Dodany: 21.02.2008 16:11|Autor: dot59
Żyć, czyli być w ruchu
Pomijając „Lalkę i perłę”, jak na mój gust zbyt hermetyczną, zbyt erudycyjną, lektura każdej kolejnej książki Tokarczuk jest dla mnie coraz większą przyjemnością. Po „Ostatnich historiach”, stanowiących spójną, klarowną całość, z wyraźnie opowiedzianą akcją każdej z trzech części – znając temat kolejnej powieści, spodziewałam się czegoś jeszcze bardziej ciągłego i fabularnego. A tymczasem niespodzianka!
„Biegunów” trudno nawet nazwać powieścią sensu stricto, no bo gdzie prolog i epilog, gdzie zawiązanie i rozwiązanie intrygi, które postacie pierwszo- a które drugoplanowe, który wątek główny i czy w ogóle jest tu jakiś konkretny wątek? Ma go co prawda każde z wtrąconych w tekst opowiadań, ale co wspólnego ma ze sobą historia polskiego turysty, któremu podczas urlopu w Chorwacji zgubiła się żona, i holenderskiego anatoma z przełomu XVII i XVIII wieku, Rosjanki uciekającej przed męką codzienności do podziemi metra i średniowiecznego władcy maleńkiego arabskiego kraiku? A prócz tych opowiadań są jeszcze zapiski z podróżnego notesu, luźne refleksje, cytaty ze źródeł prawdziwych i zmyślonych. Ta mieszanina tematów, gatunków, konwencji powoduje, że „Biegunów” nie da się opowiedzieć tak, jak można było opowiedzieć „E. E.” czy „Prawiek i inne czasy”. Można tylko stwierdzić, że treścią ich jest ruch i bezruch, istnienie i przemijanie, pozostawanie i uciekanie, pozwalanie rzeczywistości, by opływała nas swobodnie i odsuwała się w zapomnienie, albo jej desperackie utrwalanie przy pomocy wszelkich dostępnych metod. Życie i niby-życie.
Jak mówią członkowie dziwnej sekty biegunów, tylko ruch chroni człowieka przed złem; „to dlatego tyrani wszelkiej maści, piekielni słudzy, mają we krwi nienawiść do nomadów – to dlatego prześladują Cyganów i Żydów, to dlatego przymusowo osiedlają wszystkich wolnych ludzi, naznaczają adresem, który dla nas jest wyrokiem. Chodzi im o zbudowanie zastygłego porządku, o uczynienie upływu czasu pozornym. O to, żeby dni stały się powtarzalne i nie do odróżnienia, o zbudowanie wielkiej machiny, w której każde stworzenie będzie musiało zająć swoje miejsce i wykonywać pozorne ruchy. Instytucje i biura, pieczątki, okólniki, hierarchie i szarże, stopnie, podania i odmowy, paszporty, numery, karty, wyniki wyborów, promocje i zbieranie punktów, kolekcjonowanie, wymienianie jednej rzeczy na drugie. Przyszpilić świat za pomocą kodów kreskowych, każdej rzeczy dać etykietę, niech będzie wiadomo, co to za towar i ile kosztuje”[1].
Wygląda to na jakiś manifest anarchistyczny… ale czyż pozbawione jest racji? Może niekoniecznie trzeba prowadzić żywot nomady, traktować dom jak hotel, a hotel jak dom, ale po prostu być w ruchu – choćby metaforycznie? Podróżować w głąb własnego ciała albo w przestrzenie wyobraźni, wszystko jedno, byle być mobilnym, nie pogrążać swojego życia w formalinie nawyków i konwenansów, nie zesztywnieć jak „starannie wykonane preparaty zatopione w pleksi”[2]…
Na jednoznacznie pozytywne wrażenie, jakie pozostało mi po lekturze, składa się nie tylko uniwersalność przesłania, ale także – może nawet w równej mierze – kwestie warsztatowe. Ta nieciągłość wątków, to poszatkowanie na mniejsze i większe porcje o różnym ciężarze gatunkowym – z których tylko kilka musi mieć swoje stałe miejsce, pozostałe zaś, podobnie jak w „Grze w klasy” Cortázara, mogą zostać wymieszane i ułożone od nowa, nie tracąc wymowy ani zrozumiałości – czyni cały tekst jedną wielką alegorią mobilności. A zarazem stanowi wyjście naprzeciw podróżującym, czy – szerzej – będącym w ruchu; tej książki nie trzeba czytać jednym ciągiem, można przy niej przystanąć na chwilę – tyle, ile trzeba na otarcie potu z czoła albo rozprostowanie nóg – wchłaniając w siebie jedną z kilkuzdaniowych miniatur („Instrukcja”, „Kleopatry”, „Cecha pielgrzyma”), i można pozwolić sobie na dłuższy popas, zatrzymując się w rzeczywistości któregoś z dłuższych opowiadań.
A prócz tego niezmiennie urzeka mnie styl i język autorki, gdzie trzeba – prosty, zwięzły („Podoba mi się też, że nie widać tu żadnych gospodarzy, nie dobijają się tu rano żadne pokojówki, nikt się tu nie szwenda. Nie ma żadnej recepcji. Nawet kawę robię sobie sama, tak jak lubię”[3]; „Spotykali się codziennie po zajęciach, przestraszeni nieco wielkim miastem, zagubieni. Czasem przemycali się do swoich akademików, raz – teraz sobie przypomina – on nawet wchodził po rynnie na pierwsze piętro. Pamięta też numer pokoju: 321”[4]), a gdzie trzeba – wysmakowany, metaforyczny, poetycki („Czy nie lepiej byłoby spiąć umysł spinaczem, ściągnąć lejce i wyrażać się nie historiami, ale prostotą wykładu, gdzie w zdaniu po zdaniu klaruje się jedna myśl, a w następnych paragrafach fastryguje się ją z innymi”[5]; „(…) z wiekiem pamięć zaczyna powoli otwierać swoje holograficzne przepaście, jedne dni wyciągają jak po sznurku drugie, a te – kolejne godziny i minuty. Nieruchome obrazy ruszają, najpierw wolno, powtarzając raz po raz te same momenty; przypomina to wydobywanie z piasku prastarych szkieletów: najpierw widzi się pojedynczą kość, ale już miotełka odsłania inne, w końcu cała skomplikowana struktura zostaje wydobyta na jaw, stawy, połączenia, konstrukcja, na której wspiera się ciało czasu”[6]).
Czytelnika nieoswojonego z naukami biologicznymi (ale czy dziś, w epoce Internetu i multimediów, są jeszcze tacy?) szokować może dosłowność opisów w tekstach z wątkiem, nazwijmy to, anatomicznym, która jednak nigdzie nie przekracza granicy dobrego smaku. Jedyną w mojej opinii wadą książki jest brak spisu treści, powodujący, że aby odszukać wybrany tekst, trzeba za każdym razem przerzucić sporą liczbę kartek.
Ale poza tym – delicja!
_ _ _
[1] Olga Tokarczuk, „Bieguni”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007, s. 293-294.
[2] Tamże, s. 445.
[3] Tamże, s. 192.
[4] Tamże, s. 319.
[5] Tamże, s. 239.
[6] Tamże, s. 326.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.