawa, „Moje dni w antykwariacie Morisaki”, przeł. Dariusz Latoś, wyd. Kwiaty Orientu, 2023, s. 11.
[2] Tamże, s. 29.
[3] Tamże, s. 40.
[4] Konstanty I. Gałczyński, "Piosenka o książce", cyt. z pamięci.
[5] Tamże, s. 41.
Ocena recenzenta: 4,5/6
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.