Dodany: 04.01.2024 21:57|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czytatnik: Czytam, bo żyję

1 osoba poleca ten tekst.

Kartki, kolejki, talony


Zakupy w PRL (Przylipiak Wojciech)

Zakupy w PRL to proces, którego nie zna i na dobrą sprawę nie jest sobie w stanie dokładnie wyobrazić ktoś urodzony po roku 1989, a nawet kilka lat wcześniej, bo niewielu osobom zostają z wieku poniżej przedszkolnego jakieś konkretne wspomnienia. Jeśli ktoś natomiast w tamtej rzeczywistości przeżył połowę dotychczasowego życia, ma co sobie przypominać i porównywać z obecnym status quo. Autor „Zakupów w PRL” należy do generacji pośredniej, bo z zamieszczonych w rozdziale wstępnym wspominków wynika, że w latach 80 był dzieckiem; nie może więc sam pamiętać wszystkiego, jednak, posiłkując się wspomnieniami przedstawicieli poprzedniego pokolenia, rekonstruuje całkiem bogaty i wielowymiarowy obraz peerelowskiego handlu detalicznego, jego personelu i klientów. Moja pamięć sięga tylko we wczesne lata 60., więc z ciekawością poczytałam o historii pierwszych sklepów samoobsługowych i pierwszych dużych domów towarowych, o powojennych trudnościach zaopatrzeniowych i o warszawskich bazarach, które wówczas przeżywały okres rozkwitu.

Kiedy opowieść przeniosła się w moje czasy, to już była jedna wielka nostalgia; nie, żebym uważała ówczesny handel za idealny, ale człowiek, któremu w dzieciństwie dwa starsze pokolenia rodziny powtarzają, że „teraz” jest nieskończenie lepiej, bo nikt nie głoduje, każdy ma przynajmniej jedno palto i przynajmniej jedną parę butów (co dwadzieścia, czterdzieści, sześćdziesiąt lat wcześniej nie było takie oczywiste), ma później tendencję do postrzegania okresu swego dzieciństwa w lepszym świetle, niż widzą ten czas historycy. Jakieś niedobory rynkowe pewnie i były, ale nie pamiętam sytuacji, żeby się ktoś w domu na nie skarżył. Owszem, w osiedlowym spożywczaku najczęściej był tylko „ser twarogowy chudy”, na ogół suchy i kwaśny, ale każdy wiedział, że „sklepowy zawsze taki”, skoczyło się do rybnego po piklinga i wyszła pasta palce lizać. Na wsi nawet na brak wspominanego w tylu ówczesnych filmach sznurka do snopowiązałki dziadek-rolnik nie narzekał, a ściślej mówiąc, nie potrzebował go, bo we wsi nie tylko on sam, ale i nikt inny snopowiązałki nie miał, dzieci od małego uczyły się kręcić powrósła i też jakoś snopki się trzymały. Ani na to, że do geesowskiego sklepu pieczywo przywozili tylko dwa razy w tygodniu, bo kto by tam brał chleb z geesu, kiedy we wsi był piekarz, do którego co rano się leciało po wielki, jeszcze gorący bochen albo i dwa, gdy się na żniwa zjechała większa część rodziny; sól, cukier i kawa zbożowa były zawsze, a reszty prowiantu już nie gees dostarczał, tylko własne gospodarstwo. Kiedy się zaczęły te wszystkie kryzysowe absurdy – kartki na prawie wszystko (przez pewien czas nawet i na buty; doskonale pamiętam, jak usiłowałam znaleźć parę, która byłaby nie tylko odpowiednia rozmiarem, ale jeszcze i do czegokolwiek mi pasowała) i kolejki po wszystko prócz octu, który faktycznie był cały czas w każdym spożywczaku, i sprzedaż wiązana (dwie pary rajstop, owszem, ale jedne normalne, drugie różowe albo szafirowe), i towary deficytowe przydzielane na zasadzie prezentów (na Dzień Kobiet jednego roku dostałam w zakładzie pracy talon na rajstopy, innego na dwa prześcieradła, za każdym razem do zrealizowania tylko w jednym konkretnym domu towarowym, zresztą w sąsiednim mieście) – byłam już dorosła i to była zupełnie inna bajka, a raczej anty-bajka, strasznie uciążliwa, bo zrobienie normalnego zaopatrzenia w podstawowe artykuły dla kilkuosobowej rodziny to było kilkanaście godzin stania tygodniowo, bez gwarancji, że dostanie się wszystko, po co się stoi. A jednak nawet i tu się wkrada jakiś powiew nostalgii, bo człowiek taki był dumny z tego, co wystał albo co upolował bez stania, trafiwszy na moment, zanim się uformowała kolejka (złowioną w ten sposób podczas odwiedzin u rodziny w Warszawie bluzę z Hofflandu mam do dziś!), i równie dumny, że sobie radził kulinarnie, produkując różne przedziwne dania z dostępnych surowców, albo, że z zapasów włóczki nakupowanych dziesięć lat wcześniej zrobił sobie parę swetrów i ma w nosie, czy są w sklepie, czy ich nie ma…

Ale wracając do książki, sporo w niej informacji (także i takich, które powitałam z wdzięcznością, bo pamięci do liczb nie mam, a tu patrzę, przytoczone ceny z tego czy innego okresu wraz ze skalą porównawczą), niemało rozrywki (dowcipy, autentyczne sytuacje opowiadane przez respondentów, cytaty z filmów i kabaretów oraz z czasopism konsumenckich) i mnóstwo kapitalnego materiału ilustracyjnego (czarno-białego, więc jeszcze bardziej wpisującego się w klimat opisywanych czasów). Aczkolwiek są jeszcze tematy, o których autor nie wspomniał wcale lub bardzo krótko: na przykład asortyment sklepów odzieżowych, dzielony w nieco dziwny sposób, na skutek czego w domu towarowym w mieście X można było kupić np. spodenki gimnastyczne dla uczniów tylko w kolorze czarnym, a w mieście Y tylko w granatowym; podejrzewam, że każdy, kto miał przyjemność (albo nieprzyjemność) być klientem w PRL, pewnie co najmniej z jedną kolejną rzecz by sobie przypomniał. Tak czy owak, fajnie się czytało.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 89
Dodaj komentarz
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: