W obronie medytacji
Jedną z cudownych cech każdego aktu twórczego jest swoboda wypowiedzi. Literaci cieszą się wolnością w zakresie formy i treści pod sztandarami licentia poetica. Każdy twórca ma prawo nadawać nowe znaczenia wydarzeniom, wplatać fabularne wątki w opowieści historyczne, wprowadzać fikcyjne postacie itp. Koloryt świata polega między innymi na tym, że różnie odbieramy sens meandrów historii, odmiennie przeżywamy podróże do dalekich krajów, inaczej odczytujemy treści kultur obcych, a także swojej własnej. Pisarze dają temu wyraz, a my – czytelnicy - możemy cieszyć się bogactwem ich obrazów.
Jest oczywiście i ciemna strona wolności twórczej. Papier łatwo przyjmie wszelkie łgarstwo i manipulacje. Nie interpretacje czy opinie, ale po prostu kłamstwa. Wolność słowa implikuje wolność kłamania.
Dowodem na to proste twierdzenie jest książka Beaty Pawlikowskiej „Blondynka nad Gangesem”.
Dużo podróżuję. W związku z tym moi bliscy przy wszelkich okazjach obdarowują mnie książkami podróżniczymi. Tym sposobem wszedłem w posiadanie dwóch relacji z wypraw (określenie autorki) pani Pawlikowskiej. Ponadto trafił mi się również jej podręcznik do nauki języka japońskiego. Po pierwszej lekturze (przepraszam, nie pamiętam tytułu) wyrobiłem sobie pogląd, że pani Pawlikowska na skali literatury podróżniczej zajmuje miejsce odpowiadające pozycji Paulo Coelho na skali literatury pięknej. Ani to komplement, ani kalumnia. Chyba że ktoś ma jasne zdanie, kim jest Paulo dla literatury. W moim przypadku pogląd ten zamknął portfel z gotówką i kartami płatniczymi na kolejne zakupy jej dzieł. Uznałem, że pisanie na kolanie, płytkie co do treści i banalne co do refleksyjności, ani mnie nie cieszy, ani nie uczy. Gotówki może nie żal, ale czasu już niestety tak. Rodzina nie dawała jednak za wygraną i przy kolejnej okazji pozyskałem wspomniany podręcznik języka japońskiego. Mimo obietnicy rewolucyjnej formy nauki zawarte w nim były zwykłe rozmówki. Ponadto pojawiło się znowu odczucie pisania na kolanie. Użyte frazy, jakkolwiek poprawne w większości pod względem gramatycznym, były skopiowane z rozmówek hiszpańskich (zapewne tejże autorki) i całkowicie obce kulturowo językowi japońskiemu. Padały tam dialogi o Cervantesie, o Barcelonie, o potrawach kuchni hiszpańskiej i temu podobne. Corrida po japońsku! Po tej lekturze mój portfel opakował się sam w folię z napisem „nie otwierać w kontakcie z produktami Beaty Pawlikowskiej”. Po czym zassał się próżniowo na tę ewentualność.
Co mówi życie w takich przypadkach? Nie zacietrzewiajmy się w swoich urazach. Nie ugruntowujmy zanadto swoich poglądów. Bądźmy elastyczni w swoich ocenach. Albo też – do trzech razy sztuka!
Właśnie minęły moje urodziny - sztuka znalazła swoją trzecią okazję i pod naszą strzechę kolejny raz trafiła Blondynka. Tym razem znad Gangesu. Kieszonkowe dziełko, tekst ujęty w wielgachne marginesy, mocno porozrzucany spacjami o pojemności trzech linijek tekstu, akapity krótkie, setki obrazków i zdjęć (ciekawostka – dodatkowe galerie kolorowych zdjęć dostępne po zeskanowaniu do specjalnej smartfonowej aplikacji). Mój wewnętrzny mentor powtarzał: nie zacietrzewiajmy się w swoich urazach! Mój wewnętrzny zegar mówił: czasu szkoda, ale to w końcu tylko kilka godzin. A nuż narodzi się nowa literacka przyjaźń? Zasiadłem i wyruszyłem na wyprawę (określenie autorki) nad Ganges.
„Wyprawa” składa się z kilku dni spędzonych w Kalkucie oraz pięciu czy sześciu dni w buddyjskim ośrodku odosobnienia w Varanasi. Właściwie to celem podróży autorki był Bangladesz. Autorka pisze: „Dlaczego? (Bangladesz) Bo to jest niezwykły kraj, w którym rzadko kto bywa. Prawie nic o nim nie wiadomo.” No tak, z motywacją na poziomie Bolka i Lolka, zatrzymujących globus palcem na chybił trafił oraz wiedzą, że „nic nie wiadomo”, nie dziwi fakt, że pani Pawlikowska nie potrafiła nawet wjechać do tego kraju. Po pierwszym odbiciu się od urzędniczego okienka traci zapał do zwiedzania tego tajemniczego kraju.
Autorka zapewnia, że nie boi się trudów wypraw: „Czasem utknę w dżungli albo w błocie, czasem muszę przezwyciężyć strach i przejść przez rzekę pełną krokodyli albo wspiąć się po stuletniej drabince na zboczu góry. Moknę, marznę, głoduję…” (warto zapamiętać ostatnie słowa cytatu, bo wrócą one z głośnym jękiem i tęsknotą za ciepłą i czystą pościelą w dalszej części książki). Pokonana przez jedno nieudane spotkanie z pracownikiem konsulatu postanawia wymyślić ad hoc jakiś plan turystyczny, którego historia wypełniłaby karty kolejnej z wielu pisanych na kolanie książek. Ponieważ jest poszukiwaczką Prawdy (określenie autorki), ma bliżej nieokreśloną potrzebę duchową. „Pomedytuję” – wymyśla. Gugluje ośrodki medytacyjne w Varanasi i zakochuje się, bez zrozumienia treści, w ofercie jednego z nich. Czyta pięć buddyjskich wskazań, które są regułami wspierającymi rozwój duchowy, ale nie rozumie, że pochodzą one z tradycji buddyjskiej. Czyta o technikach medytacyjnych vipassany, ale nie rozumie, że są to techniki buddyjskie. Nie chce religii („religie są niepotrzebne”), ale jak ćma do ognia pcha się do buddyjskiego ośrodka medytacji. Nie rozumie.
Ostatecznie, właściwie wbrew sobie, trafia do superascetycznej przestrzeni przeznaczonej dla osób chcących uzyskać wgląd poprzez medytację i nauki buddyjskie. Nie wie o tym, gdzie się znajduje. Za dużo przypadku i kaprysu na jej ścieżce. Koszty tej nieświadomości to pasmo narastającego niezadowolenia i nieszczęścia. Wkrótce zapomni o afirmacji wyprawy i przygody, którą uprawia na pierwszych stronach książki. Niechętnie doświadczy zimna, głodu i bezsenności, niewygody poduszek medytacyjnych i prostych pryczy, mroku sali medytacyjnej, trudu utrzymania uważności przez dziesięć godzin w ciągu dnia i dyscypliny sztywnego rozkładu zajęć. Wolałaby ciepło słońca, śpiew ptaków, przestrzeń krajobrazów, a może nawet (moja projekcja) pląsanie boso po kolorowych łąkach w pogoni za motylkami… Tylko po jaką cholerę się tu znalazła? Brak wyobraźni? Pech? Pomyłka? Wszystko to razem?
Trudno. Szkoda tego czasu i uszczerbku na tak znamienitej podróżniczce. Nie każdemu pisane uszlachetnienie duszy i hartowanie ciała przez buddyjską medytację. Buddyzm to jednak przeżyje i pani Pawlikowska też. Nie ma większej szkody dla żadnej ze stron tej nieprzemyślanej przygody. Szkoda uderza w czytelników.
Pani Pawlikowska z każdym dniem popada coraz głębiej w histerię i paranoję. Z ośrodka, w którym każdy może w dowolnym czasie zrezygnować z niewygód odosobnienia, tworzy wizję zamkniętego obozu z drutem kolczastym na całym obwodzie wysokiego muru (nie wie, że w Indiach takie „fortyfikacje” mają przeciwdziałać zagrożeniu zewnętrznemu). Według niej jest uwięziona. Z hinduskiej wolontariuszki tworzy Strażniczkę – kata śledzącego każdy ruch, aby odbierać uwięzionym najmniejsze przejawy wolności. Nauczycielka ośrodka staje się bezdusznym i wyniosłym sędzią, a może dowódcą obozu, który arbitralnie decyduje o losach więźniów. Nauki buddyjskie i śpiewy są niezrozumiałym buczeniem mającym jak w każdej religii ogłupić wiernych. Sala medytacyjna, zamiast być przystrojona w barwne girlandy i rozświetlona, staje się ciemną i zimną jaskinią pełną cierpienia i schematycznych religijnych rytuałów. Do tego dorysowuje ponurego karła oraz strażników broniących bram przed próbującymi uciec (znowu nie rozumie, że w Indiach warta ma za zadanie strzec ośrodka przed intruzami).
Nieszczęście i paranoję Pawlikowskiej przerywa jedna z towarzyszek jej niedoli. Ona również postanawia przerwać odosobnienie. Rusza więc do recepcji, odbiera zdeponowany tam sprzęt i… wychodzi przez bramę na zewnątrz. Tak po prostu. Postanowiła i wychodzi. Jak we wszystkich tego rodzaju ośrodkach na świecie. Autorka, wciąż zatopiona w paranoicznych lękach, podąża za nią i w ten sam łatwy sposób „odzyskuje wolność”.
Przy okazji wyjaśnię, że depozyt elektroniki i innych własności służy ich zabezpieczeniu, ale przede wszystkim ma wesprzeć odcięcie uczestnika od pokus kontaktu ze światem zewnętrznym jako czynnika rozpraszającego medytacje. Teza przerażonej autorki, że ma to uniemożliwić kontakt z policją, jest prześmieszna. W świecie uzależnionym od internetowej komunikacji, od zobowiązań służbowych, od pracoholizmu depozyt elektroniki nie jest wyłącznym pomysłem ośrodków medytacyjnych. Popularne stają się ośrodki wczasowe zwane wymownie „black holes”, w których turyści oddają swoje laptopy i smartfony, aby pozbyć się pokus i przymusów ciągłego kontaktu ze światem zewnętrznym. Osoba o skłonnościach do pracoholizmu, jak Pawlikowska, powinna być wdzięczna opiekunom za takie pomysły.
Już po „wyzwoleniu” Pawlikowska budzi się z radością w czystej hotelowej pościeli i… zasiada do medytacji. Pisze: „Medytacja jest dobra. Uspokaja umysł, przywraca wewnętrzną równowagę, dzięki czemu masz jasne myśli i wyraźne poczucie celu.” Zaskakujące refleksje po kubłach sarkastycznych pomyj wylanych na wcześniejszych stronach książki na techniki medytacyjne wywodzące się z tradycji buddyjskiej. Aż się prosi, żeby autorka podzieliła się z czytelnikami, czym konkretnie jest dla niej ta „dobra” medytacja, w jaki sposób ją uprawia, czy skupia swoją uważność na czymś konkretnym (fizycznym bądź wirtualnym), co robi z oddechem, czy i jak postrzega swoje myśli lub emocje. Niestety nie dowiem się tego z tej opowieści. Dowiem się jedynie, że dla Pawlikowskiej medytacja jest fajna, Budda jest fajny, wgląd w siebie jest fajny i wiele innych rzeczy jest fajnych lub niefajnych. Z jej deklaracji wynika, że jest osobą świetnie poukładaną. Dawno już wszystko przemyślała i dobrze wie, jak iść w zgodzie z sobą przez życie. Doszła do poziomu, na którym można już nauczać. Szkoda tylko, że jej recepty to ogólnikowe banały rysujące portret „fajnej” podróżniczki, mamiące wizją bogatego w przygody i szczęśliwego życia, niewiele jednak faktycznego pożytku mogące przynieść czytelnikom.
Zło, które widzę w jej historii znad Gangesu, dotyczy fałszu, którym przyprawiła opowieść o pobycie w przeciętnym ośrodku medytacyjnym prowadzącym odosobnienia (ang. retreat). Cała ta münchhauseniada służy temu, aby lepiej smakowało. Stworzyła sensacyjną fabułę, „historię całkiem kryminalną, która przydarzyła się naprawdę” - jak reklamuje książkę na ostatniej stronie okładki. Bo przecież musi z czegoś żyć. I nic mi do tego, gdyż to nie najgorszy sposób na zarabianie pieniędzy. Mój sprzeciw budzi krzywda, jaką Pawlikowska wyrządza tym fałszem wszystkim swoim czytelnikom, którzy chcieliby skosztować medytacyjnego doświadczenia u źródła jego narodzin.
Ja mam to szczęście, że również przeszedłem doświadczenie odosobnienia w tamtym rejonie świata. Było to cudowne, mistyczne przeżycie. Bardzo wymagające, ale dające pozytywnego kopa na długi czas. Spotkałem się z życzliwością, uważnością i miłością osób, które prowadziły ośrodek, w tym wolontariuszy, a także innych uczestników, z których wszakże nie wszyscy wytrzymali trudy dziennego rozkładu zajęć, zaledwie dwóch posiłków dziennie, siedmiogodzinnego snu w ascetycznych celach, bólu kręgosłupa doskwierającego w różnych pozycjach w czasie medytacji.
Zachęcam do samodzielnego spróbowania odosobnienia wszystkich zainteresowanych. Przestrzegam tylko, aby z „wyprawy” Beaty Pawlikowskiej wyciągnęli ważny wniosek - przed podjęciem podróży zastanówcie się dobrze, po co i dokąd chcecie jechać. Jak chcecie się przemieszczać, gdzie spać i co jeść. Chcecie ryzyka i eksperymentu? Wspaniale! Zważcie jednak ich rozmiary. Ponoć turysta nie wie, gdzie się znajduje, a podróżnik nie wie, dokąd zmierza. Pani Pawlikowskiej udało się spełnić oba warunki jednocześnie. Namawiam do unikania każdego z nich.