Biblionetkowy czytatnik miałem i mam za miejsce służące do zamieszczania tekstów związanych z przeczytanymi książkami. Wypełniając go swoimi tekstami czułem się nieswojo – jakbym nadużywał gościnności Biblionetki, co było jednym z powodów rezygnacji i przeniesienia swoich tekstów na blog. Jednakże teraz chciałbym napisać parę zdań o książce, a więc jak najbardziej zgodnie z przeznaczeniem tego miejsca. O książce, ale z zupełnie odmiennej perspektywy: jako autor, a nie czytelnik.
Od wielu lat błądziła po mojej głowie myśl o wydaniu jakiejś części moich tekstów, ale było tak, jak z totolotkiem: fajnie byłoby wygrać, tylko trzeba by w końcu wybrać się do kolektury i wysłać zakład. Kilka lat temu zebrałem się w sobie i wysłałem do kilku wydawnictw próbki moich tekstów o… właściwie o niczym, o wrażeniach i chwilach – tak je określam; w tym czytatniku jest trochę tekstów tego rodzaju.
Dwa wydawnictwa odpisały mi bardzo podobnie: dobre, ale na tym nie zarobimy. Dołóż nam, człowieku, pięć tysięcy, to wydamy. Byłem poruszony taką odpowiedzią: ja mam dopłacać, i to aż tyle?? Ponieważ ani nie jestem przebojowy, ani nie umiem zakręcić się wokół własnych spraw, a nadto łatwo się zniechęcam, sprawę odłożyłem na nieokreślone później.
Myśl o ponownej próbie pojawiła się we mnie niedawno, gdy nazbierało się sporo opisów moich sudeckich wędrówek. We własnej skali ocen lokuję je półkę niżej od tych o wrażeniach i chwilach, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, iż większość potencjalnych czytelników może oceniać te teksty inaczej. Musiał jeszcze minąć rok wahań i myśli pt. „Trzeba by wziąć się za to”, gdy któregoś wrześniowego wieczoru 2016 roku zapytałem google o adresy wydawnictw zajmujących się przewodnikami i turystyką, a z listy wytypowałem dwa.
Po wysyłaniu do tych wydawnictw przykładowych opisów wędrówek wydawało mi się, że w zasadzie wszystkie mam gotowe, tylko skopiować je z oryginalnych plików w jeden dokument i już. Gdy ku mojemu zaskoczeniu (to wyraz niewiary w powodzenie) po tygodniu otrzymałem list ze zgodą na wydanie i z prośbą o przysłanie całego tekstu książki, otworzyłem dopiski (tak nazywam swoje teksty) i uświadomiłem sobie, że prac przy nich jest mnóstwo. Na te moje „dopiski” składa się obecnie piętnaście dokumentów, a każdy liczy od 40 do 100 stron formatu A4 z pomniejszonymi marginesami; na dokładkę są w nich najróżniejsze teksty, istny groch z kapustą. Gdy zebrałem w jednym miejscu wszystkie opisy dni w górach, stanąłem przed dylematem: wysłać do wydawnictwa jakąś (jaką?) ich część po kolei, od najstarszych, czy dokonać wyboru. Wybierałem. Prace te zacząłem w czasie karuzelowego sezonu, czyli niewiele mając czasu i nie codziennie, musiałem więc ratować się przed totalnym bałaganem i swoim zapominalstwem zapisując wszystko, i tak w toku prac namnożyło mi się różnych pomocniczych dokumentów tekstowych, w których zapisywałem uwagi, stan prac, klasyfikację tekstów, wybór zdjęć, korespondencję, wszystko. W pierwszym odruchu poprosiłem parę osób o pomoc, o wskazanie tych tekstów, które wyżej oceniają. Później żałowałem tej prośby, uświadomiwszy sobie pracochłonność jej spełnienia. W ciągu kilkunastu dni od tamtego listu z wydawnictwa wybrałem około trzydziestu opisów różnych tras sudeckich, w tym kilkanaście starszych o Górach Kaczawskich, i wysłałem cały tekst.
Wtedy, a był to koniec września, zaczęła się szybka wymiana listów z wydawnictwem. Było to dla mnie nowe doświadczenie, wcześniej nie wiedziałem, jak wiele szczegółów wymaga ustalenia. Na przykład ile ma być zdjęć i jakiej wielkości, kolorowe mają być czy czarno-białe, jak rozmieszczone w książce, jak opisane.
„Proszę sprawdzić opisy zdjęć i odesłać” – przeczytałem w jednym z listów.
Stanęło na czterdziestu kilku moich zdjęciach, ale zgrupowanych razem, jako wkładka z papieru kredowego. Moja propozycja umieszczania zdjęć tam, gdzie jest odpowiadający im tekst, nie została przyjęta. W przełożeniu na współczesny język biznesu oznacza to tyle, co konieczność zapłaty za takie fanaberie nieznanego autora.
Gdy odesłałem podpisaną umowę wydawniczą, myślałem, że teraz to już tylko czekać na druk, a wtedy właśnie dostałem pracę najbardziej żmudną: korekta tekstu. Błędów popełniam niewiele, jednak w tekście sporo było miejsc do poprawy, ponieważ pewnego rodzaju błędów nie dostrzegałem. Po prostu nie zwracałem uwagi na takie szczegóły, jak na przykład spacja po kropce, a przed nowym wersetem. Najwięcej miałem pracy z zamianą łącznika (czyli dywiza) na myślnik. Cóż to jest ten dywiz? Ja też nie wiedziałem. Dopiero siedząc nad korektą przeczytałem w internecie, że to krótka kreska służąca do pisania dwuczłonowych wyrazów, na przykład biało-czarny. Okazało się, że użycie jej jako myślnika jest błędem.
Nawet nie wiedziałem, jak pisze się myślnik, a szukając informacji dowiedziałem się o takiej kombinacji przycisków, która nie jest możliwa w moim małym laptopie. Gdy w końcu znalazłem właściwą dla komputerka, mozolnie przewijałem tekst wypatrując na czerwono zaznaczonych miejsc do poprawy.
Po tym doświadczeniu poczułem, że nie lubię korekt, stanowczo nie, chociaż przyznać muszę, iż są potrzebne. Z konkretnych błędów edytor wskazał mi parę powtórzeń, ale znowu ten jego pomysł na Dal… Chodzi o to, że raz czy dwa napisałem ten wyraz z wielkiej litery, a napisałem tam, gdzie z kontekstu można przypuszczać, iż deifikuję zjawisko fizyczne i to wszystko dobre, co może budzić w nas słowo dal. Edytor uznał, iż wszystkie słowa „dal” mają być z wielkiej litery. Nie podoba mi się coraz powszechniejszy zwyczaj pisania coraz większej liczby słów z wielkiej litery (a nawet każdego wyrazu z tekście), nie spodobała i ta jego decyzja, ale cóż ja mogę? W końcu edytorem (może poprawniej byłoby użyć słowa korektor?) był bodajże polonista z poznańskiego uniwersytetu, a ja jestem nieznanym autorem i technikiem od karuzel. Tutaj dla sprawiedliwości dodam, iż korektor wykonał swoją pracę bardzo starannie i uważnie, stosując zasadę przezroczystości, czyli korekty nienaruszającej indywidualnych cech tekstu. Chwilami pytałem się siebie, czemu sami nie wprowadzili tych poprawek, skoro nie naruszają tekstu? Chyba nie mogli, a to z powodu wymogów prawa autorskiego.
Jeśli już rozpisałem się na temat korekt, napiszę o jeszcze jednym przykładzie poprawy, z którą się nie zgadzam. Otóż kilka lat temu, wczesną jesienią, jechałem w góry. Była mgła, już myślałem, że dali nie zobaczę, gdy kilka kilometrów przed celem rozjaśniło się i wyszło słońce. Zrobiło się cudnie, promienie słońca prześwietlały resztki mgły, a ta świeciła. Zatrzymałem się, oczarowany, i wysiadłem:
„Ręce mi drżały, nie wiedziałem co robić; patrzeć i robić zdjęcia i biec chciałem tam, gdzie świetlne słupy dotykały ziemi by dotknąć je (…)” – napisałem później. Edytor kazał dodać przecinki przed każdym „i”, co poszatkowało zdanie, a miało być prędkie jak wicher moich myśli w tamtej chwili, gdy chciałem robić wszystko na raz.
Wydawca uznał, iż druga korekta nie jest potrzebna, co niekoniecznie oznacza dokładną pracę moją i korektora, a może jedynie chęć zaoszczędzenia na wydatkach. W końcu listopada dostałem wiadomość z wydawnictwa o otrzymaniu wydrukowanego nakładu i wysłaniu na leszczyński adres moich pięciu egzemplarzy autorskich.
Otworzyłem paczkę, wziąłem jedną książkę i usiadłszy w fotelu szybko kartkowałem, chcąc poznać jej szczegóły, a później już spokojniej przeczytałem parę fragmentów. Dziwnie się poczułem widząc swoje słowa wydrukowane w książce. Widziałem je i czytałem wiele razy, ostatnio przy okazji korekt, ale zawsze wtedy były czarnymi znaczkami na ekranie komputera – pojawiającymi się i znikającymi bez śladu po naciśnięciu odpowiedniego przycisku. Tutaj były trwalsze, niemal materialne, omalże mogłem je dotykać. Trafiłem na fragment, w którym napisałem coś o sobie. Nie zwykłem ukrywać się za swoimi słowami, czasami bywa odwrotnie: one mnie odsłaniają, niekiedy może za bardzo. Owe „za bardzo” właśnie w tej chwili poczułem – jakby nie publikacja na blogu czy tutaj czyniły te teksty ogólnie dostępnymi, publicznymi, a dopiero ich wydrukowanie w książce. Przyszła mi do głowy dziwna myśl: te wszystkie moje słowa po wydrukowaniu nabrały cech osobowego bytu, uniezależniły się ode mnie.
Dodam jeszcze, że nie miałem wpływu na cenę książki, także projekt okładki był dziełem li tylko wydawnictwa. Zarobek? Symboliczny. Praktycznie zerowy, ale przecież nie o pieniądze mi chodziło: po prostu chciałem zobaczyć swoje nazwisko na okładce książki.
Zobaczyłem. Przyjemne uczucie. Postaram się przeżyć je raz jeszcze.
Sudeckie wędrówki (
Gdula Krzysztof Jan)
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.