Dodany: 09.05.2024 12:03|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Umowa o szczęście
Nemes László

4 osoby polecają ten tekst.

Przegrani na starcie?


Obecność w okolicy budki książkowymiennej wyraźnie zwiększa szanse odkrycia lektury, na jaką człowiek pewnie nigdzie indziej by nie trafił. To znaczy, może by i znalazł w bibliotece, ale najpierw musiałby wiedzieć, czego szukać. A skąd miałby wiedzieć, skoro w danym przypadku jest to utwór autora tak mało u nas znanego, że nie znajdziemy o nim ani słowa w polskiej Wikipedii, zaś do wersji węgierskiej można się dogrzebać dopiero wtedy, gdy wpiszemy oprócz personaliów także i rok urodzenia (bo tak się pechowo składa, że ma on dużo młodszego imiennika, reżysera, chyba zresztą niespokrewnionego, którego dotyczy pierwszych kilkanaście stron wyników wyrzucanych przez wyszukiwarkę). Zaś rok urodzenia można poznać, zajrzawszy na notę na okładce. Ale zanim przeczytałam notę, wyciągnąwszy z budki sfatygowany egzemplarz, odniosłam wrażenie, że już się z tym nazwiskiem zetknęłam. Potwierdzenie znalazłam dopiero w domu, w swoich zapiskach lekturowych: László Nemes był autorem jednego z tekstów pomieszczonych w antologii „Opowiadania pisarzy węgierskich XX wieku”, którą oprócz mnie czytało „aż” 8 osób. Z blisko 20 napisanych przez niego powieści przetłumaczono na polski jedną, tę właśnie, którą wzięłam z budki, a która, jak napisano na okładce, „porusza problemy młodych małżeństw, sugestywnie ukazując historię walki o szczęście dwojga młodych ludzi”[1].

To komunikat dość ogólnikowy, lecz chyba celowo jest taki, by pozostawić czytelnikowi możność samodzielnego poznawania bohaterów i wydarzeń. Te ostatnie ukazane są niechronologicznie: w pierwszej scenie jest już po wszystkim – po tym, czym się walka o szczęście skończyła, a choć jeszcze nie wiemy, co się stało, już widzimy, że skończyła się źle, że szczęścia nie ma i nie będzie – później zaś wracamy do korzeni, do tego, jak się cała historia zaczęła.

A zaczęła się jak wszystkie podobne: dwoje młodych ludzi połączyło uczucie. Gdyby „Ferenc Bertók i Ferencowa Bertók, z domu Ágnes Csordás” [2] pochodzili z rodzin, w których „tatuś z takich czy innych źródeł potrafił w odpowiednim czasie kupić cztero-czy pięciopokojowy domek lub wpłacić syneczkowi na mieszkanie własnościowe” albo choć takich, którym „pozostało z tamtego przeklętego starego świata trochę biżuterii, parcela lub jakaś rudera”[3], zapewne przebiegałaby inaczej. Zupełnie inaczej, co nie znaczy, że na pewno szczęśliwie, bo gwarancji nikt nikomu nie da. Może byłaby nuda, narastające niezrozumienie, zdrady, kłótnie? Za to nie byłoby brutalnej, upokarzającej walki o byt, której jakoby w realiach państwa socjalistycznego być nie powinno. Ale Węgry w początkach lat 70. XX wieku wciąż dalekie są od równości obywateli względem dostępu do wszelakich dóbr. Dostęp mają ci, którzy mają albo środki, albo układy. Feri i Ági nie mają nic. On, urodzony gdzieś pod koniec wojny z ojca, którego nie zdążył poznać, i matki, która przez pierwszych parę lat jego życia zaharowała się na śmierć, wychował się w domu dziecka; ogromnym wysiłkiem skończył studia, marząc o pracy naukowej, o zgłębianiu twórczości Szekspira, by wylądować na etacie nauczyciela w podstawówce. Ona, „wnuczka kupca korzennego Csordása”, dla której „sklep dziadka i dom rodzinny stojący przy targu, z ogrodem, z krasnoludkami, z oknami w pelargoniach”[4] są już tylko wspomnieniem (dlaczego, możemy jedynie się domyślać: jeśli przetrwały wojnę, zapewne zostały znacjonalizowane), dzieciństwo spędziła w biedzie i upokorzeniu; ojciec, nierób i pijak, przehulał wszystko, co mogło mieć jakąś wartość, a dla kolejnych partnerów matki dziewczynka była tylko zawadą, więc nie zdobywszy nawet wykształcenia średniego poszła do pracy. Pomoc biurowa i początkujący nauczyciel nie mają co liczyć na to, że państwo da im mieszkanie; gdyby byli wykwalifikowanymi robotnikami, to może byłoby miejsce w hotelu robotniczym, a perspektywa na mieszkanie za kilka lat, „gdyby jednak udało im się jakimś cudem zebrać wkład, (…) nawet przy szczęśliwych układach rok czy półtora”[5]… lecz skoro ani to, ani tamto, pozostaje im jedynie wynajmowanie. Łatwo powiedzieć… Gospodyni Feriego nie godzi się na to, by do swego mikroskopijnego pokoiku wprowadził żonę, nawet za większą opłatą. I w końcu decydują się podpisać tytułową „umowę o szczęście”, zobowiązując się do opieki nad jeszcze uboższą niż oni, leciwą i cierpiącą na demencję wdową w zamian za cesję prawa do lokalu po jej śmierci. Koegzystencja z „ciocią Rózsi” od początku nie jest łatwa, tym bardziej, że młodzi najemcy pokrzyżowali plany pewnej przedsiębiorczej kobiecie, zajmującej mieszkanie piętro wyżej, a w miarę, jak staruszka coraz bardziej „się rozlatuje”[6], staje się wręcz nie do zniesienia. A tymczasem przychodzi na świat mały Pista (w życiu bym sama nie dociekła, że to zdrobnienie od Istvana!), a Ági wreszcie chce zdać maturę. No i coś się w końcu musi zmienić…

W zasadzie już po przeczytaniu paru zdań byłam pewna, że jest to dobra proza. Pierwsze wrażenie – klimat, sposób budowania napięcia emocjonalnego, ukazywania postaci jak u ogromnie przeze mnie cenionej Magdy Szabó – trzymało się do końca; to wszystko było takie mocne, tak ostro zarysowane, tak umiejętnie skondensowane na tych ledwie nieco ponad 150 stronach, od tej pierwszej sceny, w której Feri pędzi do domu, by nakarmić syna, aż po końcową sekwencję, która bezpośrednio ją poprzedza! Ktoś mógłby powiedzieć, że nawet przerysowane, bo czy to w ogóle możliwe, że „nie mogli znaleźć takiego pokoju”[7], w którym by mogli normalnie żyć? Że w ciągu kilku lat jeden człowiek może trafić na takich współpracowników i takich uczniów, i takich teściów, na jakich trafił Feri, i jeszcze na taką sąsiadkę, na jaką trafili oboje? Że naprawdę na starcie byli już przegrani (bo przecież każdy sobie rzepkę skrobie, a skoro tak marnie im poszło, to widać przegrali z własnej winy, mogli skrobać mocniej i szybciej!)? Ale przecież nie pierwsza to historia w literaturze, w której bohaterom nie jest pisane to baśniowe „długo i szczęśliwie”, nie pierwsza, w której przydarza im się coś, co nie zdarzyło się ani nam, ani naszym krewnym, ani nawet nikomu w naszym mieście. Są sytuacje rzadkie i bardzo rzadkie, co nie znaczy wszak, że nie istnieją… A życie ma to do siebie, że – no, cóż! – nie zawsze wynagradza pracowitych i uczciwych, ale jeśli ci pracowici i uczciwi raz zboczą z dobrej drogi, to prędzej ich ukarze, niż tych, co z premedytacją i systematycznie z niej schodzą (tu przypomniało mi się czytane niedawno „Przestępstwo” von Schiracha – opisujące powyższy mechanizm z punktu widzenia prawnika)…

Strasznie dołuje ta lektura, aż boli. Ale jak ona jest dobrze napisana! Jaki wyrazisty jest ten język, bez jednego słowa, które byłoby zbędne albo nie na miejscu, bez jednego obrazu, który byłby odmalowany nazbyt wulgarnie lub nazbyt płasko, już nie mówiąc o oczywistych błędach czy niezręcznościach! Mam wrażenie, że wśród prozaików urodzonych w pierwszej połowie XX wieku można spotkać proporcjonalnie więcej takich, którzy posługiwali się językiem perfekcyjnie, niż wśród wielokrotnie przecież liczniejszych twórców z pokolenia ich wnuków i prawnuków, bez względu na wykształcenie i narodowość (oczywiście, w przypadku dzieł autorów obcojęzycznych liczą się też umiejętności tłumacza, ale tłumacze, którzy je przekładali, też w większości należeli do tej starszej generacji). I doprawdy, żałuję, że najprawdopodobniej już nigdy w życiu nie trafię na żadną powieść Nemesa, bo mam przeczucie, że znów podobałaby mi się bardziej, niż większość beletrystyki, która dzisiaj leży na półkach księgarskich…

[1] László Nemes, „Umowa o szczęście”, przeł. Magdalena Schweinitz-Kulisiewicz, wyd. Czytelnik, 1982, z okładki.
[2] Tamże, s. 82.
[3] Tamże, s. 70.
[4] Tamże, s. 16.
[5] Tamże, s. 53.
[6] Tamże, s. 53.
[7] Tamże, s. 49.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 300
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: