Dodany: 11.12.2023 08:45|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Na sąsiadach życie się nie kończy


„Życie Violette” znalazło się na mojej półce, zakupione przez moją drugą połowę na zasadzie impulsu (bo po pierwsze, do zamówienia trzeba było coś dozbierać, żeby wysyłka była darmowa, po drugie, francuskie, a literaturę francuską lubimy oboje, a po trzecie, taka ładna okładka, „to może będzie na prezent”), natomiast w pełnej nieświadomości rozbudowanej akcji marketingowej, jaką wydawca prowadził przed niemal dwoma laty, oraz odbioru przez użytkowników konkurencyjnego portalu. Tam mianowicie w tabeli z ocenami rzuca się w oczy miażdżąca przewaga tych bardzo pozytywnych – na ponad 3,5 tys. ocen, prawie 2,3 tys. osiąga poziom 8 i więcej (czyli Biblionetkowe 5 do 6), a równe 100 poniżej 4 (czyli nasze 2 i mniej) – ale pisemnie wypowiada się mniej więcej po równo osób zachwyconych niemal do szaleństwa i uważających tę powieść za kicz, dno, dzieło żeńskiej odmiany Coelho, czystą grafomanię etc.; jednej użytkowniczce było nawet „trudno oprzeć się wrażeniu, jakoby Valerie Perrin skorzystała z konotacji męża, by wydać tę książkę” [1] (niestety, nie wszyscy mający zamiar posłużyć się rzadziej używanym słowem, zaglądają przedtem do słownika, żeby sprawdzić, czy na pewno znają jego znaczenie. Ja za to musiałam zajrzeć do Wikipedii, żeby się dowiedzieć, jaki to mąż dzięki swoim „konotacjom” mógł był ułatwić pisarce wydanie książki, bo noty biograficznej na kartce między wklejką a stroną tytułową, przylegającej do wklejki tak ściśle, że samoistnie się nie otwierała, nie zauważyłam).

Przeczytałam bardzo szybko, jak na tę objętość (czterysta siedemdziesiąt parę stron dość drobną czcionką). I długo nie wiedziałam, co o niej myśleć. Jest na wskroś francuska, to na pewno. Jest inna, niż utwory wszystkich moich ulubionych współczesnych pisarzy francuskich, to też na pewno. Ale co oprócz tego?

Violette Toussaint zbliża się do pięćdziesiątki; jest samotna, pracuje jako dozorczyni cmentarza. Otwiera i zamyka bramę, podlewa kwiaty posadzone na grobach, czyści fotografie na pomnikach, karmi cmentarne koty. Praca jak praca, można by powiedzieć, żadna nie jest zła, jeśli daje chleb, a nie odbiera godności. Ale dla Violette to cmentarne zajęcie jest czymś więcej, niż pracą: jest całym jej życiem. Zna personalia wszystkich pochowanych na cmentarzu w Brancion-en-Chalon, a w przypadku tych, którzy spoczęli tu już za jej kadencji, także daty i okoliczności pogrzebu. Gdy pewnego dnia odwiedza ją mężczyzna, pragnący się dowiedzieć, dlaczego jego matka zapragnęła, by jej prochy rozsypano na grobie kogoś, kto nie był ani krewnym, ani znajomym rodziny, Violette jeszcze nie przypuszcza, że ta wizyta rozpocznie wyłom w jej uporządkowanej egzystencji i każe jej wrócić pamięcią do czasów, których doprawdy nie ma powodu wspominać pozytywnie… Bo właściwie dopiero od dnia, gdy poznała ten cmentarz, w jej życiu zaczęły się zdarzać chwile bez bólu i upokorzenia. Wcześniej było dojmujące poczucie opuszczenia (czyż można nie czuć się opuszczonym, jeśli nawet imię i nazwisko ma się nadane przez obcego człowieka?), potem „SZALONA MIŁOŚĆ”[2] (a jeśli spojrzeć na nią z dystansu, to raczej szalone pożądanie, które wraz z szalonym pragnieniem bycia kochaną doprowadza do pochopnie zawartego małżeństwa), od początku będąca powodem głębokiej wzgardy teściów i bardzo szybko zmieniająca się w przyziemną harówę (bo przecież ktoś musi utrzymać nie tylko dziecko, ale i męża, nieroba i lowelasa…), a potem tragedia, na skutek której ostatecznie Violette została sama. Co się stało, wyjaśni z czasem, błądząc w swej opowieści między przeszłością dalszą i bliższą, z której wyłaniają się kolejne historie, jedne o dużym znaczeniu dla głównego wątku, inne o znikomym lub żadnym. A czy zechce i czy będzie potrafiła tę samotność przełamać, dowiemy się na samym końcu…

Cmentarz i historie ludzi na nim spoczywających to doskonałe tworzywo literackie, nadające się zarówno do obróbki metodami poetyckimi (doskonały tomik „Umarli ze Spoon River” E.L. Mastersa), jak i prozatorskimi (tu Perrin na pewno nie jest pierwsza, bo już sporo lat temu czytałam „Portrety na porcelanie” polskiej autorki Zofii Mossakowskiej, gdzie główną postacią także był stróż cmentarny). I kiedy przeczytałam pierwszy rozdział, króciutki, mieszczący się na niecałej stroniczce, zaczynający się słowami: „Moi najbliżsi sąsiedzi niczego się nie boją. Nie mają kłopotów, nie zakochują się, nie obgryzają paznokci, nie wierzą w przypadki, nie składają obietnic, nie mają ubezpieczenia społecznego, nie płaczą, nie szukają kluczy, okularów, pilota, dzieci, szczęścia”, a kończący podsumowaniem: „Nie żyją. Jedyne, co ich różni, to drewno, z którego wykonano ich trumny: dębowe, sosnowe lub mahoniowe”[3], pomyślałam, że będzie to coś w rodzaju „Spoon River” prozą, zaprawionego tym francuskim „czymś”, co mnie tak urzeka w twórczości Gavaldy, LeCallet czy Bessona. Niemal upewniłam się w tym mniemaniu, gdy zobaczyłam, że tytuły poszczególnych rozdziałów brzmią jak poetyckie epitafia. I przez kolejnych kilkadziesiąt stron na coś podobnego się faktycznie zanosiło.

Potem stało się jasne, że przedmiotem opowieści będzie jednak tylko życie samej Violette (i kilku związanych z nią, pośrednio lub bezpośrednio, postaci). To też nie jest zła koncepcja, aczkolwiek mam wrażenie, że można ją było rozegrać lepiej. Po pierwsze: nie rozbudowując aż do takich rozmiarów wątku Irene i Gabriela, owej pary od prochów na grobie, który zupełnie niczego do historii Violette nie wnosi (postać, która za pośrednictwem tego wątku zostaje wprowadzona do akcji, jest obecna na planie prawie od początku), a nie jest ani tak oryginalny, ani tak romantyczny, żeby ją w jakiś sposób dopełniał czy ubarwiał. Po drugie: zachowując większą konsekwencję w narracji (nie do końca przemawia do mnie pomysł wrzucenia w opowieść Violette partii pisanych z punktu widzenia innych osób, a relacjonowanych przez narratora zewnętrznego, dopiero w drugiej połowie historii. Rozumiem, że autorka mogła mieć taką wizję, jednak wolę rozwiązania bardziej symetrycznie ukazujące problem).

W samej postaci Violette, skądinąd bardzo wiarygodnej (ileż na świecie jest kobiet tak bardzo przekonanych o swojej niskiej wartości, by nie znalazły w sobie siły na zerwanie związku, w którym są zaniedbywane lub krzywdzone, choćby tylko emocjonalnie! Ilu analfabetów funkcjonalnych, którzy, przebrnąwszy przez najniższe wymagane szczeble wykształcenia – zapewne dzięki przymykaniu oczu na braki przez szkołę, która jak najszybciej chce się pozbyć źle rokującego ucznia – znają litery, lecz nie znają znaczenia mnóstwa słów, zachowawszy „poziom wiedzy sześcioletniego dziecka”[4]!), jest jedna rzecz, która mi nie pasuje. Czy ktoś, kto wygłasza takie zdanie: „Dlaczego człowieka ciągnie do książek, tak jak go ciągnie do ludzi? Dlaczego lubimy okładki, tak jak lubimy czyjeś spojrzenie, głos, który wydaje nam się już znajomy, już słyszany, głos, który sprawia, że zbaczamy z obranej drogi, że podnosimy oczy, który przykuwa naszą uwagę i być może zmieni bieg naszego życia?”[5], może, nadrobiwszy braki w wykształceniu, poprzestać na lekturze jednej i tylko jednej powieści? Że Violette ukochała nad wszystko „Regulamin tłoczni win”, można zrozumieć bez problemu, jeśli się wie, kim jest Homer Wells – ale, że nie chciała odkrywać kolejnych głosów mogących dokonać czegoś więcej? A jeśli nie chciała, to czy przy pomocy tej jednej książki zdołałaby na tyle wyszlifować swoje umiejętności językowe, żeby z jej ust wyszedł monolog tak podchwytliwy, jak w cytowanym już rozdziale pierwszym, albo tak wzruszający i zakończony tak poetycką inwokacją, jak w rozdziale 68?

Co jeszcze mnie dziwi czy w jakiś sposób uwiera: czy naprawdę francuskie pary już od jakiegoś czasu mające ze sobą romans – nawet w ukryciu przed światem – na osobności zwracają się do siebie „vous”, bo chyba tak musi być w oryginale, skoro po polsku jest to oddane przez „pan/pani”? Póki nie pójdą ze sobą do łóżka, to rozumiem, ale po przekroczeniu tej bariery chyba można ich już uważać za osoby sobie bliskie, więc skąd to „panowanie”?

Co mnie zezłościło do imentu? Ingerencja wydawcy w intencję autorki, czyli zmiana pięknego tytułu francuskiego „Changer l’eau des fleurs”, odwołującego się do ważnego elementu pracy Violette, czyli zmieniania wody kwiatom w nagrobnych wazonach, na płaskie i banalne „Życie Violette”.

Co mi się natomiast ogromnie podoba, to wspomniane tytuły rozdziałów (mniejsza o to, czy są to epitafia wymyślone przez autorkę, czy też spisane z realnych nagrobków) i sporo odwołań do tekstów kultury (pomijając wzmiankowaną już powieść Irvinga, są to też piosenki i filmy; w wątku Gabriela i Irene niejakim zadośćuczynieniem za jego nadmierne rozwleczenie jest wymowna scena, w której Gabriel z żoną oglądają „Co się zdarzyło w Madison County”).

Reasumując, nie widzę powodu, by „Życie Violette” uznać za arcydzieło rzucające na kolana, ale też nie mam zamiaru dopatrywać się w tej powieści grafomanii ani „coelhizmu”. Jak dla mnie, w swojej kategorii czytadeł obyczajowych jest po prostu dobra, na pewno lepsza od taśmowo produkowanych przez licznych autorów bezrefleksyjnych romansów.

[1] Ze strony internetowej https://lubimyczytac.pl/ksiazka/5082559/zycie-violette .
[2] Valerie Perrin, „Życie Violette”, przeł. Wojciech Gilewski, wyd. Albatros, 2022, s. 61.
[3] Tamże, s. 7.
[4] Tamże, s. 77.
[5] Tamże, s. 79.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 366
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: